Banananowe protesty

banany4

Wczorajszy protest bananowy pod Muzeum Narodowym w Warszawie, zorganizowany w reakcji na cenzurę prac Natalii LL, Katarzyny Kozyry i Grupy Sędzia Główny, był chyba najfajnieszą demonstracją związaną ze sztuką, w jakiej kiedykolwiek uczestniczyłem. Nie chodzi o same banany, które nadały całej sytuacji komicznego rysu, trochę jak z akcji Pomarańczowej Alternatywy. Zresztą potencjał do powtórzenia gestu Natalii LL sprzed dekad, tkwił w samej jej pracy, zdjętej z Galerii XX i XXI wieku „Sztuce konsumpcyjnej”. Dlatego na mediach społecznościowych jedzenie bananów przybrało formę wirala, i dlatego też protest pod muzeum był naprawdę liczny.

Mam wrażenie, że dzisiaj bardziej niż na przykład 20 lat temu, wiemy, o co walczymy. To było widać wczoraj pod Muzeum Narodowym, gdzie bardziej niż hasła przeciwko cenzurze wybrzmiewały postulaty feministyczne czy za odpowiednią edukacją seksualną. Ale tłum też oczywiście skandował „Wolna sztuka!” z bananami w wyciągniętych dłoniach.

Przy okazji wyszło szerzej na jaw, jak bardzo niekompetentym dyrektorem okazał sie prof. Jerzy Miziołek. I ta dyskusja nie zakończ Wątpliwości co do tego pojawiły się zresztą już w momencie, gdy pojawiła się informacja o zamiarze ministra Glińskiego mianowania go na dyrektora Muzeum Narodowego.

banany1

W weekend na łamach „Gazety Wyborczej” komentowałem usunięcie prac artystek z galerii, wypowiedzi dyrektora Miziołka oraz sytuację Muzeum Narodowego. Piszę:

„Skandalu można było łatwo uniknąć. Nowy dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie prof. Jerzy Miziołek i tak zapowiedział, że wkrótce zamknie całą Galerię Sztuki XX i XXI wieku. Kilka prac postanowił jednak usunąć z wystawy wcześniej. Wyłączenie monitorów z zapisem performance’u Grupy Sędzia Główny przeszło niezauważone. Ale zdjęcie w ostatni piątek z wystawy prac Katarzyny Kozyry i Natalii LL spowodowało lawinę protestów i oskarżenia dyrektora Miziołka o zapędy cenzorskie.

To wyraz małostkowości. Tłumaczenia dyrektora Miziołka są co najmniej śmieszne. Twierdzi on, że reaguje w ten sposób na krytyczne głosy ze strony zwiedzających. Na poparcie tego wyciąga list oburzonej matki nastolatka, który ma się borykać z traumą po odwiedzinach w Muzeum Narodowym i kontaktem ze sztuką artystek. Chodzi o to, że Galerię Sztuki XX i XXI wieku otwarto na początku 2013 roku i wcześniej takie głosy się nie pojawiały. Mam wrażenie, że daje tu o sobie znać dulszczyzna samego dyrektora. A prace zdjęte z wystawy przez Miziołka to klasyka polskiej sztuki współczesnej”.

„Miziołek wyciągnięty z kapelusza przez Glińskiego chełpliwie rysował w wywiadach plany „umiędzynarodowienia” muzeum. Obiecywał wystawy Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Rafaela, impresjonistów i postimpresjonistów. „Niech przyjedzie Van Gogh, niech przyjedzie Gauguin”, rozmarzał się. Jednocześnie bezpardonowo krytykował swoich poprzedników, Agnieszkę Morawińską i Piotra Rypsona, twierdząc, że zastał muzeum w stanie zapaści. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, jak Muzeum Narodowe wyglądało, gdy jego stery przejęła Morawińska. Za jej kadencji wszystkie galerie przeszły gruntowny remont, muzeum nabrało życia.

Pikanterii obecnej sytuacji dodaje to, że Galerię Sztuki Polskiej XX i XXI wieku przygotował Piotr Rypson, który po odejściu Morawińskiej z muzeum w maju 2018 roku pełnił obowiązki dyrektora i wydawał się naturalnym kandydatem na jej następcę. Za ostatnią wystawę, którą przygotował w muzeum, „Krzycząc: Polska!”, niedawno otrzymał Nagrodę Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy. Jedną z pierwszych decyzji Miziołka było zwolnienie Rypsona (bez podania przyczyny). Twierdził, że ten wybitny historyk sztuki i kurator nie mieści się w jego wizji muzeum.”

banany5

Wczoraj rano rozmawiałem zaś z Piotrem Rypsonem, zwolnionym przez Miziołka byłym wicedyrektorem muzeum, i zarazem kuratorem Galerii XX i XXI wieku. Wywiad od wczoraj dostępny jest na stronie „Gazety”, a dzisiaj także w papierowym wydaniu (chociaż w nieco okrojonej formie). Piotr opisuję patologiczną sytuację w muzeum:

„Nie chodzi tylko o cenzurowanie tej czy innej pracy. Jak się okazuje po kilku miesiącach urzędowania dyrektora Miziołka, nie posiada on fundamentalnych kompetencji do zarządzania taką instytucją, także zarządzania personelem.

W ciągu czterech miesięcy z muzeum odeszło 10 proc. pracowników. Kilkadziesiąt osób zrezygnowało z pracy lub zostało zwolnionych.

Związki zawodowe szykują się do sporu zbiorowego. Personel jest tam po prostu mobbowany,  traktowany w sposób niewłaściwy pod kątem stosunków w miejscu pracy.

Z drugiej strony pan Miziołek notorycznie mija się z prawdą. Od początku rozwijał nierealną wizję muzeum, opowiadając o tym, że będzie wystawiał arcydzieła Leonarda da Vinci czy Rafaela. Z tego, co słyszę, to Leonardo zostanie niebawem pokazany w Muzeum Narodowym w postaci serii reprodukcji. Żeby oglądać reprodukcje, wystarczy włączyć komputer, nie trzeba iść do muzeum”.

„Pan Miziołek zrobił wcześniej wiele wystaw planszowych, na których składał zdjęcia w jakąś opowieść, i pewnie wyobraża sobie, że w podobny sposób można zrobić dużą wystawę sztuki. Sposób, w jaki adresuje kwestie związane z muzeologią, wskazuje na fundamentalne braki i doświadczenia, i wiedzy.

To powoduje kłopoty nie tylko wewnątrz muzeum, ale też dla organizatora tego muzeum, czyli dla Ministerstwa Kultury, które być może jeszcze przez jakiś czas może udawać, że nic się nie dzieje. A dzieje się dużo, i to niedobrego. W końcu chodzi tu o renomę najważniejszej instytucji sztuki w stolicy Polski. Mam wrażenie, że Rubikon w tej sprawie został już przekroczony”.

 

2018

krzyczacpolskauklanski

Na łamach „Gazety Wyborczej” podsumowuję rok 2018. Piszę o: Pomniku Smoleńskim oraz Kaczyńskim zakutym w brzozie przez Pawła Althamera, wystawach zorganizowanych w setną rocznicę odzyskania niepodległości, Piotrze Uklańskim, zmianach w Muzeum Narodowym, sesji Juergena Tellera dla „Vogue’a”, Tomaszu Armadzie, Manifesta 12 w Palermo, Warszawie w Budowie, wystawach Kobro i Strzemińskiego w Madrycie i Paryżu, wystawie Ediego Hili w Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz choreograficznej wystawie Aleksa Baczyńskiego-Jenkinsa w Fundacji Galerii Foksal. Nie o wszystkich tych wydarzeniach wcześniej pisałem, nawet jeśli uważałem je za wyjątkowe – mea culpa.

TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „GAZETY WYBORCZEJ”

 

Muzea nie maszerują

krzyczacpolskauklanski.jpg

Z okazji Dnia Niepodległości zachęcam do wizyty w muzeum i polecam mój tekst w „Gazecie Wyborczej” o rocznicowych wystawach w Muzeum Narodowym w Warszawie, Muzeum Sztuki w Łodzi oraz Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

O „Krzycząc: Polska!”, kuratorowanej przez Piotra Rypsona, piszę:

„Znalazłoby się tu wiele niuansów, ale nie o nie chodziło kuratorowi Piotrowi Rypsonowi. Mamy raczej ulec wrażeniu, że to już dobrze utrwalony materiał, na który możemy spojrzeć obiektywnie i bez emocji. Jakby Rypson zrezygnował z krytycznych narzędzi, jakie ma do dyspozycji. To zadanie przerzucił na artystę.

W tym momencie wystawa robi skok o całe stulecie. Wyjście z muzeum zdobią bowiem ogromny napis tytułowy wystawy i dwa powiększone do sporych rozmiarów zdjęcia. Piotr Uklański zrobił je podczas Marszu Niepodległości 11 listopada 2016 r. Możemy na nich zobaczyć współczesnych „patriotycznych”, narodowych demonstrantów, agresywnych i groźnych, wykonujących niedwuznaczne gesty w czerwonej łunie rac.

Gest Uklańskiego jest tym bardziej mocny, że ostatnim dziełem na wystawie jest portret zamordowanego prezydenta Narutowicza. Wychodząc z muzeum – sugeruje artysta – wdeptujemy w tę rzeczywistość, bo Marsz Niepodległości, który 11 listopada tradycyjnie biegnie Alejami Jerozolimskimi, pod nosem muzeum, po cichu dzieje się każdego dnia”.

krzyczacpolska

„Na wystawie „Krzycząc: Polska!” liczą się głównie legioniści i żołnierski trud. Uderza nieobecność kobiet. Jeśli są, to raczej jako alegorie zwycięstwa, w roli Matek Boskich, słowiańskich bóstw (Zofia Stryjeńska) czy bohaterek kilku aktów. Jednak obok znanego z podręczników portretu marszałka siedzącego na ukochanej przez niego Kasztance pędzla Wojciecha Kossaka znalazła się tu rzeźba Zofii Trzcińskiej-Kamińskiej. Na wystawie się tego nie dowiemy, ale artystka sama zaciągnęła się do Legionów i przez półtora miesiąca w męskim przebraniu służyła w kawalerii.

Trzcińska-Kamińska mogłaby się znaleźć na wystawie „Niepodległe” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, która całkowicie zmienia rocznicową perspektywę. Zadaje pytanie o miejsce kobiet w dyskursie narodowym, a konkretnie – ich wymazanie z narodowych historii. W końcu rocznica niepodległości to jednocześnie rocznica przyznania kobietom praw wyborczych w Polsce.”

pilsudski

„Kuratorka „Niepodległych” Magda Lipska nie ogranicza się jednak do Polski. Interesują ją podobne procesy w dekolonizowanych krajach Południa, które zdobywały niepodległość w XX wieku. Poznamy tu bohaterki afrykańskiego wyzwolenia, np. Marlene Dumas maluje Pauline Lumumbę, żonę pierwszego premiera Demokratycznej Republiki Konga Patrice’a Lumumby. Wystawa niejednokrotnie zahacza o czasy nam współczesne: Tony Cokes zestawia w formie tekstowego teledysku cytaty z Donalda Trumpa, ucieleśnienia mizoginii. To pułapka – łatwo się poddać muzyce i czytać Trumpa bez końca”.

niepodlegle

„Jak pokazują te trzy wystawy, naprawdę ciekawie robi się dopiero wtedy, gdy staramy się ujawnić nasz stosunek i do historii, i do teraźniejszości, a artyści i kuratorzy podważają zastane narracje. Sztuka, nie licząc pomników, rzadko dziś służy oficjalnej propagandzie.

Którąkolwiek jednak z narodowych historii byśmy opowiadali, jak jasno wskazuje Uklański, na wszystkie pada cień odradzającego się na naszych oczach nacjonalizmu. Przejmuje on przestrzeń publiczną nawet w momentach najważniejszych rocznic. Dlatego wizyta w muzeum i wędrowanie po kartach historii okazują się dziś chwilą wytchnienia od trudnej rzeczywistości”.

PEŁEN TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „GAZETY WYBORCZEJ”

awangarda i panstwo

2017

2017

„Gazeta Wyborcza” poprosiła mnie o wskazanie najlepszych wystaw kończącego się roku, w Polsce i za granicą. Nie jestem fanem takich wyliczanek, a w tym roku podsumowań jest – mam wrażenie – więcej niż kiedykolwiek (zwłaszcza „Szum” wpadł w jakiś końcoworoczny szał). Ale ja też dokładam do tego swoją cegiełkę.

W „Gazecie” skupiłem się na dużych, muzealnych wystawach i wielkich imprezach, bo też pod ich znakiem minął ten rok. Wśród najlepszych wymieniłem oczywiście Documenta 14 (pisałem i o Atenach, i o Kassel), moje ulubione Skulptur Projekte, podróżującą po wielkich muzeach wystawę Davida Hockneya, „Fausta” Anne Imhof w Pawilonie Niemiec w Wenecji oraz „Manifesto” Juliana Rosefeldta (polecam zobaczenie go raczej na wystawie niż w kinie). Niespodziewanie wyszło bardzo niemiecko.

Z wydarzeń polskich wskazałem „Dziedzictwo” (Festiwal Pomada), syrenią wystawę w Pawilonie nad Wisłą, „Nie jestem już psem” w Muzeum Śląskim w Katowicach, „Superorganizm” w Muzeum Sztuki w Łodzi i wystawę grafiki japońskiej w Muzeum Narodowym w Warszawie.

Nie udało mi się więc wcześniej napisać ani o „Manifesto” (chociaż się przymierzałem), ani o „Podróży do Edo” w MNW (chociaż na tej wystawie wręcz uginały mi się kolana).

Gdybym mógł rozszerzyć tę listę, znalazłoby się na niej kilka wystaw z Zachęty (Jarnuszkiewicz, Anto, Lassnig), queerowa wystawa w Tate Britain oraz szereg mniejszych lub większych wystaw, które miałem okazje oglądać to tu, to tam (Susan Point w VAG, Sosnowska w FGF, Carol Rama, Parreno w Rockbund Art Museum, Katja Novitskova…).

Mimo że obfitował w wydarzenia, nie był to jednak dobry rok. Zwłaszcza w Polsce zapanowała atmosfera beznadziei i zniechęcenia, która i mi się momentami udzielała.

Mój rok 2017 to kilka artystycznych podróży, polskie zaburzenia, ale przede wszystkim niespodziewana przeprowadzka do Chin, trochę związanego z nią życiowego chaosu i odkrywanie zupełnie nowej dla mnie kultury (co możecie śledzić na moim blogu), no i last but not least ukazanie się – po kilku latach pracy – „Patrioty wszechświata”, owoc mojego kilkuletniego podążania śladami Pawła Althamera.

Tymczasem, do siego roku!

Końik tańczy bręgdęs

DSC03293 (2)
Najlepszy komentarz

 

Dzieci są przereklamowane. Nie zawiążą sobie buta. Nie sięgają do umywalki. Łatwo je przekupić lizakiem. I nawet nie wiedzą, skąd biorą się dzieci. Na otwartej właśnie wystawie „W Muzeum wszystko wolno” w Muzeum Narodowym, przygotowanej przez grupę dzieci-kuratorów, rozwrzeszczane grupki dzieci-zwiedzających grały mi na nerwach i starałem się je omijać szerokim łukiem.

Dzieci to znany fetysz. Lubi się takie dzieci, które jeszcze nie potrafią się skutecznie zbuntować. Gdy wchodzą w trudny wiek, tracą na atrakcyjności. Można im wmówić, że piwnica, w której żyją to cały świat. Mają mieć nieskażoną wyobraźnię, nosa do sztuki jak świnie do trufli. Coś między Jankiem Muzykantem i Królem Maciusiem.

W sumie dzieci było aż 69 (sic!). „W Muzeum wszystko wolno” to właściwie sześć osobnych projektów, przygotowanych przez oznaczone różnymi kolorami grupy dzieci-kuratorów i przypisanych im opiekunów. Grupy są dosyć liczne i nie potrafię sobie wyobrazić, jak kuratorzy potrafili się ze sobą dogadać i podejmować jakiekolwiek decyzje.

Tytuł oczywiście kłamie. To ten lizak, na który dzieci dały się złapać. Przecież w muzeum nie wolno wszystkiego, a wręcz przeciwnie – wolno tu bardzo niewiele. Mi niemal nic nie wolno. Nie wszystko wolno kuratorom. A pilnujący mają szczególne baczenie właśnie na dzieci – nie biegać, nie dotykać, nie krzyczeć. Na stronie Muzeum Narodowego można przeczytać stosowny regulamin.

Wystawy przygotowane przez dzieci też są dosyć klasyczne, ale na szczęście – jak to ostatnio w Narodowym – świetnie zaprojektowane (bynajmniej nie przez dzieci-projektantów). To niewielkie tematyczne pokazy oparte na schemacie „coś w sztuce”: stworzenia zamieszkujące las, mitologia, strachy, skarby, bohaterowie, stroje. W większości wystawy zdają się być adresowane do dzieci. Zestawy prac są dosyć oczywiste, ale znalazło się tu też kilka wyciągniętych z magazynów perełek.

DSC03197 (2)

Zazwyczaj jest raczej po belfersku, a młodzi kuratorzy spisali się na piątkę z plusem. Okazało się, że w Muzeum są bardzo zdyscyplinowani, trzymają się tematów, rzadko wychodzą za linijkę, nawet jeśli nie znają zasad ortografii. Jak czegoś nie rozumieją, ktoś dostarcza im wiedzy, profiluje. Może wyrośnie z tego jakiś sprawny kurator.

Samo spotkanie z dziećmi odbywa się na poziomie podpisów i komentarzy pisanych niewprawnymi dziecięcymi rączkami i czarująco nieortograficznych (nie wszystkie rozczytałem). Niestety, to w tych podpisach w pełni ujawnia się mentorska pałeczka dyrygenta. W zależności od mini-wystawy, mini-kuratorzy mierzą się z innym pisarskim mini-zadaniem. Próbują wcielać się w postacie z obrazów albo piszą krótkie infantylne rymowanki: „To jest święty Franciszek z Asyżu / Kochał on Jezusa, co umarł na krzyżu / Poza Jezusem kochał zwierzęta / Na pewno każdy to pamięta”. Może za kilka lat w podobnej manierze napiszą jakiś sprośny wierszyk.

Gdzie indziej kuratorzy odpowiadają na pytanie, dlaczego wybrali tę a nie inną pracę: „Podoba mi się, bo jest metalowy, a ja lubię metalowe rzeczy”. „Bo każdy kot jest wyjątkowy”. Muszę przyznać, że wielu całkiem dorosłych kuratorów zaskakująco podobnie tłumaczy się ze swoich wyborów. Bo lubią świnki morskie; bo na obrazie jest mało różowego, a ja nie lubię różowego; bo czemu nie.

Jednak tylko wystawa grupy „grupy czerwonej”, zatytułowana „Taniec minotaura”, dostarcza jakiejś alternatywnej wiedzy. Tylko z tej wystawy coś wyniosłem i dla tej niewielkiej ekspozycji, zbudowanej – jak przystało na minotaura – jako labirynt, warto się wybrać do Narodowego. Wprawdzie z wyświetlanego tu spektaklu z udziałem dziecięcych kuratorów niewiele zrozumiałem (dykcja!), ale przynajmniej jest tu co poczytać.

DSC03188 (2)
Anna Baumgart, „Bombowniczka”, 1994, detal

 

Przy wejściu do labiryntu wita nas „Bombowniczka” Anny Baumgart i nieortodoksyjna historia powstania rzeźby: „Dawno, dawno temu, gdy po świecie chodziły jeszcze minotaury. Pewna 18-letnia dziewczyna imieniem Christin zakochała się w minotaurze. Po ślubie minotaur obarczał Christin pracami domowymi – sprzątaniem, gotowaniem, praniem. Gdy była w ciąży, uznała, że ma dość swojego życia. Żeby przekonać ludzi, że mężczyźni też mogą wykonywać prace domowe i że matki nie muszą być miłe i łagodne, ale również mogą być wkurzone. Zrobiła więc rzeźbę, którą nazwała «Bombowniczka»”.

„Końik tańczy bręgdęs”, czytam o niewielkiej drewnianej rzeźbce. O „Misiu” Jacka Kryszkowskiego: „Miś ożył i lata samolotem ale później poszedł do gabloty”. O nieatrybuowanym obiekcie: „Wykonana przez kogoś tam”. Szczerzę zazdroszczę tej interpretatorskiej dezynwoltury.

M-Z

DSC07761 (2) — kopia

Muzeum Narodowe w Warszawie otworzyło nowy sezon kolejną ciekawą i niezwykle starannie przygotowaną wystawą. Rzecz dotyczy pomysłu sprzed 40 lat, gdy grupa artystów i architektów wspólnymi siłami projektowała trasę biegnącą od Muzeum do Zalewu Zegrzyńskiego. Tam wymyślono filię poświęconą sztuce współczesnej. Trasę nazwano M-Z. M od Muzeum i Z od Zalewu. Za projektem stali Marian Bogusz i Jerzy Olkiewicz. Zaprojektowano futurystyczne budynki – nowego muzealnego skrzydła na Skarpie Wiślanej oraz „muzeum na wodzie” na końcu 28-kilometrowej trasy, rzeźby i interwencje wzdłuż ciągnącej się drogi. Nie zrealizowano nawet jednej przydrożnej formy przestrzennej. Zresztą projekt miał raczej charakter koncepcji, luźnej propozycji. Samo Muzeum, które gościło wystawę projektu w swym holu, traktowało pomysły artystów bardziej jako punkt wyjścia do dyskusji niż coś rozpatrywane na serio. Proponowane budynki nie przypominają niczego, co kiedykolwiek wzniesiono w Polsce. Jedna z propozycji filii Muzeum Narodowego nad zalewem zakłada zbudowanie trzech spodków wiszących nad taflą wody.

DSC07745 (2) — kopia
Na wystawę składa się głównie kilkadziesiąt plansz, na których artyści przedstawili swoje pomysły. To kolaże ukazujące usytuowanie rzeźb w przestrzeni czy mapki z naniesionymi interwencjami kolorystycznymi. Są niezwykle atrakcyjne i większość z nich przypomina prace współczesnych artystów. Tych, którzy sięgają po archiwalne zdjęcia, by je nieco przekształcić. Wydaje się, że kolorystyka plansz sama podpowiedziała kuratorom zaproszenie do udziału w wystawie Katarzyny Przezwańskiej, której prace to często jaskrawe, barwne interwencje (jak w Parku Rzeźby na Bródnie). Na dziedzińcu muzealnym Przezwańska przekształciła nieckę fontanny w jednobarwną, błękitną płaszczyznę. To z jednej strony odniesienie do plansz, które oglądamy w środku muzeum, z drugiej – do wody, do zalewu. M-Z. Tyle że już po paru dniach instalacja Przezwańskiej uległa zabrudzeniom i przestała robić wrażenie.

DSC07705 (2)

DSC07781 (2) — kopia

Plusem wystawy jest umiejętnie wykorzystanie rozszerzonej rzeczywistości (zazwyczaj jeśli pojawia się na wystawach, służy raczej za gadżet). Wystawę ogląda się więc z urządzonkiem w dłoni. Dzięki niemu pośrodku przestrzeni wyrastają architektoniczne projekty, niby z przeszłości, ale wciąż z „przyszłości”.

Wszystko razem składa się na przemyślaną, zgrabnie zaprojektowaną ekspozycję. Niewiele z takiej wystawy może wyniknąć. Nikt raczej nie płacze po tym, że rzeźb i budynków nie zrealizowano. Wiemy, jak dzisiaj trudno jest cokolwiek zbudować. „M-Z” to raczej kolejny przypis do historii sztuki. Epizod nieco zapomniany zostaje ponownie wydobyty na światło dzienne jako jedna z wielu narracji o tym, jak sztuka próbowała wychodzić poza muzealne mury. Czasami tyle wystarczy.