Jarnuszkiewicz

jarnuszkiewicz3

Na stronie „Gazety Wyborczej” można przeczytać moją recenzję z wystawy Jerzego Jarnuszkiewicza w Zachęcie. Wystawa była długo oczekiwana, a mimo to pozostawia pewien kuartorski niedosyt. Tu przytoczę ostatni fragment tekstu:

„Wystawę przygotował profesor historii sztuki Waldemar Baraniewski, który pracuje nad książką o Jarnuszkiewiczu. Może właśnie dlatego ekspozycja zostaje rozbita na poszczególne rozdziały. Sporo tu dygresji i dopowiedzeń – liczne rysunki i szkice spełniają rolę zbędnych czasami przypisów. Zabrakło bardziej syntetycznego spojrzenia, wyraźnego wskazania na to, co w tej twórczości najciekawsze.

Baraniewski chciał jak najskrupulatniej oddać przemiany twórczości Jarnuszkiewicza, co – mimo efektownej architektury wystawy, za którą stoi artysta Robert Rumas – zaowocowało wrażeniem ciasnoty. Najlepsze rzeźby gubią się w wielości wątków, a w efekcie trudno się dziełem Jarnuszkiewicza zachwycić. Retrospektywa staje się opowieścią o losie artysty, jego uwikłaniu w politykę, odpowiedzialności i granicach wolności, o nieustannym poszukiwaniu własnego głosu”.

jarnuszkiewicz4

Kozłowski w Mocaku

kozlowskimocak

Kilka dni temu na stronie Wyborcza.pl ukazała się moja recenzja świetnej wystawy Jarosława Kozłowskiego w Krakowskim Mocaku. Tytuły pochodzą od redakcji i nawet nie będę tu pisał, jak się mój tekt nanazywa, podam jedynie LINK DO TEKSTU plus krótkie wyimki poniżej:

„Kozłowski na taką retrospektywę – przygotowaną przez niemieckiego krytyka René Blocka – czekał długo. Ale wystawa obejmuje tylko pierwsze 15 lat działalności artysty, do 1980 r. To ważka decyzja. Wystawa staje się niemal odpowiednikiem Bildungsroman, opowieści o dojrzewaniu rozpisanej na dzieła o silnym ładunku konceptualnym”.

„W drugiej połowie lat 70. na główne medium twórczości Kozłowskiego wyrasta rysunek. Linia daje ogromne możliwości – może być prosta, spiralna, kropkowana, wąska, szeroka, może wychodzić poza kartkę, może nawet być niewidzialna. Rysunek, nawet prosty, oparty na podstawowym geście rysowania kreski czy zarysowywania węglem płachty papieru („ani dnia bez kreski”, jak mówił starożytny malarz Apelles), to ślad ciała, gest, znak obecności artysty. Co w szczególnie mocny sposób Kozłowski wydobył w swoich performance’ach z cyklu „Continuum”, podczas których zamalowywał kredą szkolną tablicę”.

Portret artysty

img_0378

Film Kasi Górnej „Portret artysty romantycznego” oglądaliśmy od dwóch lat na prywatnych pokazach. Do końca tygodnia można go obejrzeć w Galerii Studio. Kim jest bohater Kasi? Kim jest „artysta romantyczny”? Przede wszystkim jest to Mikołaj Starowieyski. Mikołaj występuje „w roli artysty”, ale też współautora wystawy – Kasia twierdzi, że autorstwo rozkłada się pomiędzy nich. Ale Mikołaj nie tylko gra „artystę romantycznego”, on nim po prostu jest. I w tym leży sukces tego filmu.

Artysta-Mikołaj występuje tu w zaaranżowanych, scenach, długich, czasami nużących ujęciach. Ale jest sobą i – co równie ważne – opowiada o sobie. To historie niezmyślone, z życia wzięte, chociaż z rzeczywistości trochę przez niego przekrzywionej.

Mikołaja się zna – z knajp, z warszawskich ulic, z imprez, z jarmarków zdrowej żywności, a przede wszystkim z klubu Saturator, który współprowadził kilka lat temu. Na imprezy w Saturatorze nakładał rozmazane makijaże i sukienki z czarnych worków na śmieci i taśmy klejącej. Teraz najłatwiej spotkać go chyba w Amatorskiej.

img_0552

Kwestia tego, czy Mikołaj „gra” w filmie „artystę romantycznego”, czy po prostu gra siebie, pozostaje rozmyta, chociaż kluczowa. Bo przecież Mikołaj nie tylko obiera buraki na filmie, ale rzeczywiście je hoduje i jako Pan Burak sprzedaje swoje buraczane przetwory. Jest w nim coś z aktora charakterystycznego, bo Mikołaj sam jest charakterystyczny. I jak się go spotka, opowiada równie niestworzone historie. Krótko mówiąc, to film o Mikołaju po prostu.

„Portret…” to dzień z życia. Artysta romantyczny nie ma pracowni, asystentów, galerii. Budzi się w długim ujęciu, a spod jego barłogu wystają plakaty, projektowane kiedyś przez jego ojca, poniekąd słynnego artystę. Jego dzień układa się w ciąg domowych performensów i opowieści o utopijnych lub paraartystycznych projektach. W tych opowieściach fakty mieszają się z błędami pamięci. Mikołaj udaje Ofelię pływając w stawie, gra na fujarce w polu buraków, na tarasie na szczycie bloku na Sadybie, gdzie mieszka, próbuje zwabić ptaki mięsem rozłożonym na brzuchu. Ptaki nie przylatują. Mikołaj opowiada za to, jak kiedyś chciał przemalować Giewont na różowo, a Bałtyk przefarbować na zielono. Przypomina o swojej kolekcji paznokci i skórek ze stopy.

Wszystko zaś kończy się brawurową sceną w kawiarni Amatorska. W popularnej kawiarni na Nowym Świecie, miejscu wyjątkowo inkluzywnym i nieco nostalgicznym (jeszcze niedawno filowali tu na siebie w lustrzanych odbiciach podstarzali geje), zbiera się grono bywalców. Wiele tu znajomych twarzy. Bo scena w Amatorskiej też była zaaranżowana, kręcona po godzinach – Kasia na zdjęcia zaprosiła znajomych. Nie jest też tajemnicą, że prace nad filmem utrudniało nieustanne spożywanie alkoholu. Ta scena to rodzaj hołdu i dla tego nocnego picia, i dla tego miejsca, którego nikt nie nazwie kawiarnią literacką, a przecież bywają tu i pisarze, i artyści, i inni pijacy.

portret-artysty-1

Specjalnie na wystawę w Galerii Studio Kasia i Mikołaj przygotowali jeszcze serię nowych krótszych filmów, prezentowanych w dolnej sali galerii, tuż obok kwasu z buraków produkcji Mikołaja (można go kupić po10 złotych za butelkę). W każdym z tych filmów Mikołaj ima się innej pracy, każdy – podobnie jak główny film – okraszony jest też monologami Mikołaja. To prześmiewcza próba odpowiedzi na pytanie – z czego żyje artysta. Zwłaszcza taki jak bohater filmu Górnej. Tu – handluje serami w Belgradzie, szuka metali szlachetnych w Macedonii, zbiera złom, zajmuje się remontem mieszkań i odzyskiwaniem metali rzadkich z układów scalonych.

Ale znowu – czy ktoś o zdrowych zmysłach wierzy, że odnajdzie złoto w Macedonii? Że zarobi na tych układach scalonych? Najbliżej prawdziwej pracy jest film, na którym Mikołaj maluje ścianę. Ale nawet to malowanie zostało zaaranżowane na potrzeby filmu. Tajemnicą poliszynela jest, że większość z tych prac nie wypala. Nawet w pracy artysta-Mikołaj pozostaje romantyczny.

Orski i Bownik

orski
Witek Orski, „Dziury w ziemi”

Polecam moją recenzję z dwóch fotograficznych wystaw w Galerii Arsenał w Białymstoku – Witka Orskiego i Michała Bownika. Tekst nosi tytuł „Rygor fotografa” i ukazał się właśnie na Dwutygodniku.

„Sporo ich łączy. Starannie aranżują to, co fotografują. Nie podpatrują rzeczywistości, lecz sami kreują obraz fotograficzny, poddając go narzuconym sobie rygorom. Ale prezentacje w Arsenale wyraźnie pokazują, że jako medium swojej wypowiedzi traktują też samą wystawę. Fotografie stają się obiektami w starannie przemyślanej przestrzeni.

W Białymstoku każdy z nich dostał do dyspozycji podobny układ pomieszczeń. Z trzech sal Orski wykorzystał zaledwie jedną, inne pozostawiając zaciemnione. By dojść do jego wystawy – pięciu wielkoformatowych fotografii zawieszonych w jasno oświetlonej sali – trzeba najpierw przejść przez półmrok. Widzowie naturalnie kierują się do światła. To nie tylko kwestia tego, że Orski nie potrzebował całej przestrzeni, że wolał pokazać jeden cykl, zamiast tworzyć miniretrospektywy swojej twórczości, że fotografie z tego cyklu wolał pokazać obok siebie zamiast rozsiać je po kilku salach. To przede wszystkim bardzo świadome operowanie przestrzenią i doświadczeniem widza.

Bownik działa podobnie, ale z rozmachem. Swoją wystawę, zatytułowaną „Wyobraź sobie czasy, w których wszystkie rekordy już padły”, rozwiesił po bożemu – mniejsze i większe fotografie, czarno-białe i kolorowe w dialogu ze sobą, mają widza uwieść różnorodnością stylistyk i form. Ale dwie fotografie, które wykonał specjalnie na tę wystawę, powiesił w niezgrabnym wąskim korytarzu – przestrzeni galerii, z którą zazwyczaj kuratorzy nie do końca wiedzą, co zrobić. Zastosował tu swoisty trik ze światłem. Jego „Żałobnik” i „Pielgrzym” powieszone są na dwóch krańcach długiego, wąskiego i ciemnego pomieszczenia. Oświetlone zostały wpadającym z sąsiedniej sali światłem, niby przypadkiem”.