Piszę o sztuce i okolicach. Tu – wyłącznie z wewnętrznej potrzeby i dla przyjemności. Komentuję, szybko recenzuję i zamieszczam linki do moich tekstów. Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowych postach mailem, kliknij w "Obserwuj" w prawym dolnym rogu ekranu i podaj swój adres. Pozdrawiam. Karol – ktsienkiewicz@gmail.com, instagram.com/sienkiewicz.karol.ok, twitter.com/krlsienkiewicz
Przy okazji ostatniej edycji lubelskiego festiwalu Open City (kurator: Stach Szabłowski) na stronie Dwutygodnika snuję letnie refleksje o pomnikofilii i pomnikofobii. Wspominam Białystok, Cecilię Gimenez, wóz Drzymały, cytuję Stare Dobre Małżeństwo. „Czwarta nad ranem, może sen przyjdzie”. Bo najlepszą pracą festiwalu jest „Pomnik godziny czwartej” Wojtka Bąkowskiego:
„Bąkowski potrafi zrobić coś całkowicie „na temat” i uczynić to w stu procentach własnym. Na pierwszy rzut oka jego praca przypomina nagrobek (też przecież często nazywany pomnikiem). Na drugi rzut – łóżko z wysokim zagłówkiem. Jest tu nawet głowa, która na nim spoczywa. Ale na rzut trzeci to, co wydaje się narzutą, okazuje się być papą – bo to nie tylko nagrobek, nie tylko łóżko, ale też zajezdnia tramwajowa. Papa pokrywa jej dach. Wszystko umiejętnie złączone w jeden betonowy obiekt. Napisy naśladujące wyświetlacze komórek i budzików sugerują, że jest czwarta nad ranem.”
„Tramwaje wyjeżdżają z zajezdni, dając znak, że wstał nowy dzień. Podobno zostało naukowo dowiedzione, że to krytyczny moment w dobowym cyklu człowieka. Ciało jest najsłabsze, temperatura najniższa. To godzina samobójców.
Ta nagrobkowa bezsenność lepiej oddaje stan ducha niż smoła i pierze. Bąkowski nikogo ani niczego swoim pomnikiem nie stawia na piedestale, nie upamiętnia wiekopomnego wydarzenia ani żadnej narodowej tragedii, ale zawiera w swym pomniku coś z naszej teraźniejszości. Mógłby służyć przyszłym pokoleniom za przestrogę. Bo może to pomnik nie tylko godziny czwartej. Może to pomnik roku pańskiego 2016”.
Jak więc na to reagować? Jak sztuka może odpowiedzieć na stojące przed społeczeństwem zagrożenia? Co dalej z instytucjami? Czy nastąpi próba podporządkowania ich programu jedynie słusznej linii partii? Czy jeszcze wypada występować w telewizji publicznej? A może potrzebujemy nowych modeli instytucjonalnych, niezależnych od środków z budżetu? Jeśli tak, jak miałyby takie modele wyglądać? Na żadne z tych pytań jeszcze nie znamy odpowiedzi. Ale takie spotkania jak to lubelskie są niezwykle ważne. Konsolidują środowisko. Pewnie będziemy się w najbliższym roku jeszcze nie raz spotykać, chociażby na jesiennym Kongresie Kultury. Od ostatnich doniesień z ministerstwa minęło już trochę czasu i nastroje się nieco uspokoiły. Cisza przed burzą?
Po „De-mo-kra-cji” w Galerii Labirynt została wystawa, którą miałem właśnie okazję zobaczyć. To wystawa interwencyjna, powstała szybko, metodą domina. Artyści zazwyczaj proponowali coś ze swego dorobku, a czasem sugerowali, kogo jeszcze zaprosić.
Miałem wrażenie déjà vu. „De-mo-kra-cja” operuje językiem podobnych, często interwencyjnych wystaw sprzed ośmioletniej małej-PO-stabilizacji. By przypomnieć wystawy organizowane przez Artura Żmijewskiego – „Polska” (2002), Krzysztofa Żwirblisa – „Demos kratos – władza ludu” (2007), Sarmena Beglariana – „Jakoś to będzie. Wybory A.D. 2005” i wiele, wiele innych.
Tamte były często reakcją na atmosferę wokół samej sztuki, „zimną wojnę sztuki ze społeczeństwem”, jak nazwał to Zbyszek Libera – przypadki cenzury, skandale (Uklański, Cattelan), antysemickie ataki na Andę Rottenberg, proces Doroty Nieznalskiej. Bo ważny element demokracji, wolność słowa, szwankował. Artyści reagowali na narodową gorączkę, ksenofobię, wąsko rozumianą polskość.
Jadwiga Sawicka, b.t., 2016
Sporo prac na „De-mo-kra-cji” pochodzi z tego okresu, artyści je po prostu odkurzyli. A nawet więcej – kilka prac pojawiło się wiele lat temu na wystawie „Demos kratos” (prace Grzegorza Kowalskiego, Moniki Mamzety, Janusza Bałdygi). Są więc i fotokolaże Zofii Kulik, i gesty Roberta Rumasa („Demosutra”), nowe-stare obrazy Jadwigi Sawickiej. Artyści nie zdążyli jeszcze zareagować na „dobrą zmianę”.
Zresztą wybrane prace najnowsze wiele się nie różnią od tych sprzed 10 czy 15 lat. Powstaje nawet zestaw powtarzających się ikonograficznych motywów i atrybutów – druty kolczaste, polska flaga, polski hymn, manifestacje narodowców, Solidarność, Lech Wałęsa, wolność, równość, braterstwo. Reakcji na nową rzeczywistość jest niewiele. Artyści, jak spora część społeczeństwa, ruszyli po prostu na demonstracje. Karolina Breguła tworzy zestaw instrumentów do-it-yourself do hałasowania na demonstracjach. A Artur Żmijewski z Julią Mateą Petelską (prywatnie żoną Pawła Althamera) i jej córką Gają Wasilewską malują kilkanaście niewielkich, poręcznych tablic do noszenia podczas protestów. Najczęściej pojawiają się na nich odniesienie do najbardziej kontrowersyjnego tematu ostatnich miesięcy – konstytucji i Trybunału Konstytucyjnego. Ale są też tablice bardziej abstrakcyjne – jakieś kwiatki, niebo, „deszcz słońca”. Hasła francuskiej rewolucji, „mądrość – radość”, „wolna sztuka”, no i przede wszystkim „LOVE”. Nie samą polityką człowiek żyje.
Artur Żmijewski, Julia Matea Petelska, Gaja Wasilewska, b.t., 2016
Pośrodku wystawy Joanna Borkowska stworzyła rodzaj mandali – uczestników dyskusji poprosiła o napisanie na kartkach swoich postulatów. Każdą kartkę przytrzymuje kamień. Niby nic prostszego, ale napisy zdradzają nadzieje i obawy: „żeby nie trzeba było wyjeżdżać”, „Beata podpisz!”, „koniec sztuki”, „więcej wiosny”, „zalegalizować marihuanę”, „świat bez religii”. Pod większością z nich bym się podpisał.
Na „De-mo-kra-cji” artyści wciąż zmagają się ze skostniałym wyobrażeniem o polskości, wizją państwa totalitarnego (Kowalski). Zaskakująco mało tu refleksji na temat demokracji. Panuje tu ton niemal kombatancki. Może dlatego, że brakuje całego pokolenia artystów, które pojawiło się na horyzoncie polskiej sztuki w ostatniej dekadzie. Czy nie interesuje ich temat? Czy ich pominięto? Czy wystawa oddaje po prostu przekrój wiekowy demonstracji KOD-u? Wciąż na kłopoty – Żmijewski.
Makieta Szalonej Galerii
Najbliższy demokracji (chociaż niekoniecznie wykrzykiwanej na demonstracjach „de-mo-kra-cji”) wydał mi się projekt Szalonej Galerii. Samochodowa galeria, pomysł Janka Simona, Jakuba de Barbaro i Agnieszki Polskiej, ma w połowie lipca ruszyć w Polsce i odwiedzać miasteczka niczym cyrk. Jej atrakcją nie będą akrobaci, lecz sztuka. Na razie, w galerii na stole rozstawili makietę pomalowaną przez Kasię Przezwańską.
W opublikowanym niedawno w „Dwutygodniku” wywiadzie z twórcami Szalonej Galerii, Janek Simon opowiada o źródłach idei: „Trochę się przestraszyliśmy agresji w dyskusji publicznej, łamania konstytucji, ataków na obcokrajowców czy straszenia w parlamencie europejskim możliwością wyjścia z Unii. Pomyśleliśmy, że to jest taka sytuacja, w której naprawdę każdy powinien się zastanowić, jaką dziurę może załatać w swoim otoczeniu, bo za chwilę będzie za późno”. Agnieszka Polska dodaje: „Lęk środowiska artystycznego o przyszłość kultury w Polsce jest całkowicie uzasadniony. Zastanówmy się jednak, czy kultura współczesna dostępna przez ostatnie piętnaście lat dla przeciętnego mieszkańca małej miejscowości tak bardzo różni się od tego, co Ministerstwo Kultury proponuje teraz”.
Miłość jest żenująca. Zwłaszcza cudza. Nie ma nic bardziej nieznośnego niż zakochana para przy sąsiednim stoliku albo – jeszcze gorzej – na plaży. Zofia Krawiec, autorka wydanej właśnie książki „Miłosny performans” oraz kuratorka wystawy pod tym samym tytułem w Galerii Labirynt w Lublinie, przyznaje, że zajęła się tym tematem, bo sama jest zakochana.
Krawiec tworzy nową kategorię w sztuce. „Miłosny performans” to działanie artystyczne podyktowane porywem serca, często adresowane dla tej jednej jedynej osoby. Autorka doszukała się kilkunastu przykładów, od relacji Edwarda Dwurnika i Teresy Gierzyńskiej po nieodwzajemnione uczucie Ady Karczmarczyk do Oskara Dawickiego.
Książka to zestaw niepowiązanych ze sobą opowieści, krótkich portretów, historii powstania dzieł. Problemem bywa nieco sztywna forma, nieprzystawalność języka do opisywanych zdarzeń oraz – niestety! – utrudniające lekturę redaktorskie i korektorskie przeoczenia. Zastąpiłbym też silący się na intelektualizm wstęp jakimś lżejszym spojrzeniem. Ale nie jest to męcząca lektura i niejedno można się z niej dowiedzieć. To wciąż rzadki przykład sięgania po mikrohistorie, sprawdzania, jak sfera prywatna przenikała się ze sztuką. Krawiec na pewno robi to z wyczuciem, chociaż dosyć mocno tu pachnie „Wysokimi Obcasami”.
Niewielka wystawa w Galerii Labirynt w Lublinie jest rodzajem przypisu do książki – każdy rozdział reprezentuje jedna praca. Nie wyczuwa się tu pasji, emocji; brakuje zmysłowości czy erotyki. Dzieła w ramkach i gablotach, ustawione jedno obok drugiego wokół całego pomieszczenia, z długimi podpisami (odpowiadającymi im fragmentami książki) – to raczej wykalkulowana sztuka, obecna na wystawach, do tego małoformatowa, bez rozmachu. Z kilkoma wyjątkami, na przykład świetnymi fotografiami Anety Grzeszykowskiej i Janka Smagi uprawiających seks. Ale to jedyny chyba przykład intymności na wystawie.
Roman Stańczak, „Całun”, 1994
Odnoszę wrażenie, że Krawiec podeszła do tematu nieco zbyt naukowo, schematycznie. Opisywane historie ujawniają coś z życia prywatnego znanych nam artystów, ale większość z nich opiera się na wytartych erotycznych kliszach: miłość od pierwszego wejrzenia, orgazm symultaniczny, miłość platoniczna, romans na odległość przerwany przeciwnościami losu, nieśmiałe miłosne podchody nastolatków. Dwa opisane związki rozpadają się z powodu uzależnienia od alkoholu. Miłosne relacje artystów potrafią być całkiem banalne. Krawiec interesuje zaś tylko moment zakochania, eksplozji uczuć. Miłości nie utożsamia z uczuciem dojrzałym. Stąd konstatacje w rodzaju: „Miłość jest intymną rewolucją, przewracającą do gór nogami mniej lub bardziej poukładane życie”; „Miłość, niezależnie od tego, czy spełniona, czy spełnienia pozbawiona, zawsze jest doświadczeniem granicznym”.
Ciekawią inne stereotypy. Oto kobiety w imię miłości oddają się całe mężczyznom – jak Teresa Gierzyńska, która na swoim ciele kazała napisać Edwardowi Dwurnikowi: „Dwurnika”. Mężczyźni, by wyznać miłość, muszą zaś dokonać rodzaju samoupokorzenia. Bo miłość jest niby niemęska. Przedstawiciele LGBT nie stanowią wystarczającej próby statystycznej, by wyciągać jakieś wnioski. Wojciech Puś po prostu zachwyca się pięknem swojego chłopaka w filmowym portrecie, a Aleka Polis celebruje swoją lesbijską relację w miejskiej wędrówce.
Zofia Kulik, „List z Mediolanu”, 1972, fragment
Obronną ręką z pułapki miłosnych konwecji wychodzą Zofia Kulik i jej trzej mężczyźni – Przemysław Kwiek, Jerzy Truszkowski i Zbigniew Libera. Poświęcone im dwa rozdziały to zdecydowanie najlepsze fragmenty książki, lektura wręcz obowiązkowa. Bo nie ma tu tkliwości ani szczeniackiego mizdrzenia się. Listy, które Kwiek pisał do Kulik, gdy przebywała na stypendium w Mediolanie, dotyczyły głównie aktualnych wydarzeń, które chciał z nią przedyskutować. Ona swe uczucie przedstawiła jako manifestację pod Pałacem Kultury, którego kształt wycięła z jego listu. Truszkowski, kochanek Kulik, w afekcie potrafił rzucić głazem w okno lub zniszczyć wystawę, a do swojej relacji z artystką nawiązał w performansie „Jak masturbuję się młotem”. Ale, co najciekawsze, dla samej Kulik miłość stała się krokiem na drodze do emancypacji.
Podobnie odświeżający dystans wyczuwam też w filmie Wilhelma Sasnala dedykowanym Ance Sasnal. Jego miłosne wyznanie brzmi: „Przysposobienie obronne nie przysposobiło mnie do obrony przed takimi jak ty”. Nawet graficy, Kasia Nestorowicz i Marcin Nowicki (Noviki), małżeństwo z dwójką dzieci, potrafili na prośbę Krawiec o zaprojektowanie jej książki o miłości odpowiedzieć: „Spoko, ale nie wiemy, czy jesteśmy odpowiednimi ludźmi. Nas łączy tylko dziki sex”.
Równoczesny orgazm Doroty Buczkowskiej i Joao Vilheny, zarejestrowany na ich wspólnej pracy „Common Line”
O miłości pisze się trudno: „Porzucony papieros w popielniczce dopala się jak związek, o który nikt już nie dba”. Jeszcze trudniej pisze się o seksie, wszak na tym polu kapitulują największe pisarskie sławy: „Kochanie się pod zawieszoną na antresoli kamerą trwało kilkadziesiąt minut”. Gdzie indziej autorka stwierdza po pensjonarsku, że „sperma w akcie, który nie ma nic wspólnego z miłością, staje się odstręczającą substancją, kłopotliwą do usunięcia”. Z tą ostatnią konstatacją zasadniczo się nie zgadzam. Łapy precz od seksu bez miłości, droga panno! Łapy precz od spermy!
Książce dodałoby trochę pieprzu, gdyby Krawiec opisała też własny miłosny performans. Na razie uczucia autorki czekają na swego badacza.