Roman Stańczak wczoraj zmartwychwstał.
Zauważyłem Romana godzinę przed performensem, jak w pasażu między MSN-em a rozbieraną właśnie Emilką, obłożoną dyktą i otoczoną metalowym płotem, kopał z jakimś panem dół. Tym panem okazał się pan Staszek, grabarz i sąsiad Romana z Wesołej. Wyraźnie wiedział, co robi, to profesjonalista. W dole było widać odsłonięty gruby korzeń drzewa, które rośnie obok. Roman powiedział, że czytał mój tekst o samolotach. A ja przecież o żadnych samolotach nie pisałem. Próbowałem sobie przez chwilę przypomnieć, że może jednak, i poszedłem na herbatę, żeby nie przeszkadzać. I nie pomagać.
Wczoraj padało – i deszcz, i grad, i śnieg, przerywane słońcem. Ale generalnie było pochmurnie. Taka typowa pogoda na groby. Przełom października i listopada to najgorsza z możliwych dat, by cokolwiek świętować, czy to Halloween, czy Diwali. A pogoda zapowiadała, że ten czas się zbliża. To zmaganie się z zapałkami i gasnącym zniczem. Cały cmentarz bawi się w tę grę. Bo i nie ma tam nic innego do roboty. I jeszcze błoto uklepywane tysiącem stóp raz do roku.
Po jakimś czasie w muzeum zebrał się sporty tłum, który przyszedł zobaczyć pierwszy performens Romana od chyba dwudziestu lat, być może skuszony tym, że wydarzenie reklamowano jako „tylko dla dorosłych”. Zaczęło się we wnętrzu muzeum. Roman pojawił się i szybko przebrał z czarnego podkoszulka i dżinsów w czerwone perizonium. Z jego długimi włosami i półnagim ciałem przypominał Jezusa. Farbą ze starej cynowej miski pomalował na czarno swoje stopy. Podszedł do szyby, rozłożył ręce i białą farbą odrysował swój kontur. Pozostał po nim ślad, trochę koślawe ukrzyżowanie.
Potem wyszedł na zewnątrz. Niektórzy wyszli za nim, inni przyglądali się scenie przez szybę. Roman położył się w wykopanym wcześniej dole, w pozycji embrionalnej. W górę poszybowały ręce z ajfonami. Każdy chciał zrobić zdjęcie – artysta w grobie, przy muzeum, niecodzienny widok.
Przez dłuższy czas nic się nie działo. Staliśmy nad tą płytką mogiłą, czekając, co takiego się jeszcze wydarzy. I zaraz pojawiła się miłosierna samarytanka, która przykryła jego niemal nagie ciało wełnianym szalikiem. Interwencja była zbyt szybka, naiwna. Jak artysta chce leżeć nagi na mrozie, pozwólmy mu. Roman nie czekał na taki gest i najpierw szalik odrzucił, ale później położył go sobie pod głową. Jakiś facet wrzucił do grobu jabłko (bo obok, na stole leżały jabłka). Najwidoczniej sytuacja zachęcała ich do tego, by jakoś zareagować. Mnie nie, między ratowaniem artysty a przeszkadzaniem mu jest jednak pewna różnica. Artysta wystawia na próbę siebie, nie nas. Poza tym spektakl był zbyt ciekawy i nie miałbym odwagi przerwać rosnącego napięcia. Tym bardziej, że na drugim stole leżała ziemia z wykopanego dołu. I wiadomo było, że na tym leżeniu w grobie się nie skończy.
W pewnym momencie pan Staszek z pomocnikiem jednym gestem zrzucili całą ziemię na ciało Romana, zasypując go. Gdy my łapaliśmy oddech, mimo wszystko zaskoczeni, grabarz sprawnie, za pomocą łopaty, dokończył grobową robotę.
Niemal natychmiast ujawniła się inna Maria Magdalena, która chciała Romana ratować i złapała za łopatę, sugerując, że może jakiś silniejszy od niej mężczyzna by jej pomógł. Na szczęście została powstrzymana, przecież wbijając łopatę mogłaby zrobić Romanowi krzywdę. Potem na grobie rozsypano jabłka i cmentarno-sadowe dzieło było gotowe. Roman był gdzieś pod spodem, pod jabłonką.
Ale ziemia zaczęła się ruszać i Roman powoli, z wielkim trudem wydostał się z grobu. Co przypomniało mi, jak Czarna Mamba uwolniła się, pochowana żywcem, w „Kill Billu”. Najpierw łokieć, potem cała ręka i głowa. Wyszedł. Nie była potrzebna boska interwencja. Roman zmartwychwstał sam.
Na tym performens się nie skończył. Mieliśmy przecież ukrzyżowanie, złożenie do grobu, zmartwychwstanie, Roman musiał jeszcze wstąpić do nieba. Długim kijem zakończonym zawiniątkiem nasączonym farbą zaczął grać w kółko i krzyżyk na oknach muzeum, najpierw sam ze sobą, a potem z przypadkową osobą z publiczności. Wreszcie wrócił do wnętrza i rozbił butelkę wódki, która wisiała pod sufitem, jak wisielec lub meksykańska piniata. Ta wódka to niby taki polski akcent, ale przede wszystkim wyraźny motyw autobiograficzny. Bo Stańczak to, jak ktoś powiedział, artysta odzyskany, albo po prostu człowiek, który wrócił do nas po pobycie gdzieś na dnie.
Po performensie zostały czarne ślady stóp na podłodze, ale też stół, na którym stało kilkadziesiąt świeczek. Zapaliliśmy je w intencji Romana, bo co nam zostało.
Gdy Roman już znikł w zakamarkach muzeum, dobre samarytanki przy pomocy pana Staszka ekshumowały swój szalik.