Zmartwychwstanie Stańczaka

stper1.jpg

Roman Stańczak wczoraj zmartwychwstał.

Zauważyłem Romana godzinę przed performensem, jak w pasażu między MSN-em a rozbieraną właśnie Emilką, obłożoną dyktą i otoczoną metalowym płotem, kopał z jakimś panem dół. Tym panem okazał się pan Staszek, grabarz i sąsiad Romana z Wesołej. Wyraźnie wiedział, co robi, to profesjonalista. W dole było widać odsłonięty gruby korzeń drzewa, które rośnie obok. Roman powiedział, że czytał mój tekst o samolotach. A ja przecież o żadnych samolotach nie pisałem. Próbowałem sobie przez chwilę przypomnieć, że może jednak, i poszedłem na herbatę, żeby nie przeszkadzać. I nie pomagać.

Wczoraj padało – i deszcz, i grad, i śnieg, przerywane słońcem. Ale generalnie było pochmurnie. Taka typowa pogoda na groby. Przełom października i listopada to najgorsza z możliwych dat, by cokolwiek świętować, czy to Halloween, czy Diwali. A pogoda zapowiadała, że ten czas się zbliża. To zmaganie się z zapałkami i gasnącym zniczem. Cały cmentarz bawi się w tę grę. Bo i nie ma tam nic innego do roboty. I jeszcze błoto uklepywane tysiącem stóp raz do roku.

Po jakimś czasie w muzeum zebrał się sporty tłum, który przyszedł zobaczyć pierwszy performens Romana od chyba dwudziestu lat, być może skuszony tym, że wydarzenie reklamowano jako „tylko dla dorosłych”. Zaczęło się we wnętrzu muzeum. Roman pojawił się i szybko przebrał z czarnego podkoszulka i dżinsów w czerwone perizonium. Z jego długimi włosami i półnagim ciałem przypominał Jezusa. Farbą ze starej cynowej miski pomalował na czarno swoje stopy. Podszedł do szyby, rozłożył ręce i białą farbą odrysował swój kontur. Pozostał po nim ślad, trochę koślawe ukrzyżowanie.

Potem wyszedł na zewnątrz. Niektórzy wyszli za nim, inni przyglądali się scenie przez szybę. Roman położył się w wykopanym wcześniej dole, w pozycji embrionalnej. W górę poszybowały ręce z ajfonami. Każdy chciał zrobić zdjęcie – artysta w grobie, przy muzeum, niecodzienny widok.

Przez dłuższy czas nic się nie działo. Staliśmy nad tą płytką mogiłą, czekając, co takiego się jeszcze wydarzy. I zaraz pojawiła się miłosierna samarytanka, która przykryła jego niemal nagie ciało wełnianym szalikiem. Interwencja była zbyt szybka, naiwna. Jak artysta chce leżeć nagi na mrozie, pozwólmy mu. Roman nie czekał na taki gest i najpierw szalik odrzucił, ale później położył go sobie pod głową. Jakiś facet wrzucił do grobu jabłko (bo obok, na stole leżały jabłka). Najwidoczniej sytuacja zachęcała ich do tego, by jakoś zareagować. Mnie nie, między ratowaniem artysty a przeszkadzaniem mu jest jednak pewna różnica. Artysta wystawia na próbę siebie, nie nas. Poza tym spektakl był zbyt ciekawy i nie miałbym odwagi przerwać rosnącego napięcia. Tym bardziej, że na drugim stole leżała ziemia z wykopanego dołu. I wiadomo było, że na tym leżeniu w grobie się nie skończy.

W pewnym momencie pan Staszek z pomocnikiem jednym gestem zrzucili całą ziemię na ciało Romana, zasypując go. Gdy my łapaliśmy oddech, mimo wszystko zaskoczeni, grabarz sprawnie, za pomocą łopaty, dokończył grobową robotę.

Niemal natychmiast ujawniła się inna Maria Magdalena, która chciała Romana ratować i złapała za łopatę, sugerując, że może jakiś silniejszy od niej mężczyzna by jej pomógł. Na szczęście została powstrzymana, przecież wbijając łopatę mogłaby zrobić Romanowi krzywdę. Potem na grobie rozsypano jabłka i cmentarno-sadowe dzieło było gotowe. Roman był gdzieś pod spodem, pod jabłonką.

stper3.jpg

Ale ziemia zaczęła się ruszać i Roman powoli, z wielkim trudem wydostał się z grobu. Co przypomniało mi, jak Czarna Mamba uwolniła się, pochowana żywcem, w „Kill Billu”. Najpierw łokieć, potem cała ręka i głowa. Wyszedł. Nie była potrzebna boska interwencja. Roman zmartwychwstał sam.

Na tym performens się nie skończył. Mieliśmy przecież ukrzyżowanie, złożenie do grobu, zmartwychwstanie, Roman musiał jeszcze wstąpić do nieba. Długim kijem zakończonym zawiniątkiem nasączonym farbą zaczął grać w kółko i krzyżyk na oknach muzeum, najpierw sam ze sobą, a potem z przypadkową osobą z publiczności. Wreszcie wrócił do wnętrza i rozbił butelkę wódki, która wisiała pod sufitem, jak wisielec lub meksykańska piniata. Ta wódka to niby taki polski akcent, ale przede wszystkim wyraźny motyw autobiograficzny. Bo Stańczak to, jak ktoś powiedział, artysta odzyskany, albo po prostu człowiek, który wrócił do nas po pobycie gdzieś na dnie.

Po performensie zostały czarne ślady stóp na podłodze, ale też stół, na którym stało kilkadziesiąt świeczek. Zapaliliśmy je w intencji Romana, bo co nam zostało.

Gdy Roman już znikł w zakamarkach muzeum, dobre samarytanki przy pomocy pana Staszka ekshumowały swój szalik.

stper2.jpg

Jung

jung.jpg

Na Dwutygodniku ukazała się moja recenzja wystawy Krzysztofa Junga „Przemiana” w Salonie Akademii. Zostałem za nią nawet pochwalony przez samą redaktor Wrocławską, więc też polecam. Tekst nosi tytuł „Artysta, faun, gej”.

Recenzja jest właściwie pretekstem do innego typu rozważań, np. przypomnienia tekstów Pawła Leszkowicza oraz całej gromadki gejowskich artystów, od Krzysztofa Niemczyka, przez Karola Radziszewskiego, po Daniela Rycharskiego, ale przede wszystkim przyjrzenia się gejowskiej barierze międzypokoleniowej, w sztuce i poza nią.

Ta różnica pokoleniowa nie dotyczy tylko sztuki – piszę. – Pokolenie młodych  gejów i pozostających w wygodnej szafie gejów-dziadków dzieli przepaść. Wszystko, co mieli nam do przekazania, to był ewentualnie chwyt za kolano. Na nic więcej nie było ich stać. Nie mieli nam nic do powiedzenia. W przeciwieństwie do krajów zachodnich, w Polsce to dopiero my jesteśmy pierwszym pokoleniem gejów i lesbijek, które się swej orientacji nie wstydzi.

Mamy więc Junga – gejowskiego prekursora (wytwór akademicko-kuratorskich dyskursów) oraz Junga, który nigdy do końca nie wyszedł z szafy – w taki sposób o nim opowiada (czy właśnie nie zawsze chce opowiadać) jego krąg przyjaciół. Bo Jung nie chciał, by używać wobec niego określenia „gej”, a tym bardziej „gejowski artysta”. Bo to wąska etykietka. Ale Jung nie żyje od prawie dwudziestu lat. Umarł dokładnie w roku, w którym w Warszawie odbyła się pierwsza manifestacja gejów – garstka zasłaniających bandanami twarze mężczyzn stała z transparentami pod Kolumną Zygmunta.”

I jeszcze o samym Jungu:

„Gdy widzę zdjęcie małego Krzysia z 1965 roku, pięknego chłopca z czarnymi oczami i odstającymi uszami, o nieco latynoskiej urodzie, przypomina mi się kanoniczna praca Davida Wojnarowicza. Swoją fotografię z dzieciństwa amerykański artysta otoczył poetyckim tekstem. To tekst o przekazywanej z pokolenia na pokolenie homofobii i strachu – wymuszonym milczeniu, przemocy fizycznej, próbach samobójczych, terapii elektrowstrząsami, pozbawianiu praw. „Wszystko to zacznie się dziać, rok czy dwa lata po tym, gdy [ten chłopiec] odkryje pożądanie, by położyć swe nagie ciało na nagim ciele innego chłopca”, kończył Wojnarowicz.

Na późniejszych zdjęciach Krzysztof Jung wygląda, jakby nie mieszkał w Warszawie, lecz w Castro, gejowskiej dzielnicy San Francisco, gdzieś w latach 70. To były czasy! O AIDS jeszcze nikt nie słyszał, a geje wyszli na ulicę. Widzę Junga tam, w tym gejowskim, seksualnym tyglu. Urodę też miał jakby stamtąd: dołek w podbródku, świdrujące oczy, fryzura i obowiązkowe wąsy à la Lionel Richie z czasów, gdy śpiewał „Hallo”, no i umięśnione ciało, ale umięśnione naturalnie, niemające nic wspólnego z rzeźbą codziennych bywalców siłowni. Najwyraźniej był świadomy swej urody, lubił pozować.

Jeśli mamy budować swoją gejowską historię w Polsce, byłoby pysznie, gdyby właśnie taka postać zajęła w niej poczesne miejsce.”

Emin – Blake

dsc02597

W Tate Liverpool zaskakujące zestawienie. Oto słynne łóżko Tracey Emin („My Bed”) otaczają rysunki Williama Blake’a. Artystów dzielą dwa wieki.

Postacie z prac Blake’a zdają się zastępować puste miejsce pozostawione przez Emin w jej łóżku. To często koszmarne wizje. Czy w tym łóżku leżał Hiob rażony przez szatana bolesnymi czyrakami? A może dokonała w nim żywota Maryja Panna? Podobno, gdy „Moje łóżko” było pokazywane po raz pierwszy, wisiała nad nim pętla wisielca.

„Moje łóżko” Emin to autoportret. Ślad po jej obecności. Z takiego łóżka wiele da się wyczytać. Pościel jest poplamiona, w nieładzie. Gdzieś w prześcieradłach zamieszkująca je kobieta porzuciła bieliznę i pończochy. A na dywaniku przy łóżku przedmioty niezbędne do życia – butelki po wódce, papierosy i niedopałki, pigułki antykoncepcyjne Persona, zdeptane kapcie, prezerwatywy, plastry, lubrykant K-Y, gazeta.

Gdy praca jest w magazynie, wszystkie te przedmioty, chciałoby się powiedzieć – śmieci, rezydują w szczegółowo opisanych plastikowych torebkach (opakowanie po kondomach, uwaga – „very fragile!”). Emin za każdym razem sama swoje łóżko instaluje. Kładzie się wtedy w pościeli, by powtórzyć gest odrzucenia kołdry, by w łóżku pozostał autentyczny ślad po jej ciele.

blake hiob2.jpg
William Blake, „Szatan rażący Hioba bolesnymi czyrakami”, ok. 1826

Emin zdradziła, jak praca powstała. W 1998 roku przeżyła załamanie i przez kilka dni nie wychodziła z łóżka. Gdy w końcu z niego wyszła, odkryła, że pozostawiła za sobą obraz swego cierpienia. Potem powiedziała: „gdy przetransportowałam to łóżko śmierci i zabrałam je gdzie indziej, w mojej głowie stało się czymś niezwykle pięknym”. W 1999 roku pokazała „Moje łóżko” na wystawie konkursowej nagrody Turnera.

W tym łóżku odbija się nie tylko depresja, ale też charakter artystki. Wystarczy poczytać jej teksty (polecam zwłaszcza jej felietony pisane do „Guardiana”, wydane jakiś czas temu w jednym tomie). Albo posłuchać jej historii i zobaczyć, jak tańczy do „You make me feel” Sylvestra w wideo „Why I never became a dancer” (1995).

Kiedyś pojawiła się w telewizji mocno wstawiona, z papierosem w dłoni. Drugą dłoń miała usztywnioną po niedawnym, niegroźnym wypadku, gdy kilka dni wcześniej pijana pośliznęła się i złamała palec. Podczas gdy inni goście w studiu próbowali prowadzić poważną rozmowę o sztucę, ona wykrzykiwała: „I am the artist here! I’m drunk, had a good night out with my friends! (…) This is life. But I don’t care. I don’t give a fuck”. Odpięła mikrofon i wyszła ze śmiechem na ustach. Nicholas Serota miał do niej zadzwonić następnego dnia i zapewniać, że jest artystką i jako artystce jej wolno. Dziś to wystąpienie jest legendą, ale można je też obejrzeć na YouTube’ie.

emin.jpg
Tracey Emin, 2014

W poprzednim roku „Moje łóżko” było prezentowane w Tate Britain w Londynie. Emin postanowiła je wówczas zestawić z obrazem Francisa Bacona w jasno oświetlonej sali (praca trafiła do kolekcji Tate jako depozyt od kolekcjonera, który kupił ją na aukcji za ponad 2,5 miliona funtów). W Tate Liverpool sale są zaciemnione. Jest tu mrocznie, pewnie po to, by lepiej wydobyć rysunki i grafiki Williama Blake’a. Zestawienie łóżka z pracami Blake’a też było jej pomysłem.

Tuż przy jej własnym kanonicznym dziele wisi cykl ilustracji Blake’a do „Piekła” Dantego. Grzesznicy cierpią za swoje grzechy. A ona jakby mówiła, że przez to piekło można przejść, narodzić się ponownie. Na przeciwległym krańcu wystawy Emin wiesza własne, nowe rysunki; szybkie, szkicowe, naładowane erotyką przedstawienia ciała kobiety (w Wiedniu podobne prace pokazywała ostatnio obok rysunków Egona Schiele; najwyraźniej Emin wie, z kim się ustawić do zdjęcia). Jeśli miałbym znaleźć jedno słowo na określenie jej twórczości, powiedziałbym, że to szczerość. I nie chodzi o to, czy Emin mówi prawdę, czy nie.

dsc02611

I jeśli ktoś myśli, że to po prostu porzucone łóżko, niech się lepiej dobrze przyjrzy pościeli. Wygląda wręcz barokowo. Jakby mi się pościel ułożyła w taką kompozycję, już bym jej nigdy nie ruszył. Towarzyszący instalacji w Tate Liverpool dziennikarz „Guardiana” pisał, że Emin pięć razy rzucała błękitnymi majtkami w pościel, dopóki nie była zadowolona z osiągniętego efektu.

Kolekcjoner

zmijewski-kolekcjoner

Na stronie Dwutygodnika w tekście „Kolekcjoner koślawych ruchów”, recenzuję wystawę Artura Żmijewskiego „Kolekcja” w Fundacji Galerii Foksal. Składają się na nią nowa wideoinstalacja, „Kolekcja” właśnie, oraz dwie studenckie prace, w tym złowrogi „Młot do zabijania ludzi”. Wystawa stała się dla mnie pretekstem, by opowiedzieć o kilku innych wczesnych rzeźbach Artura, ale też o jeszcze mniej znanym rozdziale jego twórczości – poezji z początku lat 90. Cytuję dwa wiersze, w tym ten doczepiony do „Młota”, ale jeśli ktoś jest bardziej zainteresowany tematem, polecam lekturę katalogu wystawy poezji „Na pięknej łące puszczam w kosmos seryjne białe stolce”, którą Żmijewski zorganizował w 1994 roku w Kinie Stolica, a także zinu „Gaz-eta”, wydanego na ksero przez Żmijewskiego i jego kolegów. Materiały te dostępne są w Archiwum Kowalni na stronie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. W tym samym miejscu można obejrzeć wspominane przeze mnie studenckie prace Żmijewskiego, które nie zostały zilustrowane w samym tekście: „Pojazd” (tron na kółkach z muszlą klozetową), pracę dyplomową „40 szuflad” (obecnie w kolekcji Zachęty Narodowej Galerii Sztuki). I generalnie zachęcam do pogrzebania w tym archiwum.

O nowej pracy Żmijewskiego, „Kolekcji”, piszę:

„W Fundacji Galerii Foksal otaczają nas czarno-białe filmy, wyświetlane na ścianach. Ich bohaterami są osoby niepełnosprawne ruchowo – chore na stwardnienie rozsiane, pląsawicę Huntingtona czy porażenie mózgowe. Każdej postaci poświęcony jest osobny krótki film.

Artur Żmijewski filmuje ich we wnętrzach i na ulicy. Widzimy ich na klatkach schodowych, na tle ściany, na przejściu dla pieszych. Niektórzy idą na spacer, a nawet biegną, jeśli pozwala im na to choroba. Ale robią to nieudolnie, niezgrabnie. Często używają kuli. Nawet proste stanie sprawia im kłopot, chwieją się wtedy i chwytają za parapet; muszą się o coś oprzeć, a czasami skorzystać z pomocy samego artysty. Niektórzy potrafią samodzielnie przejść zaledwie kilka metrów. Jeden z bohaterów ma trudność z utrzymaniem parasola w dłoni. Filmom nie towarzyszy żadna ścieżka dźwiękowa. W sali słychać tylko delikatny szum projektorów”.

1956

po wiecu.jpg
Działanie Dominika Lejmana na trybunie honorowej

Sześćdziesiąt lat temu Władysław Gomułka wygłosił na wiecu na placu Defilad słynne emocjonalne przemówienie, które zaczął od słów: „Towarzysze! Obywatele! Ludu pracujący stolicy!”. Przemówienie to było symbolem polskiego Października, gomułkowskiej odwilży – po wydarzeniach poznańskich i kilka dni po tym, jak w wyniku negocjacji z radziecką delegacją z Chruszczowem na czele udało się powstrzymać interwencję Armii Radzieckiej w Warszawie, tuż po wyborze Gomułki na I sekretarza KC PZPR. Poparcie dla Gomułki zostało zademonstrowane przez warszawiaków na placu Defilad 24 października 1956 roku.

Okrągła rocznica tego wiecu minęła dwa dni temu i z tej okazji Dominik Lejman wyświetlił na trybunie honorowej pod Pałacem Kultury i Nauki krótkie fragmenty filmowe – ujęcia ludzi. To właśnie z trybuny nagrywano ten tłum. Dzisiaj na tym rozmazanym obrazie trudno byłoby kogokolwiek rozpoznać.

Na to artystyczne wydarzenie przyszło zaledwie kilku gości, ale wiele osób zobaczyło ją przypadkiem – głównie pasażerowie przystanku autobusowego, który rozlewa się dziś po placu Defilad. Ludzie z walizkami na kółkach udający się do miejscowości w całej Polsce, do których nie dojeżdża pociąg, i którzy na tym prowizorycznym dworcu nie mają nawet gdzie usiąść. Z autobusów dochodziła muzyczka. Ludzie zatrzymali się na chwilę, by sobie popatrzeć. Przez akcję-gest Lejmana coś dziwnego, może nawet podniosłego zawisło w powietrzu, jakbyśmy czcili zmarłych.

Projekcja była częścią wystawy „Po wiecu”, która otworzyła się w Galerii Studio podczas weekendu galeryjnego, ale wówczas gubiła się w natłoku różnych wydarzeń i wernisażowego tłumu. Wczoraj była też okazja, by wystawę obejrzeć na spokojnie. Wróciłem na nią głównie dla świetnego filmu Minervy Cuevas, złożonego z różnych demonstracji i politycznych haseł z ulic Meksyku. Bo wystawa, jak piszą kuratorki, kierujące od niedawna Galerią Studio Dorota Jarecka i Barbara Piwowarska, dotyczy „masowego uczestnictwa”. Przykłady pochodzą z różnych stron świata i z różnych czasów – filmy Tomáša Rafy z kijowskiego Euromajdanu, z wojny na Ukrainie, z demonstracji narodowców na Słowacji, zdjęcia z nowojorskiej parady Piotra Uklańskiego, film Marty Popivody złożony z materiałów telewizyjnych z Jugosławii (m.in. nagrania pogrzebu Tity).

Mam jednak wrażenie, że właściwie z tego nagromadzenia przykładów różnych akcji i demonstracji niewiele wyniosłem. Że już to przerobiłem, że już to znam, chociażby z ulic Warszawy w ciągu ostatniego roku. Przez swoją prostotę i wyjście w miasto akcja Lejmana była bardziej trafna niż filmy czy zdjęcia naklejone na klatce schodowej prowadzącej do galerii.

Od obrazów tłumów lepiej wypada prosty film Anny Niesterowicz, zatytułowany „Kapeć”. Właściwie mógłby powstać wiele lat temu w Warsztacie Formy Filmowej. Niesterowicz tworzy obraz w obrazie, niekończącą się serię telewizorów. Ten rytm, w którym w jednym ekranie czai się już obraz następnego odbiornika, przerywa prosty gest – rzut kapciem w telewizor. Czy można lepiej zilustrować emocje, które towarzyszą oglądaniu telewizji? Niezależnie, czy kiedyś, w latach komunizmu, czy dzisiaj. I znowu to samo, i znowu kapeć leci w telewizor.

gomułka.jpg
Władysław Gomułka na ulotce Anny Niesterowicz

Ale specjalnie na wystawę Niesterowicz przygotowała też składaną ulotkę „1956”. Każdy może się nią poczęstować. Składają się na nią zdjęcia z prasy, które ukazały się w czasie odwilżowego przełomu w dniu ważnych wydarzeń. Mamy tu i zdjęcie nalotu angielsko-francuskiego lotnictwa na Port Said, i uchodźców z Budapesztu biwakujących na granicy austriacko-węgierskiej. Na wielkim zdjęciu Gomułki Niesterowicz umieściła zaś inny cytat prasowy – niemal poetycki, napisany z ogromnym talentem tekst „Z perspektywy szesnastego piętra”, opisujący wiec na placu Defilad z 24 października 1956 roku:

„Z wysokości szesnastego piętra Pałacu Kultury można ogarnąć wzrokiem cały plac – największy w Europie plac defiladowy. Wyloty ulic jak ujścia rzek nieprzerwanie wyrzucają strumienie ludzi pod pałac jak do gigantycznego zbiornika. (…) Na szesnaste piętro dobiega potężny, głuchy szum tłumu podobny do szumu morza w wietrzny dzień. Dopiero z takiej wysokości w pełni można ocenić ogrom tej kilkusettysięcznej masy, jej żywiołową siłę. (…) Gdy staje tow. Gomułka, krzyk wielokrotnieje, potężnieje, z dotykalną niemal siłą uderza o ściany pałacu. Trwa, aż wyłaniają się z niego dwie sylaby: WIE-SŁAW, WIE-SŁAW… A potem wypełniający serca entuzjazm wyładowuje w śpiewie: STO LAT. Nigdy jeszcze partia nie miała takiego poparcia mas. (…) Przemawia człowiek, któremu naród ufa bezgranicznie. Tu na górę docierają tylko strzępy zdań zniekształcone przez wiatry i echo, ale nic nie zagłusza grzmotu okrzyków, które wplatają się w to przemówienie jak kropki i wykrzykniki w drukowany tekst.”

Tłum projektowany na trybunę honorową przez Lejmana pozostał niemą masą.

Lenin był grzybem

notatki z podziemia kino.jpg
Jewgienij Kozłow, „Kino”, 1985, fragment

„Lenin był grzybem” – taki tytuł oryginalnie nosiła moja recenzja wystawy „Notatki z podziemia”, którą w Muzeum Sztuki w Łodzi (ms2) kuratorują Daniel Muzyczuk i David Crowley. Cały tekst do przeczytania na stronie „Gazety Wyborczej”, a poniżej krótki fragment na zachętę:

„W maju 1991 r. Siergiej Kuriochin wystąpił w leningradzkiej telewizji i udając eksperta, udowadniał, że Włodzimierz Lenin przez nadużywanie grzybów halucynogennych sam zamienił się w grzyba. Nawet jego nazwisko czytane wspak, ninel, miało oznaczać francuską potrawę grzybową. Część nieprzyzwyczajonej do takich prowokacji publiczności dała się nabrać. Tak narodziła się miejska legenda.

Kuriochin był pisarzem i muzykiem, występował w zespołach rockowych i jazzowych. Założył Pop Mechanikę, rodzaj orkiestry, w której obok profesjonalnych muzyków grali zupełni amatorzy. Ich koncerty zamieniały się w kakofoniczno-dadaistyczne happeningi. Kuriochin to jeden z bohaterów wystawy.

W części poświęconej scenie leningradzkiej zapis tego wywiadu telewizyjnego towarzyszy m.in. filmowi Joanny Stingray, Amerykanki, która na przełomie lat 80. i 90. dokumentowała koncerty punkowych zespołów ze Związku Radzieckiego. Ale na wystawie znalazły się też malarskie portrety muzyków pędzla Jewgienija Kozłowa, jednego z założycieli leningradzkich Nowych Artystów, okładki płyt, kolorowy kolaż zespołu Kino. Podziały na świat muzyki i sztukę wizualną zacierają się niezależnie od tego, czy mowa o artystycznym podziemiu w Polsce, na Węgrzech czy w NRD.”

Poza sceną leningradzką, piszę też m.in. o rzeźbach-instrumentach Györgya Galántaia, perkusji Marka Rogulskiego, Milanie Knižáku, Plastic People of the Universe, Franku Bretschneiderze, legendarnych płytach wydanych przez Andrzeja Mitana, queerowej Borghesii z Jugosławii. A na koniec wspominam ostatnią edycję festiwalu the Artists i występie Nagrobków.

Kowalnia 1985-2015

 

DSC02860.JPG

Właśnie dotarła do mnie książka „Kowalnia 1985-2015”, którą otwiera mój tekst poświęcony tytułowej pracowni. Nie wiem, jak będzie wyglądała dystrybucja, ale oficjalna premiera książki odbędzie się w Katowicach w przyszłym miesiącu.

Dlaczego akurat w Katowicach? Bo książkę o pracowni Grzegorza Kowalskiego, zjawisku stricte warszawskim, wydała tamtejsza Akademia Sztuk Pięknych. Może się to wydawać absurdem, ale to wszystko dlatego, że właśnie w galerii katowickiego ASP, Rondzie Sztuki, zorganizowano dwa lata temu poświęconą Kowalni wystawę. (Niestety jej nie widziałem.)

DSC02859.JPG

Książka jest okazała, prawdziwa cegła. Ale to głównie jej dwujęzyczność wymusza taki gruby format. W środku polecam przede wszystkim dosyć bogato ilustrowane, drobiazgowo opracowane kalendarium, przygotowane przez niezawodną Marylę Sitkowską. Takie kalendarium to skarb, źródło wiedzy dla historyków sztuki na długie lata. Powstanie książki było też możliwe, bo Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie kilka lat temu kupiło i opracowało Archiwum Kowalni, dostępne zresztą na stronie internetowej, więc wiedzę i materiał ilustracyjny zebrany w tomie można sobie tam poszerzyć o materiały źródłowe.

Mój tekst jest rodzajem podsumowania wiedzy o Kowalni – w końcu zajmowałem się tym tematem dosyć długo. Moja praca magisterska dotyczyła „Czerei”, pisma wydawanego na studiach przez Artura Żmijewskiego. Potem wielokrotnie współpracowałem z Grzegorzem Kowalskim, zdarzało mi się jeździć na plenery Kowalni do Dłużewa, obserwować z bliska „Obszar Wspólny, Obszar Własny”. Kilka razy pisałem teksty do katalogów wystaw, przygotowywanych przez Kowalskiego i jego studentów.

DSC02862.JPG

Na pewno takiego podsumowania brakowało. Książka dociągnięta jest niemal do dziś – dotyczy więc też okresów, gdy Kowlanią interesowało się mniej. Ale też na jednej stronie można obejrzeć np. świetnie znane prace Althamera czy Żmijewskiego obok prac ich mniej znanych kolegów na ten sam temat, rzeźby tego samego modela.

Grzegorz Kowalski zapowiada ostateczne odejście na emeryturę, więc przyszedł czas na takie podsumowania. Ale trochę mu nie wierzę, bo mówił o tym od dawna i uczył dalej.

WGW 2016

radziszewski222
Karol Radziszewski wyręcza Picassa w malowaniu powstańczych obrazów

Kilka dni temu na stronie internetowej „Gazety Wyborczej” pojawiło się moje krótkie podsumowanie Warsaw Gallery Weekend. Wskazuję kilka moich typów, które polecam, by ich przypadkiem nie pominąć: Karola Radziszewskiego w BWA, wystawę feministycznych filmów w Fundacji Arton, Żmijewskiego w Fundacji Galerii Foksal, Wiktora Gutta i Waldemara Raniszewskiego w Polach Magnetycznych, Billa Jenkinsa w Stereo. Wspominam też nową galerię na mapie Warszawy – Galerię Wschód. Niestety moja ulubiona wystawa WGW, „Wyspa rozczarowania” przygotowana przez Stereo po sąsiedzku w Griffin Art Space, już dobiegła końca.

Piszę:

„Czy ktoś coś kupuje? Niekoniecznie. Od początku organizatorzy podkreślali, że zależy im przede wszystkim na przyciągnięciu widzów. Prywatne galerie, w przeciwieństwie do Zachęty czy Muzeum Narodowego, wydają się elitarnym klubem, często mieszczą się na ostatnim piętrze kamienic, schowane w podwórku; by tam wejść, trzeba pokonać barierę nieśmiałości. A przecież programem często konkurują z galeriami i muzeami publicznymi. Do tego wstęp jest za darmo i często można liczyć na indywidualne oprowadzanie i rozmowę.

Nie zmienia to faktu, że galerzyści robią często dobrą minę do złej gry. Niech nikogo nie zmylą rauty i bankiety. Poza kilkoma galeriami o ugruntowanej pozycji, jak Fundacja Galerii Foksal czy Raster, galerie rzadko przynoszą większe dochody. To wyjątkowo trudny biznes, niepewny. Warszawskie galerie płyną nie tyle nurtem spływających do nich pieniędzy, co na fali entuzjazmu i zaangażowania.

Ciekawiło mnie, czy zmieni się charakter imprezy w związku z sytuacją w kraju. Otóż „dobra zmiana” nie odbiła się jeszcze na jej programie – struktura galerii prywatnych jest dosyć sztywna. Galerie współpracują przez lata z tymi samymi artystami, ich program jest więc raczej przewidywalny i bezpieczny. Rzadko zaskakują”.

Męskie sukienki

farrer
Pośrodku niebieska męska suknia uszyta dla Petera Farrera przez Kentucky Woman, ok. 2002-2007

Właśnie wróciłem z Liverpoolu, gdzie pojechałem na otwarcie wystawy Edwarda Krasińskiego w tamtejszym Tate (recenzja wkrótce). Dzień po wernisażu zajrzałem do Walker Art Gallery, muzeum bardziej tradycyjnego, z punktu widzenia Tate – na antypodach. Sztuka od średniowiecza do współczesności, prerafaelici i ogromne czarne kaloryfery pośrodku muzealnych sal, kopia „Mony Lisy” w ogromnej rzeźbionej ramie i portret Rembrandta. W sumie bardzo przyjemnie spędziłem tam przedpołudnie.

Ale na parterze w zagraconej sali poświęconej brytyjskiemu dizajnowi czekała mnie niespodzianka – kolekcja sukienek przeszklonych gablotach. Coś w nich nie pasowało. Niektóre manekiny były większe, szersze w barkach, a suknie z bufiastymi rękawami też odpowiednio poszerzone. Co to za olbrzymki zamieszkiwały wiktoriańską Anglię?

farrer-w-armii

farrer-2
Różowa męska sukienka ze sztucznego jedwabiu, Kentucky Woman, 2007

Tajemnica tych manekinów szybko się wyjaśniła – wszystkie, większe i mniejsze suknie, należą do kolekcjonera ubioru Petera Farrera. Farrer urodził się w 1926 roku. Służył w armii i jego zdjęcie w wojskowym mundurze pokazuje, jak przystojnym był mężczyzną. Pracował jako inspektor podatkowy. Był dwukrotnie żonaty i ma jednego potomka. Ale wcześnie zafascynował się kobiecymi strojami. Jest nie tylko kolekcjonerem, już jako nastolatek sam nakładał kobiece stroje. Szczególnie upodobał sobie wieczorowe i balowe suknie z tafty. Mówi, że nie tyle chciał poczuć się kobietą, co poczuć przyjemność, jaką kobiety odczuwają z chodzenia w strojach z jedwabiu.

Od 2000 roku kupował taftowe suknie w firmie Kentucky Woman z Brighton, specjalizującej się w szytych na miarę ubiorach, naśladujących styl sprzed lat. Ich klientami są często drag queeny i cross-dresserzy, jak Farrer. To właśnie w suknie Kentucky Woman ubrane są umięśnione, męskie manekiny.

p-farrer

Projektantka Sandi Hall założyła Kentucky Woman po wizycie na słynnych wyścigach konnych Kentucky Derby, gdzie zafascynowała się kobietami ubranymi ni to nowocześnie, ni to tradycyjnie. Zaczęła od szycia sukni ślubnych w stylach z dawnych okresów. Ale z czasem w jej studiu zaczęli pojawiać się mężczyźni. Peter Farrer był jednym z jej wczesnych klientów. Wybierał materiały i kolory, współpracował przy projektach. Jego zdjęcia, starszego dystyngowanego pana w rozłożystej sukni, zdradzają coś z angielskiego ekscentryka – może w pracy zajmuję się podatkami, ale w domu robię co chcę; popijam herbatę w szeleszczącej tafcie.

Sukienki Farrera pojawiły się w Walker Art Gallery pod koniec 2015 roku za sprawą liverpoolskiego festiwalu Homotopia i zostaną na wystawie do końca lutego przyszłego roku. Taka queerowa interwencja w muzeum.

Moda na sukces

modanasukces

Dwutygodnik podsumowuje ostatnią dekadę specjalnym numerem tematycznym. To świetny moment na takie podsumowanie, bo ewidentnie kończy się jakaś epoka. Piszą m.in. Dorota Masłowska, Jan Sowa, Witold Mrozek, i ja jako krytyk od sztuk wizualnych.

Mój tekst dotyczy definiowania artystycznego sukcesu, głównie na przykładzie Sasnala, Bałki, Althamera i Instytutu Adama Mickiewicza. Stąd serialowy tytuł – „Moda na sukces”.

„Zaczęło się od rankingu. Wiadomość, że na pierwszym miejscu znalazł się jeden z nas, Polak, przyprawiła nas o dreszcze. W 2006 roku Wilhelm Sasnal szczytował w zestawieniach „Flash Artu” stu najważniejszych młodych artystów, zarówno w tym, w którym typowali marszandzi, jak i tym, w którym typowali kuratorzy. Wszyscy byli zgodni, że Sasnal to gwiazda przyszłości. Zresztą moda na rankingi przyjęła się też nad Wisłą – chcieliśmy wiedzieć, kto jest wyżej, kto jest niżej, a jak nie było cię na liście, wiedziałeś, że nie liczysz się wcale…”

Ciąg dalszy na stronie Dwutygodnika.