Ikar z doliny Lauter

Gustav Mesmer  marzył, by ludzie dostali skrzydeł.

Urodzony w 1903 roku jako szósty z dwunastu dzieci w biednej rodzinie Górnej Szwabii, nie uczęszczał do szkoły zbyt długo. Jego edukację przerwała Wielka Wojna, zaczął pracować jako pomocnik u rolnika. Bez powodzenia próbował wstąpić do zakonu benedyktynów. W młodości przeżył „religijny wypadek”, wpadł do kościoła w rodzinnym Altshausen i przemawiając przed zdzwionymi parafianami próbował ich przekonać, że udzielana im komunia święta to szwindel, a nie żadne ciało i krew Chrystusa. Wezwany lekarz z miejsca wysłał go do szpitala psychiatrycznego. W placówkach spędził ponad trzy dekady. Zdiagnozowano u niego schizofrenią oraz „manią wynalazcy”. O tej ostatniej za chwilę. Na razie zaznaczę tylko, że manię od pasji wydaje się dzielić cienka granica.

Los Mesmera odmienił się w 1964 roku, gdy po interwencji krewnego został odesłany do domu spokojnej starości w Buttenhausen, miejscowości położonej w dolinie rzeki Lauter w malowniczej Jurze Szwabskiej. Tam przez ostatnie trzydzieści lat życia (dożył sędziwego wieku 91 lat) mógł wreszcie oddawać się swoim pasjom. Pracował jako wyplatacz koszy i introligator, ale większość czasu spędzał nad skonstruowaniem maszyn latających, głównie na bazie roweru. Chciał, by jego maszyny służyły jako lokalny środek transportu. W jego wizji wieśniacy podróżowaliby ze wsi do wsi na latających rowerach, kilka metrów nad ziemią.

W ostatniej fazie jego życia, w skromnej pracowni w piwnicy w Buttenhausen nastąpiła eksplozja kreatywności. Tworzył nie tylko uskrzydlonej rowery, ale także ornitoptery (to prawdziwe słowo, jest w encyklopedii!), maszyny mówiące i instrumenty muzyczne, z których jedynie te ostatnie można uznać – używając „zdroworozsądkowych” kategorii – za względnie spełniające swe funkcje. Chociaż tego też nie mogę być pewien – trąbkogitara budzi moje wątpliwości.

Fragment maszyny mówiącej
Projekt maszyny mówiącej

Wszystkie projekty obrastały bogactwem rysunków, czasami mających coś w sobie z wynalazczego zacięcia Leonarda, czasami z naiwności Nikifora. Rysował na wszystkim, co wpadło w jego ręce. Podobnie jego prototypy maszyn lotniczych zdradzały wynalazczy recycling, skrzydła potrafił sklecić ze starych tyczek na fasolę i plastikowych worków po nawozach.

Ale też pisał – wiersze, prozę, eseje, skupione na dwóch tematach: lataniu i religii. Jeszcze w szpitalu psychiatrycznym, w 1962 roku ukończył swą autobiografię zatytułowaną „O kimś, kto przeżył pół życia w zakonie, a drugie pół w szpitalu psychiatrycznym”. Badacze jego pism zwracają uwagę na bogactwo neologizmów. Także swoje projekty nazywał poetycko-mechanicznymi zbitkami: Drachen-Raumschiff Flugrad (latający rower latawcowo-kosmiczny) Dopper Maikäfer Flügel Flugrad (latający rower o podwójnych skrzydłach chrabąszczowych).

Żadna z latających maszyn Mesmera nigdy nie wzbiła się w powietrze, ale jemu nie wydawało się to przeszkadzać. Co niedzielę wypróbowywał swe maszyny, z czasem stając się lokalną atrakcją. Budził sympatię swą pogodą ducha i obojętnością na porażki. Nie efekt końcowy był bowiem miarą jego sukcesu. Raczej płynąca z pracy przyjemność i wiara w to, że latanie jest możliwe.

Trochę zazdroszczę Mesmerowi. Robił to, o czym marzył, bez oglądania się na świat zewnętrzny. Tak przynajmniej go sobie wyobrażam, i taki jego obraz wyniosłem z poświęconej mu wystawy w Villa Stuck w Monachium, zwłaszcza z wyświetlanych tam filmów. Dorobek Mesmera jest świetnie zachowany, dwa lata po jego śmierci, w 1996 roku powołano fundację jego imienia. Jeszcze za życia Mesmera powstały o nim filmy dokumentalne. A na kanwie jego życia nakręcono nawet film fabularny, zatytułowany „Earthbound”. Ku ziemi – taki był bowiem ostateczny kierunek jego podróży.

Wenecja 2022

W Dwutygodniku ukazały się dwa moje teksty dotyczące tegorocznego Biennale Sztuki w Wenecji: pierwszy dotyczący całej wystawy, kuratorowanej w tym roku przez Cecilię Alemani, drugi – skupiający się na Pawilonie Polski i wystawie Małgorzaty Mirgi-Tas.

Ceramiko Toshiko Takaezu

„W spójnej narracji Alemani współczesne posthumanistyczne dyskursy znajdują potwierdzenie w sztuce sprzed wieku czy pozostającej na marginesach głównego nurtu, w tym sztuce rdzennej ludności różnych kontynentów. Dlatego artystki związane z surrealizmem, futurystki czy przedstawicielki Harlem Renaissance jawią się nie jako przypis do zdominowanych przez mężczyzn kierunków, lecz jako prekursorki, z których twórczości można czerpać inspirację dzisiaj.

Wystawa dotyka głównie tematu relacji ciała i natury, związków z ziemią, cielesnych metamorfoz. Wreszcie mówi o przekształceniach ciała związanych z rozwojem technologii. Jednak ten ostatni temat wypada najsłabiej. U futurystycznych choreografek (jak Giannina Censi) ciało stające się maszyną wciąż uwodziło, jednak jego współczesne technologiczne przedłużenia i zastępniki na tyle wpisały się w codzienność, że prace podejmujące ten wątek wydają się błahe (Luyang, Geumhyung Jeong), choć łatwo wpisują się w posthumanistyczne dyskursy i ogólnie zarysowane wątki wystawy.

Robi się dużo ciekawiej, gdy automaty i cyborgi stają się obiektami obrządków. Mamy tu film Sidsel Meineche Hansen „Maintenancer” (2018) opowiadający o domu publicznym, w którym wszystkie pracownice seksualne są lalkami (mowa tu głównie o problemach z ich utrzymaniem), a także świetny cykl fotografii „Mama” Anety Grzeszykowskiej (2018), w którym córka odgrywa matczyną rolę wobec lalki, będącej odlewem samej artystki. Efekt jest i bizarny, i hipnotyczny. To, co nieożywione, zlewa się ze światem żywym, zabawa zamienia się w obrządek, rzeczywistość w sen, a może nawet horror.”

PEŁEN TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

„Pomysł na wystawę [w polskim pawilonie] jest zaskakująco prosty – strukturę wystawy oraz składających się na nią prac Mirga-Tas zapożyczyła z renesansowych malowideł z Sali Miesięcy Palazzo Schifanoia w Ferrarze, otoczonych aurą tajemnicy, którą rozwikłać próbował swego czasu Aby Warburg. Z Ferrary do Wenecji jest rzut beretem.

Skopiowanie ogólnej kompozycji z Palazzo Schifanoia pozwoliło Mirdze-Tas na opanowanie architektury pawilonu. Ale z fresków z Ferrary pochodzi też symbolika opierająca się na cykliczności i astrologii, łączenie scen rodzajowych i symboli. Mirga-Tas dokonuje wielowarstwowego zawłaszczenia, wpisania kultury romskiej w europejską, uniwersalizującą tradycję (podobnie jak ze swoją kulturą czynią to Afroamerykanie Kehinde Whiley czy Kara Walker).”

„Dzięki podkreśleniu własnej tożsamości Mirga-Tas przełamała sztywne narodowe ramy weneckich pawilonów, jednocześnie świetnie wpisując się w temat całej imprezy, rzucone przez Cecilię Alemani hasło „Mleko snów”. „Przeczarowując świat” to także rodzaj podsumowania dotychczasowego dorobku artystki. Mirga-Tas nie wymyśliła niczego nowego czy spektakularnego, specjalnie do Wenecji, lecz umiejętnie połączyła ze sobą różne wątki, które przerabiała od lat. 

To wszystko cieszy tym bardziej, że przychodzi w bardzo sprzyjającym dla twórczości i kariery Mirgi-Tas momencie. Właśnie teraz tego pawilonu i takiego podsumowania Mirga-Tas potrzebowała. Jakby planety na moment przerwały swój szalony taniec i ułożyły się w pomyślny dla niej układ.”

CAŁOŚĆ TEKSTU DOSTĘPNA NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

 

Biernacki w Muzeum Sztuki

Kolejna dobrozmianowa decyzja ministra Glińskiego zastała mnie w Wenecji, ale na prośbę „Gazety Wyborczej” na szybko skomentowałem katapultowanie Andrzeja Biernackiego prosto z Łowicza na stołek dyrektorski Muzeum Sztuki w Łodzi, a tym samym usunięcie stamtąd zasłużonego dyrektora Jarosława Suchana.

Piszę m.in.: „Środowisko sztuk wizualnych poznało Biernackiego głównie za sprawą tego, że regularnie przyjeżdżał na zebrania Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej, na których donkiszotersko zabierał głos, zawsze pod prąd większości, rzucając oskarżenia na lewo i prawo wobec obecnych i nieobecnych na sali. Ci obecni nie nadążali prostować jego wywodów. Potem uzyskał łamy dobrozmianowych pism artystycznych; publikował eseje w „Arteonie”, gdy pismo skręciło na prawy tor, ale pisał głównie na swoim blogu. […]

Pisarstwo Biernackiego jest pełne resentymentów, niekoniecznie popartych faktami. Wszędzie wietrzył spiski, czym świetnie wpisywał się w teorię „mafii bardzo kulturalnej” lansowaną od lat przez krytyczkę „Rzeczpospolitej” Monikę Małkowską. […]

Urazy Biernackiego podziela spora część artystów, frustracja wydaje się niemal wpisana w ten zawód. Wielu nie udało się osiągnąć sukcesu, system bywa dla nich brutalny; wielu twórców rywalizuje o wąskie pole widzialności i możliwości prezentacji i zarabiania ze sztuki. Jednak wietrzenie spisku to pójście na łatwiznę w opisywaniu tych procesów.

Tymczasem tropiąc rzekome mechanizmy spiskowe, konflikty interesów czy nepotyzm, Biernacki sam w czymś takim bierze udział. […] Mimo że nie posiada odpowiedniego wykształcenia i doświadczenia, Biernacki ma kierować jedną z najważniejszych i największych instytucji sztuki w naszej części Europy. Jakby wietrzenie spisków i uczestniczenie w nich było częścią tej samej logiki. Ale zgodnie z tą logiką Biernacki powinien teraz zacząć hejtować samego siebie.”

Tymczasem środowisko zdążyło pożegnać Suchana na łzawo-kodowskich imprezach z elementami tańca towarzyskiego. Biernacki zaś stara się na razie nie wytykać głowy, by nie spotkał go los dyrektora Miziołka. Zdążył jedynie opowiedzieć o swoich dziwacznych planach w wywiadzie udzielonym dziennikarzom „Gazety”. Wszak zanim zacznie na dobre działać, musi nadrobić braki w doświadczeniu kierowaniu instytucją sztuki (a nie samym sobą), wymagane, by kierować tak dużym muzeum jak MS, na razie pełni rolę p.o. (to sposób na obejście przepisów). Poza tym na odkurzenie wciąż czekają jego nieliczne dokonania na polu kuratorskim – jak zorganizowanie wystawy Jacka Sempolińskiego w Nowym Sączu z obrazów, które trafiły na konserwację do jego żony, a także sprawdzenie, czym właściwie była prowadzona przez niego Galeria Browarna (w wywiadzie sugeruje, że była galerią niekomercyjną, jednak sam nie raz słyszałem jego narzekania, że muzea u niego nie kupują).

W każdym razie liczę przynajmniej na to, że w łódzkiej odsłonie naszego ogólnego dramacie będzie też trochę śmiesznie.

Bielawska i Falender w Galerii Studio

Na Dwutygodniku zrecenzowałem wspólną wystawę Alicji Bielawskiej i Barbary Falender, którą w Galerii Studio w Warszawie przygotowała Paulina Olszewska. Bielawska rzuciła nowe światło na „Poduszki erotyczne” Falender, wchodząc w artystyczny dialog ze starszą koleżanką po fachu. Piszę:

Chociaż idea wystawy „Materia(l)nie” polega na zestawieniu artystek z różnych pokoleń na zasadzie dwugłosu, to młodsza artystka, Alicja Bielawska, nadaje jej ton. W dolnych salach Galerii Studio z falujących półprzezroczystych zasłon stworzyła instalację „Zaproszenie”, która – w odpowiedzi na zaproszenie kuratorki – służy jako tło dla „Poduszek erotycznych” Falender. Na górnej kondygnacji Bielawska prezentuje kilka nowych prac w otoczeniu rysunków Falender, głównie szkiców do „Poduszek”. 

Zapraszając do wystawy Bielawską, kuratorka wykazała się wyczuciem i intuicją. Bo powstał wyjątkowo udany duet. Bielawska buduje atmosferę, w której rzeźby Falender sprzed pół wieku czują się wybornie. Prace Falender podkreślają zaś te wątki w twórczości Bielawskiej, które trudniej byłoby wskazać czy nazwać. Wszyscy na tym spotkaniu zyskują.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.