2018

krzyczacpolskauklanski

Na łamach „Gazety Wyborczej” podsumowuję rok 2018. Piszę o: Pomniku Smoleńskim oraz Kaczyńskim zakutym w brzozie przez Pawła Althamera, wystawach zorganizowanych w setną rocznicę odzyskania niepodległości, Piotrze Uklańskim, zmianach w Muzeum Narodowym, sesji Juergena Tellera dla „Vogue’a”, Tomaszu Armadzie, Manifesta 12 w Palermo, Warszawie w Budowie, wystawach Kobro i Strzemińskiego w Madrycie i Paryżu, wystawie Ediego Hili w Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz choreograficznej wystawie Aleksa Baczyńskiego-Jenkinsa w Fundacji Galerii Foksal. Nie o wszystkich tych wydarzeniach wcześniej pisałem, nawet jeśli uważałem je za wyjątkowe – mea culpa.

TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „GAZETY WYBORCZEJ”

 

Muzea nie maszerują

krzyczacpolskauklanski.jpg

Z okazji Dnia Niepodległości zachęcam do wizyty w muzeum i polecam mój tekst w „Gazecie Wyborczej” o rocznicowych wystawach w Muzeum Narodowym w Warszawie, Muzeum Sztuki w Łodzi oraz Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

O „Krzycząc: Polska!”, kuratorowanej przez Piotra Rypsona, piszę:

„Znalazłoby się tu wiele niuansów, ale nie o nie chodziło kuratorowi Piotrowi Rypsonowi. Mamy raczej ulec wrażeniu, że to już dobrze utrwalony materiał, na który możemy spojrzeć obiektywnie i bez emocji. Jakby Rypson zrezygnował z krytycznych narzędzi, jakie ma do dyspozycji. To zadanie przerzucił na artystę.

W tym momencie wystawa robi skok o całe stulecie. Wyjście z muzeum zdobią bowiem ogromny napis tytułowy wystawy i dwa powiększone do sporych rozmiarów zdjęcia. Piotr Uklański zrobił je podczas Marszu Niepodległości 11 listopada 2016 r. Możemy na nich zobaczyć współczesnych „patriotycznych”, narodowych demonstrantów, agresywnych i groźnych, wykonujących niedwuznaczne gesty w czerwonej łunie rac.

Gest Uklańskiego jest tym bardziej mocny, że ostatnim dziełem na wystawie jest portret zamordowanego prezydenta Narutowicza. Wychodząc z muzeum – sugeruje artysta – wdeptujemy w tę rzeczywistość, bo Marsz Niepodległości, który 11 listopada tradycyjnie biegnie Alejami Jerozolimskimi, pod nosem muzeum, po cichu dzieje się każdego dnia”.

krzyczacpolska

„Na wystawie „Krzycząc: Polska!” liczą się głównie legioniści i żołnierski trud. Uderza nieobecność kobiet. Jeśli są, to raczej jako alegorie zwycięstwa, w roli Matek Boskich, słowiańskich bóstw (Zofia Stryjeńska) czy bohaterek kilku aktów. Jednak obok znanego z podręczników portretu marszałka siedzącego na ukochanej przez niego Kasztance pędzla Wojciecha Kossaka znalazła się tu rzeźba Zofii Trzcińskiej-Kamińskiej. Na wystawie się tego nie dowiemy, ale artystka sama zaciągnęła się do Legionów i przez półtora miesiąca w męskim przebraniu służyła w kawalerii.

Trzcińska-Kamińska mogłaby się znaleźć na wystawie „Niepodległe” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, która całkowicie zmienia rocznicową perspektywę. Zadaje pytanie o miejsce kobiet w dyskursie narodowym, a konkretnie – ich wymazanie z narodowych historii. W końcu rocznica niepodległości to jednocześnie rocznica przyznania kobietom praw wyborczych w Polsce.”

pilsudski

„Kuratorka „Niepodległych” Magda Lipska nie ogranicza się jednak do Polski. Interesują ją podobne procesy w dekolonizowanych krajach Południa, które zdobywały niepodległość w XX wieku. Poznamy tu bohaterki afrykańskiego wyzwolenia, np. Marlene Dumas maluje Pauline Lumumbę, żonę pierwszego premiera Demokratycznej Republiki Konga Patrice’a Lumumby. Wystawa niejednokrotnie zahacza o czasy nam współczesne: Tony Cokes zestawia w formie tekstowego teledysku cytaty z Donalda Trumpa, ucieleśnienia mizoginii. To pułapka – łatwo się poddać muzyce i czytać Trumpa bez końca”.

niepodlegle

„Jak pokazują te trzy wystawy, naprawdę ciekawie robi się dopiero wtedy, gdy staramy się ujawnić nasz stosunek i do historii, i do teraźniejszości, a artyści i kuratorzy podważają zastane narracje. Sztuka, nie licząc pomników, rzadko dziś służy oficjalnej propagandzie.

Którąkolwiek jednak z narodowych historii byśmy opowiadali, jak jasno wskazuje Uklański, na wszystkie pada cień odradzającego się na naszych oczach nacjonalizmu. Przejmuje on przestrzeń publiczną nawet w momentach najważniejszych rocznic. Dlatego wizyta w muzeum i wędrowanie po kartach historii okazują się dziś chwilą wytchnienia od trudnej rzeczywistości”.

PEŁEN TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „GAZETY WYBORCZEJ”

awangarda i panstwo

Polska. Uklański

IMG_7441.JPG

Dla „Gazety Wyborczej” recenzuję wystawę Piotra Uklańskiego „Polska” w Muzeum Narodowym w Krakowie:

Dotychczas prace Uklańskiego dotykały bardzo powierzchownego aspektu definiowania narodowości: symboli narodowych, powstań, szopek krakowskich czy słynnych Polaków. Na ścianach galerii tworzył graffiti, wpisując siebie w triadę innych polsko brzmiących nazwisk ze szczytów międzynarodowej kultury: Boltanski, Polański, Uklański. Gdy w Galerii Perrotin w Paryżu otwierał wystawę „Polonia” (2005), a w nowojorskim Gagosianie „Biało-czerwoną” (2008), jego sztuka wydawała się adresowana do zagranicznych odbiorców. Polska symbolika może nie była dla nich w pełni zrozumiała, ale na pewno czytelna w swym natręctwie. W tak definiowanej polskości mógł się przejrzeć każdy.

Tym razem Uklański wydaje się tworzyć z myślą o samych Polakach, a cały cykl charakteryzuje zadziwiająca jak na tego artystę subtelność. Cykl pokazywany był już w węższym wyborze trzy lata temu w warszawskiej Fundacji Galerii Foksal. Tym razem jest jednak pełniejszy i obudowany warstwą nowych znaczeń. Zmieniły się też czasy. Toczy się przecież spór o kształt naszej kultury. A Uklański, podobnie jak nasz prawicowy rząd, zdaje się wciąż wierzyć w siłę obrazów i symboli.

IMG_7334.JPG

Relacje między obrazem i tekstem okazują się coraz bardziej intrygujące. Czasami wystarczy, że dowiemy się, gdzie Uklański wykonał daną fotografię. Na przykład morski nokturn to miejsce zaślubin Polski z Bałtykiem w Kołobrzegu. Artysta sięga też do polskiej poezji, cytatów z popularnych piosenek, propagandowych sloganów z PRL-u, a nawet po kibolskie hasła („Bóg zesłał nas na ziemię, byśmy siali terror i zniszczenie”).

Zimowy pejzaż z Podhala opatruje tytułem opowiadania Tadeusza Borowskiego „Proszę państwa do gazu”. Wakacyjny widok morza dopowiada cytatem z Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego o żołnierzach z Westerplatte: „Prosto do nieba czwórkami szli”. Nawet jeśli sami nie rozpoznajemy tych cytatów, wydadzą się nam znajome, wyniesione ze szkoły, wykute w naszej pamięci, podobnie jak znajome wydają się nam same fotografie.

IMG_7348.JPG

U Uklańskiego mieszają się ze sobą cukierkowe obrazy i polskie fobie, urażona duma narodowa i piękna przyroda. W tle pobrzmiewają ciężkostrawne ambicje odbudowy wielkiej Polski od morza do morza („Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa…”). A mimo to obrazy wciągają, zachwycają, nie ma się ochoty od nich uwolnić.

TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „GAZETY WYBORCZEJ”

 

d14 Kassel

d14.1.jpg
Martha Minujin, „Partenon książek” oraz dym unoszący się z wieży Fridericianum – instalacja Daniela Knorra

Kilka miesięcy temu opisywałem wydarzenia dni prasowych otwarcia documenta 14 w Atenach, a na „Dwutygodniku” recenzowałem całą imprezę. Tym razem, również na „Dwutygodniku” recenzuję documenta 14, z powrotem w Kassel:

Documenta 14 w Kassel od ateńskiej odsłony odróżnia silniejsze powiązanie wystawy z miastem i pojawienie się monumentalnych realizacji na miejskich placach. Na Friedrichsplatz uwagę przyciąga ogromna instalacja Marthy Minujín „Partenon książek”, w kształcie antycznej budowli z Aten, tyle że jej przezroczyste ściany częściowo wypełniają zakazane niegdyś książki.

Adam Szymczyk sugeruje jednak, by zwiedzanie zacząć w nieczynnej podziemnej stacji kolejowej. Przechodząc z peronu po torach na zewnątrz tunelu, natkniemy się na „Bramę powitalną” Zafosa Xagorarisa ze słowem „XAIPETE” – greckim powitaniem. Kto kogo tu wita? Czy Grecy witają gości Documenta? Czy Niemcy witają uchodźców? Praca okazuje się repliką bramy z niemieckiego obozu dla internowanych greckich żołnierzy z czasu I wojny światowej. Takich grecko-niemieckich historii jest znacznie więcej, łącznie z wideo-instalacją Angeli Melitopoulos „Crossings”, w której instytucja kredytu zostaje przedstawiona jako narzędzie sprawowania władzy – czy to w starożytnym Koryncie, czy to we współczesnych relacjach międzynarodowych (Grecja–Niemcy). Nawet całe Fridericianum, muzeum stanowiące tradycyjnie centrum Documenta, zajmuje kolekcja EMST, czyli muzeum, które udostępniło swą przestrzeń na potrzeby Documenta 14 w Atenach. Wystawa greckiej kolekcji jest jak odpowiedź na zarzuty, że Szymczyk zignorował greckich artystów, ale ten ważny symboliczny gest to jednocześnie zdecydowanie najsłabszy punkt całej wystawy.

D14.5.jpg
„Prawdziwi naziści” Piotra Uklańskiego

Tym bardziej, że wokół wiele się dzieje. Na fasadzie Fridericianum Banu Cennetoğlu zastąpiła nazwę muzeum napisem „BEINGSAFEISSCARY” („bycie bezpiecznym przeraża”). Z wieży muzeum unosi się zaś dym, jakby płonęła – w rzeczywistości to tylko para wodna i dzieło Daniela Knorra. O pracy zrobiło się głośno, gdy podczas prób wiele miesięcy temu wzbudziła niepokój mieszkańców i straży pożarnej. Interwencje Cennetoğlu i Knorra znajdują natomiast swoje odbicie w filmie Izrealczyka Roee Rosena – filmowej operetce o rodzinie, która perwersyjnie stara się utrzymać swój dom w nieskazitelnej czystości. Strach przed kurzem, brudem i piachem z pustyni okazuje się ostatecznie metaforą współczesnej ksenofobii.

Mimo monumentalnej często skali tych realizacji, osią Documenta 14 w Kassel jest jednak ekspozycja w Neue Galerie, gdzie akcent przesunięty został w kierunku historii. Maria Eichhorn pokazuje tu dotychczasowy dorobek założonego przez siebie Instytutu Rose Valland, nazwanego imieniem francuskiej historyczki sztuki, która w czasie II wojny światowej potajemnie dokumentowała grabieże dzieł sztuki przez okupujących Paryż nazistów. Instytut ma na celu zbadanie i dokumentację własności zrabowanej Żydom w czasie wojny. Eichhorn przypomina m.in. historię Alexandra Fiorino, żydowskiego filantropa i kolekcjonera z Kassel, którego zbiory skonfiskowano pod koniec lat 30.

d14.2.jpg
Instrument Guillermo Galindo z wraku łodzi znalezionego na wyspie Lesbos

Trudno jest się jednak uwolnić od déjà vu i chęci ciągłego porównywania. Wielu artystów pokazuje w Kassel dzieła podobne bądź będące rozwinięciem prac, które można zobaczyć w Atenach. Nową pracę przygotował też Artur Żmijewski. W Atenach prezentował film nagrany w obozach dla uchodźców we Francji i Niemczech. Wideoinstalacja „Realizm”, przypominająca „Kolekcję” pokazywaną w zeszłym roku w Fundacji Galerii Foksal, jest specyficznym portretem Rosji – bohaterami czarno-białych filmów są kalecy weterani toczonych przez Rosję wojen, na Kaukazie i we wschodniej Ukrainie.

D14.4.jpg
„Brama powitalna” Zafosa Xagorarisa

Wreszcie Lois Weinberger, artysta, który czasem wciela się w archeologa, wypada zupełnie inaczej, gdy w Torwache jego prace zostają zestawione z projektem pomnika-drogi dla Auschwitz autorstwa zespołu Oskara Hansena. Szeroka asfaltowa droga miała przecinać obóz, a obozowe budynki pozostawić powolnej entropii. W parku Karlsaue Weinberger wykonuje działanie odwrotne. Tworzy płytki wykop, rodzaj linii granicznej, przekreślającej trawnik, która jednocześnie odsłania to, co tkwiło w ziemi tuż pod spodem.

To odsłonięcie tego, co tuż pod spodem, jest dla Documenta 14 w Kassel symptomatyczne. Wystawa przesiąknięta współczesną polityką i upodmiotowiająca marginalizowane grupy, najpierw zagląda w przeszłość, odkopuje płytko skrywane historie, często wstydliwe jak kolekcja Gurlitta w monachijskim mieszkaniu. Jakby dopiero taki ożywczy przeciąg pozwalał lepiej przeanalizować polityczne realia współczesności i formułować wobec nich postulaty.

PEŁEN TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

 

 

Od papieża do warszawskiej Syrenki

IMG_7605
Elmgreen & Dragset

Z tygodniowym opóźnieniem dotarłem do Muzeum nad Wisłą, tymczasowego pawilonu Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Na łamach „Gazety Wyborczej” krótko recenzuję nową wystawę „Syrena herbem twym zwodnicza” i opisuję zmieniające się strategie MSN-u na przestrzeni już kilkunastu lat:

 

Historia MSN-u przypomina Feniksa, który odradza się z popiołów. To kronika porażek i odgrzewanej na nowo nadziei. Bo czy ktoś jeszcze pamięta, jak w 2005 roku na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, w miejscu przyszłego muzeum, porozumienie w sprawie jego powołania podpisywali prezydent Warszawy Lech Kaczyński z PiS i Waldemar Dąbrowski, minister kultury w rządzie SLD? W tle mieli reprodukcję pracy Piotra Uklańskiego, nietypowy portret Jana Pawła II, ułożony na plaży z ciał brazylijskich żołnierzy i sfotografowany z dźwigu – praca numer jeden w kolekcji muzeum, komentarz na temat katolickiego kultu jednostki. Gdy niedługo później papież zmarł, warszawiacy pod pracą Uklańskiego ustawiali znicze.

IMG_7602
Alina Szapocznikow, Karol Radziszewski, Zdzisław Beksiński

„Syrena herbem twym zwodnicza” na pierwszy rzut oka wydaje się wystawą łatwą i przyjemną, odnosi się do ogólnie rozpoznawalnego symbolu. Od jakiegoś czasu Warszawa powraca nad Wisłę, więc i muzeum się tu zadomowiło, parę kroków od najbardziej popularnego pomnika warszawskiej Syrenki. A do tego syreny stały się niedawno modne za sprawą filmu „Córki Dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej. Stąd głosy, że muzeum porzuciło swój krytyczny pazur, obecny jeszcze w ostatnich wystawach w Emilii w poprzednim roku.

To tylko pozór. „Syrena herbem twym zwodnicza” jest raczej przykładem nowej subtelnej strategii przyjmowanej przez MSN w sytuacji, gdy przestaliśmy wierzyć, że będzie lepiej, strategii wobec skłóconej polskiej rzeczywistości, w której toczy się walka na symbole, a flagi narodowe coraz częściej przeciwstawia się flagom Unii Europejskiej. Syrena to symbol jednoczący, z którym utożsamiają się nie tylko mieszkańcy Warszawy. Sięgają po niego i kibice Legii (co widać na zdjęciach Wojciecha Wilczyka dokumentujących kibicowskie murale), i feministki (duet Syreny TV); aktywiści lokatorscy z warszawskiego squatu Syrena i hipsterzy z modnego baru Syreni Śpiew.

IMG_7629

Lockhart

lockhart

W moim najnowszym tekście w „Dwutygodniku”, „Tysiąc myśli na sekundę”, recenzuję wystawę „Rudzienko” Sharon Lockhart w Fundacji Galerii Foksal oraz wysuwam szereg wątpliwości co do tego, że amerykańska artystka będzie reprezentowała Polskę na zbliżającym się Biennale Sztuki w Wenecji.

Konkurs na wystawę w pawilonie Polonia organizowany jest od dziesięciu lat. Już po raz drugi wygrywa go zagraniczna artystka. W 2013 roku była to Izraelka Yael Bartana. Chociaż narodowe podziały w sztuce na biennale uważa się często za przeżytek (jakiś czas temu zrezygnowano z tej formuły na biennale w São Paulo), pawilon to wciąż kwestia dużego prestiżu. Czy Polska jest więc w awangardzie znoszenia narodowych podziałów w sztuce?

Niestety wynika to raczej z niskiego poziomu organizowanego przez Zachętę konkursu. W tym roku napłynęła rekordowa liczba zgłoszeń, ponad czterdzieści. Zachęta informowała o konkursie e-fluxem, wiadomość po angielsku dotarła do osób na całym świecie, co potraktowano jako sugestię, że polski pawilon otwiera się na wszystkich artystów, nie tylko tych mieszkających nad Wisłą (stąd spora liczba zgłoszeń z zagranicy). Mimo to ciekawe propozycje da się policzyć na palcach jednej ręki. Lockhart konkurowała na przykład z Karolem Radziszewskim, który w kontekście obecnego kryzysu uchodźczego chciał zamienić pawilon w salon z reprodukcjami historycznych obrazów przedstawiających polskie zesłania i tułaczkę, czy z Oskarem Dawickim, który zamierzał połączyć swe wcześniejsze prace w instalacji „Lacrimosa”. Ciekawie wypadł też projekt wystawy Tomasza Machcińskiego, odkrytego niedawno artysty-outsidera z Krakowa, przez lata tworzącego w domowym zaciszu swoje zwariowane, ekspresyjne autoportrety.

Jako projekt rezerwowy jury wybrało zaś propozycję Piotra Uklańskiego, polskiego artysty na co dzień mieszkającego w Nowym Jorku. Uklański od jakiegoś czasu rozwija cykl fotograficzny (po raz pierwszy pokazywany rok temu również w Fundacji Galerii Foksal), odświeżający polskie romantyczne mity i tradycję rodzimej fotografii krajobrazowej. „Polskie społeczeństwo, które znalazło się na rozdrożu, musi pilnie znaleźć odpowiedzi na najbardziej zasadnicze pytania: kim właściwie są Polacy? Dokąd zmierzamy jako naród? Co kształtuje nasze poczucie tożsamości, historii, zbiorowe cele?”, pyta w autorskim komentarzu artysta. To swoisty paradoks, że do finałowych szranków o polski pawilon stanęli naprzeciw siebie artyści ze wschodniego i zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

Lockhart debiutowała na początku lat 90. Dziś mieszka na stałe w Los Angeles, jest jedną z najbardziej uznanych amerykańskich artystek. Reprezentują ją czołowe światowe galerie – galeria Barbary Gladstone w Nowym Jorku i neugerriemschneider w Berlinie. Z jej berlińską galerią zaprzyjaźniona jest warszawska Fundacja Galerii Foksal. I stąd właśnie jej nowa wystawa w Warszawie (planowana na długo przed rozstrzygnięciem weneckiego konkursu).

I chociaż wystawa w Fundacji dobrze wróży wystawie w polskim pawilonie, mnożą się wątpliwości, rzadko wypowiadane głośno. Bo komisja konkursowa, wybierając projekt jej zdaniem najlepszy, pominęła coś, co nazwałbym geopolityką sztuki. Nie zwrócono chyba uwagi na fakt, że różne odsłony rozpisanego na lata projektu związanego z Rudzienkiem i wychowankami tamtejszego ośrodka Lockhart prezentowała już w wielu miejscach na świecie – od biennale w Liverpoolu, przez wystawy w Nowym Jorku, Sztokholmie, Lucernie, Berlinie, po Chicago.

Zaproszenie do polskiego pawilonu w Wenecji słynnej amerykańskiej artystki, reprezentowanej przez najlepsze światowe galerie, budzi też innego rodzaju kontrowersje. Czy nie określamy bowiem tym samym pozycji polskiej sztuki jako marginalnej, prowincjonalnej? Czy w Polsce nie ma już artystów? Czy nic się u nas ciekawego nie dzieje? Czy nie potrafimy się wypowiedzieć o napiętej sytuacji w naszym kraju? Taki wniosek będzie można wyciągnąć w Wenecji.

Wreszcie trzeba też w końcu zadać sobie podstawowe pytanie: Jaką rolę ma spełniać polski pawilon? I po co jest nam w ogóle potrzebny? Czy właśnie po to, by organizować w nim wystawy artystki ze Stanów Zjednoczonych o bardzo ugruntowanej, międzynarodowej pozycji? Bo w pawilonie Stanów Zjednoczonych zagraniczny artysta nie pojawił się nigdy. Jeśli rezygnować z narodowych kategorii, to z gestem, z jasnym komunikatem, by na przykład pokazać w nim artystów-uchodźców, albo działających w krajach, które swoich pawilonów jeszcze nie mają, albo mają, ale tak ukryte w weneckim labiryncie, że nikt tam nie dociera.Tymczasem mam wrażenie, że daliśmy się artystycznie skolonizować”.

Mentalny dobrobyt

wenecja1.jpg

Uff, przed zbliżającą się wystawą Sharon Lockhart w Fundacji Galerii Foksal, artystki, która będzie reprezentowała Polskę na przyszłorocznym Biennale w Wenecji, dokładnie przeczytałem wszystkie projekty zgłoszone na wenecki konkurs. Jakiś czas temu Zachęta udostępniła je na specjalnej stronie internetowej – biennale2017.weebly.com. Podziwiam członków jury, że udało im się to zrobić za jednym zamachem. Rekordowa ilość aplikacji (ponad 40) nie szła w parze z jakością. To wyjątkowo ciężka lektura. Pocieszam się, że jest tak zawsze w przypadku otwartych konkursów, gdy aplikować może każdy – wystarczy sobie przypomnieć konkurs na pomnik Jana Pawła II na placu Piłsudskiego i co z niego wynikło.

Konkurs wenecki jest szczególny – kuratorzy muszą opisywać dzieła sztuki, które dopiero powstaną. Wymaga to opanowania trudnej sztuki ekfrazy. Pisałem o tym dwa lata temu w polemice z Adamem Mazurem na łamach „Szumu”. Okazuje się, że w pułapkę własnych tekstów wpadają nawet najbardziej doświadczeni kuratorzy. Podczas lektury miałem wrażenie, że uczyli się pisać na ministerialnych lub unijnych aplikacjach. Dlatego chyba częściej piszą o „projektach” niż o wystawach.

Większość artystów w ten czy inny sposób próbowała odnieść się do obecnej sytuacji politycznej w Polsce i na świecie – kryzysu uchodźczego, tożsamości narodowej, nie dających się rozwikłać sporów światopoglądowych. Stąd zresztą pomysły w rodzaju gigantycznej świecy czy powracający w dwóch projektach płot.

To próba diagnozy tej sytuacji sprawiła kuratorom najwięcej problemów. Obronną ręką wyszli tu z jednej strony artysta Piotr Uklański, którego wystawę zgłosił kurator Adam Mazur, z drugiej strony – kurator Piotr Bernatowicz, który zgłosił wystawę Jerzego Kaliny. W większości pozostałych tekstów roiło się od wodolejstwa, wielkich słów, górnoloctwa. A jeśli kurator nie potrafi swej wystawy przekonująco opisać, jak może liczyć na to, że jury powierzy mu polski pawilon?

Poniżej zamieszczam wypisy z koncepcji kuratorskich. Ten wspólny kuratorski bełkot może być odpowiedzią na pytanie, które na pewno zadają sobie autorzy. Dlaczego nie wygrali tego konkursu? Oto dlaczego – ku przestrodze:

 

Udział w Biennale w Wenecji to ukoronowanie kariery artysty albo znak, że nabiera ona rozpędu. To moment kiedy – choćby na kilka sekund – patrzą na niego oczy całego świata. Używając języka fotografii – pełna ekspozycja. To punkt zwrotny, po którym nic już nie jest takie samo.

W kontekście współczesnych przemian w sztuce, prądów, takich jak sztuka publiczna, społeczna, dematerializacja dzieła, sztuka internetu i postinternetowa – Biennale w Wenecji wydaje się być na pozycji wręcz akademickiej. Jego formuła – wyodrębnionego i sformalizowanego wydarzenia – ewoluuje, lecz wciąż funkcjonuje w zamkniętym i stałym formacie od ponad wieku. Odbywający się co dwa lata wielki pokaz jest świętem klasycznego modelu.

Polski pawilon […] jest miejscem wizualnych i zmysłowych wrażeń, w którym odzwierciedlenie wszechświata lub jego lustrzane odbicie przełamuje, wzbogaca i powiela zwykłą percepcję rzeczywistości.

We współpracy z artystką opracowaliśmy koncepcję kuratorską łączącą trzy linie tematyczne: pochodzenie artystki, architekturę pawilonu i estetykę wystawionych prac.

Formalna błyskotliwość i estetyczna klarowność dzieł prowadzi poprzez zamazanie granic pomiędzy naturą i sztuką do filozoficznych pytań o narodową i kulturową tożsamość.

Pomysł na wystawę jest próbą spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość z perspektywy czasu geologicznego oraz z ironicznym dystansem. Kluczem jest gra dwóch przeciwieństw – teraźniejszości widzącej siebie jako przeszłość.

Projekt dla pawilonu polskiego zakłada, iż sztuka może stać się narzędziem odbudowywania więzi, a akt twórczy może być aktem dawania, generującym emocjonalny i mentalny dobrobyt. Jednocześnie tymczasowość konstrukcji oznaczać ma akceptację zmieniających się warunków, a ostatecznie oswojenie lęku i przed przemijaniem i śmiercią.

Koncepcja wystawy powstała jako reakcja na zaostrzające się konflikty i podziały między społecznościami na świecie. To także swoisty protest artystki przeciwko postępującemu kwestionowaniu humanistycznych wartości. Projekt odwołuje się do archetypicznej opozycji „swój-obcy” i stawia znak równości pomiędzy tymi dwiema kategoriami, ukazując ludzkość jako jedną rodzinę.

Projekt […] stanowi działanie podjęte w ramach obecnej rzeczywistości politycznej i społecznej, która w ostatnich latach zdominowała stosunki międzynarodowe.

W obecnej, hiper-nacjonalistycznej atmosferze ponowoczesnej Europy stworzenie nie-narodowego pawilonu polskiego w momencie, gdy Polską kieruje jeden z najbardziej konserwatywnych rządów, jakie zaistniały na przestrzeni naszej najnowszej historii, prowadzi do instytucjonalizacji przestrzeni, gdzie zbiorczy rezultat pojedynczych działań, a dokładniej międzynarodowej grupy uczestników pracujących na terenie Giardini, realizuje się poprzez formę estetyczną. Projekt skupia się na jednym z najlepiej znanych dźwięków, będących jednocześnie jednym z najbardziej uniwersalnych i skutecznych czynności podejmowanych przez człowieka, to znaczy na ludzkiej mowie.

Projekt znacząco wzmaga świadomość koncepcji „innego” nie tylko poprzez zasygnalizowanie jego fizycznej, niewidocznej obecności, lecz także poprzez stworzenie sytuacji „przed-spotkania”, wydarzającego się przed wybrzmieniem słów, w momencie, gdy kształtują się pierwsze wrażenia.

Tematem przewodnim wystawy jest dialog wizualny z przestrzenią publiczną reprezentowaną przez pawilon, sprowadzony do refleksji na temat iluzoryczności języka artystycznego, wynikającej z wizualnej strony samego dzieła sztuki.

Reakcje na „tu i teraz” nie zawsze wiążą się z refleksją na temat iluzoryczności języka artystycznego wynikającego z wizualnej strony samego dzieła sztuki – języka zakorzenionego w aktualnej rzeczywistości, ale również w szerszym kontekście historycznym, który obejmowałby swoim zasięgiem historię sztuki oraz towarzyszący jej dyskurs teoretyczny. Języka, który zarazem subtelnie łączy „krytykę instytucjonalną” z osobistą, liryczną perspektywą na sztukę odzwierciedlającą witalność fantastycznego uniwersum artysty.

Najważniejszym przesłaniem pracy jest budowanie wspólnoty, jedności mimo różnic, z jednoczesnym zanegowaniem przemocy. Instalacja dotyka najbardziej „palącego” problemu współczesnego świata: samotności jednostki zagubionej w „znieczulonym” społeczeństwie, braku tolerancji dla odmienności i w końcu agresji wobec jednostek i całych narodów. Artysta stara się unaocznić, że przejście od ciemności do światła, od zła ku dobru, od wojny do pokoju jest możliwe i jest wspólnym dziełem, tak jak każdego człowieka kształtują wszyscy, których spotkał na swojej życiowej drodze.

[Projekt] zakłada udział chętnych, zaangażowanie dobrowolne w niesienie światła przez człowieka, którego wrażliwość i subtelność w postrzeganiu i rozumieniu świata faktycznie niemierzalna jest symbolicznie, przekłada się na mistyczną liczbę obdarowanych przez niego delikatnym światłem pochodzącym z wnętrza.

Ta instalacja porusza temat polityki globalnej gospodarki równocześnie przemawiając do wyobraźni odbiorców, którzy są zachęcani do tworzenia własnych alternatywnych „światów” i podważania istniejących systemów wartości.

[Instalacja] wychodzi poza ramy wartości, które są charakterystyczne dla jednego narodu i kultury. Poprzez zagłębianie tematów obecnych we współczesnych, rozwiniętych i rozwijających się społeczeństwach, dostosowuje się do bardzo szerokiego grona odbiorców.

Uniwersalność tych zagadnień oraz obecność ich we wszystkich sferach rzeczywistości pozwoli na interakcję i poruszenie znacznej części odbiorców, oferując jednocześnie indywidualne przeżycia i skłaniając do przemyśleń na temat kondycji współczesnej kultury wyrażanej w konsumpcjonizmie.

Prezentowane rzeźby zmuszają również do odwołania się do koncepcji postantropocentrycznych. Postępujący konsumpcjonizm, rozwój technologii oraz nieudane próby opisania świata wymusiły na współczesnych pozadualistyczne rozumienie świata. Odrzucenie porządków natura/kultura, przedmiot/podmiot, ludzki/nie-ludzki prowadzi nas do włączenia robotów i maszyn w obręb społeczeństwa.

Zmusza to do zakwestionowania produkcji kulturalnej, której doświadczamy i w której bierzemy udział. Sprowadza nas to do bardzo podstawowej kreacyjnej roli artysty i tradycji opowiadania historii, gdzie dobrze przemyślana fikcja może naruszyć status-quo, by stać się narzędziem w rękach polityków albo zostać wykorzystaną i zradykalizowaną przez tzw. producentów kultury.

Każdy płot można postrzegać z dwóch perspektyw – z jednej strony zabrania wejścia na ogrodzony teren, z drugiej utrudnia wydostanie się z niego. Implozja, jaka następuje w momencie zamknięcia się w obrębie własnych granic – terytorialnych, ideologicznych czy mentalnych – prędzej czy później prowadzi do wybuchu, w którym głównymi ofiarami stają się zamknięci wewnątrz obywatele.

Poprzez swoją formę wizualną i dźwiękową [instalacja] staje się wielowymiarową platformą refleksji na temat kondycji współczesnego świata, ale też egzystencji poszczególnego człowieka.

Wystawa splata rozmaite znaczenia. Każdy z widzów może odnaleźć własny trakt, wiodący pomiędzy dziełami oraz uruchamiający ich semantyczny potencjał w odniesieniu do indywidualnych doświadczeń. Jako przewodniczkę można wybrać zarówno Małgorzatę, jak i Sulamitkę.

Aranżacja szeroko pojętej przestrzeni mentalnej jak i fizycznej ma być środkiem w kolejnym przekroczeniu tradycyjnego formatu przestrzeni wystawy.

Efemeryczność w tym projekcie jest strategią artystyczną bardziej niż tylko metodą. Jest też czułym instrumentem służącym do formułowania fundamentalnych pytań. Same diagnozy co do kondycji świata, jak go rozumieć i jak w nim zamieszkać, to nie wszystko. Nie doraźne prognozy pogody, lecz udział w przemianie świata wydaje się być celem, do którego dążą artyści.

Owa niejednoznaczność powoduje, że praca oddziałuje w sposób wrażeniowy i intuicyjny, otwierając się na szeroką gamę znaczeń i interpretacji.

Pampulha

pampulha2
Klub jachtowy (dziś tenisowy), proj. Oscar Niemeyer, Pampulha, Belo Horizonte

Jeśli wierzyć brazylijskim historykom architektury, brazylijski modernizm, ich duma narodowa, narodził się w kasynie. Oczywiście nieco naciągam tę historię dla lepszego efektu. Na pewno jednak Belo Horizonte, które właśnie odwiedziłem, było jednym z najważniejszych miejsc dla tych narodzin. A konkretnie Pampulha, kiedyś miasteczko, dziś dzielnica Belo Horizonte. To tu Juscelino Kubitschek, ówczesny prezydent miasta, późniejszy prezydent Brazylii i inicjator budowy jej nowej stolicy, zaprzyjaźnił się w latach 40. z Oscarem Niemeyerem.

Belo Horizonte to podobnie jak Brasilia miasto zbudowane od zero, ale dużo wcześniej – pod koniec XIX wieku, według planu Aarão Reisa, jako nowa stolica stanu Minas Gerais. Jeszcze przed Kubitschkiem, który rządził miastem w latach 1940-1945, powstało sztuczne jezioro Pampulha. Kubitschek postanowił przekształcić jego okolicę w kompleks rekreacyjno-rozrywkowy jako zachętę do osiedlania się w regionie. Większość budynków zaprojektował młody i początkujący wówczas architekt Oscar Niemeyer.

Spod ręki Niemeyera wyszło kasyno, restauracja z dancingiem Casa do Baile, klub jachtowy z dachem ułożonym w „skrzydła motyla”, kościół św. Franciszka. Niemeyer zaprojektował też dom dla Kubitschka położony nad brzegiem jeziora. Za architekturę krajobrazu odpowiadał Roberto Burle Marx. Dzisiaj park i budynki Niemeyera to główna atrakcja okolicy. Uważa się, że dały one początek poszukiwaniom brazylijskiej odmiany modernizmu, łączącej cechy lokalne z uniwersalnymi.

dsc03461

dsc03580
Museo de Arte da Pampulha, proj. Oscar Niemeyer

Jako pierwszy, już w 1943 roku, oddano budynek kasyna, zdecydowanie najciekawszy. Tworzą go trzy bryły, niemal w całości przeszklone. W środku Niemeyer zaplanował otwarte przestrzenie, różne poziomy łączone m.in. pochyłymi, eliptycznymi rampami. Jak przystało na luksusowe kasyno, Niemeyer sięgnął po odpowiednio drogie materiały: włoski marmur, granit, alabaster, szlifowany onyks, stal nierdzewną. Jedna ze ścian w największej przestrzeni pokryta jest różowymi, belgijskimi lustrami.

DSC03493.jpg

DSC03529.jpg
Museo de Arte da Pampulha, proj. Oscar Niemeyer

Lata świetności kasyna czy – jak je nazywano – „kryształowego pałacu” trwały krótko. W 1946 roku w Brazylii zakazano hazardu. Przez to podupadła też cała Pampulha. Ale już w 1957 roku zdecydowano się przekształcić byłe kasyno w muzeum sztuki. I jest nim do dzisiaj. Muzea na całym świecie zagospodarowują najróżniejsze budynki (Tate Modern mieści się w byłej elektrowni), ale kasyno to jednak coś. Dzisiaj przed Museo de Arte da Pampulha stoi rzeźba Augusta Zamoyskiego „Nu” (Zamoyski spędził w Brazylii II wojnę światową i pozostał tu do połowy lat 50., tworzył tu i wykładał).

DSC03463.jpg
August Zamoyski, „Nu”, 1943

Na szczęście zmieniając funkcję budynku, w nieznacznym stopniu zmieniono samą architekturę. Można tu odwiedzić salę ze sceną, podświetlanym dancefloorem (jak u Uklańskiego) i ciągiem parawanów, które jednocześnie chroniły od słońca i służyły jako ekrany akustyczne.

Podobno wystawy w muzeum starają się podejmować dialog z architektonicznym i krajobrazowym dziedzictwem kompleksu Pampulha. I na taką wystawę też trafiliśmy (niestety wszystko po portugalsku, więc w odbiorze przeszkadzała bariera językowa).

DSC03412.jpg

DSC03434.jpg

dsc03441
Kościół św. Franciszka, proj. Oscar Niemeyer, Pampulha, Belo Horizonte

Ciekawa jest też historia kościoła św. Franciszka, kościółka właściwie, niezwykle malowniczego. Świątynia ta bowiem stała się zabytkiem, zanim została konsekrowana przez kościół katolicki. Kościelni hierarchowie nie mogli zaakceptować Niemeyerowskiej estetyki, do której jeszcze nie zdążyli przywyknąć, i zwlekali z konsekracją do 1959 roku. Więcej, grozili rozbiórką! Tymczasem już w 1947 roku, kilka lat po zakończeniu budowy, kościół uznano oficjalnie za zabytek (pierwszy zabytek modernistycznej architektury w Brazylii). Ale niemal żaden z zaprojektowanych tu przez Niemeyera budynków nie był używany zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Wyglądały egzotycznie, ale przez lata stały bezużyteczne. Burżuazyjna dolce vita nie ziściła się.

Kilka miesięcy temu Pampulha została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Podróżując po niektórych miastach Brazylii można odnieść wrażenie, że Niemeyer zaprojektował tu wszystko, co ważne. My na brazylijskim szlaku mamy i Brasilię, i Belo Horizonte, i Sao Paulo – wszędzie Niemeyer sporo pracował. W Belo Horizonte pozostawił po sobie rezydencje, teatr miejski, oparty na ameboidalnym planie luksusowy apartamentowiec zwany dziś Edificio Niemeyer, a całkiem niedawno, w 2010 roku, oddano do użytku nowe miasteczko administracyjne, czyli siedzibę rządu i departamentów stanu Minas Gerais, położone po drodze na lotnisko. Architektura miasteczka administracyjnego jest typowa dla późnych projektów Niemeyera. Tiradentes Palace to na przykład ogromne, wielopiętrowe szklane pudełko zwisające na trzydziestu stalowych linach z łuku-ramy zbudowanej ze zbrojonego betonu. Ale na tym nie koniec, zmarły cztery lata temu Niemeyer cały czas w Belo Horizonte buduje. Również po drodze na lotnisko powstanie według jego projektu nowa katedra Cristo Rei na 3 tysięcy wiernych.

DSC03418.jpg
Kościół św. Franciszka, proj. Oscar Niemeyer, Pampulha, Belo Horizonte

1956

po wiecu.jpg
Działanie Dominika Lejmana na trybunie honorowej

Sześćdziesiąt lat temu Władysław Gomułka wygłosił na wiecu na placu Defilad słynne emocjonalne przemówienie, które zaczął od słów: „Towarzysze! Obywatele! Ludu pracujący stolicy!”. Przemówienie to było symbolem polskiego Października, gomułkowskiej odwilży – po wydarzeniach poznańskich i kilka dni po tym, jak w wyniku negocjacji z radziecką delegacją z Chruszczowem na czele udało się powstrzymać interwencję Armii Radzieckiej w Warszawie, tuż po wyborze Gomułki na I sekretarza KC PZPR. Poparcie dla Gomułki zostało zademonstrowane przez warszawiaków na placu Defilad 24 października 1956 roku.

Okrągła rocznica tego wiecu minęła dwa dni temu i z tej okazji Dominik Lejman wyświetlił na trybunie honorowej pod Pałacem Kultury i Nauki krótkie fragmenty filmowe – ujęcia ludzi. To właśnie z trybuny nagrywano ten tłum. Dzisiaj na tym rozmazanym obrazie trudno byłoby kogokolwiek rozpoznać.

Na to artystyczne wydarzenie przyszło zaledwie kilku gości, ale wiele osób zobaczyło ją przypadkiem – głównie pasażerowie przystanku autobusowego, który rozlewa się dziś po placu Defilad. Ludzie z walizkami na kółkach udający się do miejscowości w całej Polsce, do których nie dojeżdża pociąg, i którzy na tym prowizorycznym dworcu nie mają nawet gdzie usiąść. Z autobusów dochodziła muzyczka. Ludzie zatrzymali się na chwilę, by sobie popatrzeć. Przez akcję-gest Lejmana coś dziwnego, może nawet podniosłego zawisło w powietrzu, jakbyśmy czcili zmarłych.

Projekcja była częścią wystawy „Po wiecu”, która otworzyła się w Galerii Studio podczas weekendu galeryjnego, ale wówczas gubiła się w natłoku różnych wydarzeń i wernisażowego tłumu. Wczoraj była też okazja, by wystawę obejrzeć na spokojnie. Wróciłem na nią głównie dla świetnego filmu Minervy Cuevas, złożonego z różnych demonstracji i politycznych haseł z ulic Meksyku. Bo wystawa, jak piszą kuratorki, kierujące od niedawna Galerią Studio Dorota Jarecka i Barbara Piwowarska, dotyczy „masowego uczestnictwa”. Przykłady pochodzą z różnych stron świata i z różnych czasów – filmy Tomáša Rafy z kijowskiego Euromajdanu, z wojny na Ukrainie, z demonstracji narodowców na Słowacji, zdjęcia z nowojorskiej parady Piotra Uklańskiego, film Marty Popivody złożony z materiałów telewizyjnych z Jugosławii (m.in. nagrania pogrzebu Tity).

Mam jednak wrażenie, że właściwie z tego nagromadzenia przykładów różnych akcji i demonstracji niewiele wyniosłem. Że już to przerobiłem, że już to znam, chociażby z ulic Warszawy w ciągu ostatniego roku. Przez swoją prostotę i wyjście w miasto akcja Lejmana była bardziej trafna niż filmy czy zdjęcia naklejone na klatce schodowej prowadzącej do galerii.

Od obrazów tłumów lepiej wypada prosty film Anny Niesterowicz, zatytułowany „Kapeć”. Właściwie mógłby powstać wiele lat temu w Warsztacie Formy Filmowej. Niesterowicz tworzy obraz w obrazie, niekończącą się serię telewizorów. Ten rytm, w którym w jednym ekranie czai się już obraz następnego odbiornika, przerywa prosty gest – rzut kapciem w telewizor. Czy można lepiej zilustrować emocje, które towarzyszą oglądaniu telewizji? Niezależnie, czy kiedyś, w latach komunizmu, czy dzisiaj. I znowu to samo, i znowu kapeć leci w telewizor.

gomułka.jpg
Władysław Gomułka na ulotce Anny Niesterowicz

Ale specjalnie na wystawę Niesterowicz przygotowała też składaną ulotkę „1956”. Każdy może się nią poczęstować. Składają się na nią zdjęcia z prasy, które ukazały się w czasie odwilżowego przełomu w dniu ważnych wydarzeń. Mamy tu i zdjęcie nalotu angielsko-francuskiego lotnictwa na Port Said, i uchodźców z Budapesztu biwakujących na granicy austriacko-węgierskiej. Na wielkim zdjęciu Gomułki Niesterowicz umieściła zaś inny cytat prasowy – niemal poetycki, napisany z ogromnym talentem tekst „Z perspektywy szesnastego piętra”, opisujący wiec na placu Defilad z 24 października 1956 roku:

„Z wysokości szesnastego piętra Pałacu Kultury można ogarnąć wzrokiem cały plac – największy w Europie plac defiladowy. Wyloty ulic jak ujścia rzek nieprzerwanie wyrzucają strumienie ludzi pod pałac jak do gigantycznego zbiornika. (…) Na szesnaste piętro dobiega potężny, głuchy szum tłumu podobny do szumu morza w wietrzny dzień. Dopiero z takiej wysokości w pełni można ocenić ogrom tej kilkusettysięcznej masy, jej żywiołową siłę. (…) Gdy staje tow. Gomułka, krzyk wielokrotnieje, potężnieje, z dotykalną niemal siłą uderza o ściany pałacu. Trwa, aż wyłaniają się z niego dwie sylaby: WIE-SŁAW, WIE-SŁAW… A potem wypełniający serca entuzjazm wyładowuje w śpiewie: STO LAT. Nigdy jeszcze partia nie miała takiego poparcia mas. (…) Przemawia człowiek, któremu naród ufa bezgranicznie. Tu na górę docierają tylko strzępy zdań zniekształcone przez wiatry i echo, ale nic nie zagłusza grzmotu okrzyków, które wplatają się w to przemówienie jak kropki i wykrzykniki w drukowany tekst.”

Tłum projektowany na trybunę honorową przez Lejmana pozostał niemą masą.

DE-MO-KRA-CJA

DSC09028
Waldemar Tatarczuk, „Z tych liter możesz ułożyć wszystko”, 2016

Nie mogłem wziąć udziału w debatach, które odbywały się w maju w Galerii Labirynt w Lublinie pod hasłem „DE-MO-KRA-CJA”. Uczestniczyli w nich artyści, krytycy, kuratorzy z całego kraju. Bo moment był (jest) szczególny – zmiana rządu i szybkie, bezpardonowe przejmowanie władzy przez PiS na różnych polach (upartyjnienie mediów publicznych, sparaliżowanie Trybunału Konstytucyjnego, groźba zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej i zwiększenia inwigilacji obywateli) rysuje szereg obaw co do Polski i roli kultury w tej nowej, niebezpiecznej sytuacji. Zresztą obaw niebezpodstawnych, o czym świadczył audyt dokonany w ministerstwie przez Ministra Glińskiego, sprawa narodowych kolekcji sztuki współczesnej, wybieranych przez ministerstwo ekspertów, reakcji ministra na absurdalne postulaty wysuwane przez ZPAP. No i wiemy, jak to się potoczyło na Węgrzech (pisał o tym w „Dwutygodniku” Stach Szabłowski).

Jak więc na to reagować? Jak sztuka może odpowiedzieć na stojące przed społeczeństwem zagrożenia? Co dalej z instytucjami? Czy nastąpi próba podporządkowania ich programu jedynie słusznej linii partii? Czy jeszcze wypada występować w telewizji publicznej? A może potrzebujemy nowych modeli instytucjonalnych, niezależnych od środków z budżetu? Jeśli tak, jak miałyby takie modele wyglądać? Na żadne z tych pytań jeszcze nie znamy odpowiedzi. Ale takie spotkania jak to lubelskie są niezwykle ważne. Konsolidują środowisko. Pewnie będziemy się w najbliższym roku jeszcze nie raz spotykać, chociażby na jesiennym Kongresie Kultury. Od ostatnich doniesień z ministerstwa minęło już trochę czasu i nastroje się nieco uspokoiły. Cisza przed burzą?

DSC09072.jpg

Po „De-mo-kra-cji” w Galerii Labirynt została wystawa, którą miałem właśnie okazję zobaczyć. To wystawa interwencyjna, powstała szybko, metodą domina. Artyści zazwyczaj proponowali coś ze swego dorobku, a czasem sugerowali, kogo jeszcze zaprosić.

Miałem wrażenie déjà vu. „De-mo-kra-cja” operuje językiem podobnych, często interwencyjnych wystaw sprzed ośmioletniej małej-PO-stabilizacji. By przypomnieć wystawy organizowane przez Artura Żmijewskiego – „Polska” (2002), Krzysztofa Żwirblisa – „Demos kratos – władza ludu” (2007), Sarmena Beglariana – „Jakoś to będzie. Wybory A.D. 2005” i wiele, wiele innych.

Tamte były często reakcją na atmosferę wokół samej sztuki, „zimną wojnę sztuki ze społeczeństwem”, jak nazwał to Zbyszek Libera – przypadki cenzury, skandale (Uklański, Cattelan), antysemickie ataki na Andę Rottenberg, proces Doroty Nieznalskiej. Bo ważny element demokracji, wolność słowa, szwankował. Artyści reagowali na narodową gorączkę, ksenofobię, wąsko rozumianą polskość.

DSC08989.jpg
Jadwiga Sawicka, b.t., 2016

Sporo prac na „De-mo-kra-cji” pochodzi z tego okresu, artyści je po prostu odkurzyli. A nawet więcej – kilka prac pojawiło się wiele lat temu na wystawie „Demos kratos” (prace Grzegorza Kowalskiego, Moniki Mamzety, Janusza Bałdygi). Są więc i fotokolaże Zofii Kulik, i gesty Roberta Rumasa („Demosutra”), nowe-stare obrazy Jadwigi Sawickiej. Artyści nie zdążyli jeszcze zareagować na „dobrą zmianę”.

Zresztą wybrane prace najnowsze wiele się nie różnią od tych sprzed 10 czy 15 lat. Powstaje nawet zestaw powtarzających się ikonograficznych motywów i atrybutów – druty kolczaste, polska flaga, polski hymn, manifestacje narodowców, Solidarność, Lech Wałęsa, wolność, równość, braterstwo. Reakcji na nową rzeczywistość jest niewiele. Artyści, jak spora część społeczeństwa, ruszyli po prostu na demonstracje. Karolina Breguła tworzy zestaw instrumentów do-it-yourself do hałasowania na demonstracjach. A Artur Żmijewski z Julią Mateą Petelską (prywatnie żoną Pawła Althamera) i jej córką Gają Wasilewską malują kilkanaście niewielkich, poręcznych tablic do noszenia podczas protestów. Najczęściej pojawiają się na nich odniesienie do najbardziej kontrowersyjnego tematu ostatnich miesięcy – konstytucji i Trybunału Konstytucyjnego. Ale są też tablice bardziej abstrakcyjne – jakieś kwiatki, niebo, „deszcz słońca”. Hasła francuskiej rewolucji, „mądrość – radość”, „wolna sztuka”, no i przede wszystkim „LOVE”. Nie samą polityką człowiek żyje.

DSC09065.jpg
Artur Żmijewski, Julia Matea Petelska, Gaja Wasilewska, b.t., 2016

Pośrodku wystawy Joanna Borkowska stworzyła rodzaj mandali – uczestników dyskusji poprosiła o napisanie na kartkach swoich postulatów. Każdą kartkę przytrzymuje kamień. Niby nic prostszego, ale napisy zdradzają nadzieje i obawy: „żeby nie trzeba było wyjeżdżać”, „Beata podpisz!”, „koniec sztuki”, „więcej wiosny”, „zalegalizować marihuanę”, „świat bez religii”. Pod większością z nich bym się podpisał.

Na „De-mo-kra-cji” artyści wciąż zmagają się ze skostniałym wyobrażeniem o polskości, wizją państwa totalitarnego (Kowalski). Zaskakująco mało tu refleksji na temat demokracji. Panuje tu ton niemal kombatancki. Może dlatego, że brakuje całego pokolenia artystów, które pojawiło się na horyzoncie polskiej sztuki w ostatniej dekadzie. Czy nie interesuje ich temat? Czy ich pominięto? Czy wystawa oddaje po prostu przekrój wiekowy demonstracji KOD-u? Wciąż na kłopoty – Żmijewski.

DSC08929.jpg
Makieta Szalonej Galerii

Najbliższy demokracji (chociaż niekoniecznie wykrzykiwanej na demonstracjach „de-mo-kra-cji”) wydał mi się projekt Szalonej Galerii. Samochodowa galeria, pomysł Janka Simona, Jakuba de Barbaro i Agnieszki Polskiej, ma w połowie lipca ruszyć w Polsce i odwiedzać miasteczka niczym cyrk. Jej atrakcją nie będą akrobaci, lecz sztuka. Na razie, w galerii na stole rozstawili makietę pomalowaną przez Kasię Przezwańską.

W opublikowanym niedawno w „Dwutygodniku” wywiadzie z twórcami Szalonej Galerii, Janek Simon opowiada o źródłach idei: „Trochę się przestraszyliśmy agresji w dyskusji publicznej, łamania konstytucji, ataków na obcokrajowców czy straszenia w parlamencie europejskim możliwością wyjścia z Unii. Pomyśleliśmy, że to jest taka sytuacja, w której naprawdę każdy powinien się zastanowić, jaką dziurę może załatać w swoim otoczeniu, bo za chwilę będzie za późno”. Agnieszka Polska dodaje: „Lęk środowiska artystycznego o przyszłość kultury w Polsce jest całkowicie uzasadniony. Zastanówmy się jednak, czy kultura współczesna dostępna przez ostatnie piętnaście lat dla przeciętnego mieszkańca małej miejscowości tak bardzo różni się od tego, co Ministerstwo Kultury proponuje teraz”.