Piękne małpy Europy

malpewdomu

To historia o małpach, porcelanie, biznesmenie z wyobraźnią, a na pewnym jej etapie pojawią się w niej nawet skrzydła husarskie.

Ćmielowską porcelanę zna każdy, ale nie każdy w Ćmielowie był. Gdy ostatnio pojechałem do Ostrowca Świętokrzyskiego na wystawę Wojtka Mazana („Modeks”), moi ostrowieccy przyjaciele zabrali mnie na krótką wycieczkę do Ćmielowa. Wojtek obiecał mi małpy.

Dziś w Ćmielowie, podobnie jak przed wojną, porcelanę produkuje się w dwóch należących do różnych właścicieli fabrykach. My wybraliśmy się do manufaktury AS Ćmielów. AS od Adama Spały. Adam Spała to wspominany na wstępie przedsiębiorca z fantazją, który kupił zakład po jego prywatyzacji.

porcelanapeknieta
Wypadki przy pracy

AS Ćmielów jest dziś jedyną manufakturą porcelany w Polsce, w której porcelanę wciąż wytwarza się ręcznie. Stąd pochodzą słynne ćmielowskie figurki, wazony, zestawy do kawy; wzory z lat 60. i te bardziej klasyczne. W działającym przy manufakturze Żywym Muzeum Porcelany można poznać proces powstawania delikatnych filiżanek i zastaw obiadowych, a nawet coś rozbić – to, co może się nie powieść podczas produkcji okazało się najciekawszym aspektem muzeum. Ale najważniejszy jest tu oczywiście sklep firmowy.

Jeśli bliżej przyjrzeć się ofercie AS Ćmielów, okaże się, że współcześnie niewiele ciekawego do niej dodano. Manufaktura szczyci się tym, że odnowiła współpracę z mieszkającym dziś w Stanach projektantem Lubomirem Tomaszewskim. Nowe figurki projektowane przez Tomaszewskiego, głównie tancerek, stały się bardziej gadżeciarskie, nie mają prostoty formy, która charakteryzowała jego „Felka Marynarza” (1959), „Relaks” (1965) czy „Kiwi” (1958). Nie mówiąc już o jego wspaniałym, legendarnym serwisie do kawy „Dorota”. Specjalną filiżankę zaprojektowała zaś dla AS Ćmielów Elżbieta Penderecka. Z jej uszka wyrasta skrzydło husarskie, a porcelanowe cacko dostępne jest również w kolorach narodowych i z godłem Polski. Czego chcieć więcej?

pieknemalpy

malpabulgarska
Małpa bułgarska

Prawdziwa atrakcja czekała nas jednak na piętrze muzeum. Obok galerii rzeźb Tomaszewskiego z przypalanego drewna i metalu (okazuje się on zupełnie przeciętnym – to eufemizm – rzeźbiarzem), w przestronnej sali dają o sobie znać artystyczne ambicje samego właściciela manufaktury, pana Spały.

To galeria Pięknych Małp Europy. Spała lubi małpy. Dla każdego kraju Europy zaprojektował inną małpę, a jego wizję przeniosła na porcelanowe obrazy pracowniczka manufaktury Jadwiga Stan. Narodowość poszczególnych małp można rozpoznać dzięki architekturze w ich tle, narodowym atrybutom, a także filiżankom, na których uwieczniono flagi narodowe. Niektóre małpy mają butelki alkoholu (Irlandia – butelkę piwa Guiness), obok małpy holenderskiej rośnie tulipan.

malpapolska
Małpa polska

Polska małpa pokazuje gest Kozakiewicza, mając w tle Plac Zamkowy. Na wystawie wisi pomiędzy małpą niemiecką i małpą rosyjską. Małpa rosyjska przypomina King Konga, który atakuje sierpem Sobór Wasyla Błogosławionego na placu Czerwonym, w drugiej łapie dzierżąc laptopa.

Problematyczny okazał się Watykan. Watykanowi Spała nie odważył się przypisać małpy. Nie wypadało. Ale potrafił wybrnąć i z tej trudnej sytuacji. Watykan reprezentuje małpka… internetowa: @. Co może nie być czytelne dla obcokrajowców, wszak nie we wszystkich językach znak @ jest małpką – na Białorusi i we Włoszech jest ślimakiem, w rosyjskim – psem, w ormiańskim – szczeniakiem, w chińskim – małą myszką, w czeskim – rolmopsem, w greckim – kaczuszką… Watykan dostał więc w sumie mały zwierzyniec.

Wszystkie małpy powstały „w stylu art deco”. Jest ich w sumie czterdzieści siedem, a praca nad nimi zajęła siedem lat. Galerię małpich obrazów na porcelanie uzupełniają rzeźbione głowy małp.

 

adamspala
„Z czego się śmiejecie”, porcelanowy portret Adama Spały

Spała wyjaśnia: „Kolekcja obrazów to moja przestroga dla ludzkości. Jest ona metaforą przyszłej wizji «zagłady» – bliskiego końca cywilizacji. Jeżeli kraje świata, a w szczególności europejskie, nie będą współpracować, a jedynie koncentrować się na własnych korzyściach, to kruchy nasz los. Egoistycznie myśląc «tylko o sobie», obawiam się, że możemy się niebezpiecznie zbliżyć do poziomu zwierząt z moich obrazów”. Cały cykl w 2011 roku, roku polskiej prezydencji w Unii Europejskiej, pokazano w Hanoi. „Zaletą kolekcji są jej walory edukacyjne”, dodaje dyrektor.

Gdyby nie energia włożona w powstanie małpich obrazów oraz koszty całego przedsięwzięcia (podobnej wielkości kopie ikon na porcelanie kosztują tu nawet 90 tys. złotych), można by to wziąć za żart. Adam Spała też najwyraźniej ma poczucie humoru. Swój porcelanowy portret, z wąsem, zatytułował „Z czego się śmiejecie”.

malpaniemiecka
Małpa niemiecka
małpa rosyjska
Małpa rosyjska

Połączenie manufaktury z wieloletnią tradycją, klasycznych wzorów, małp i integracji europejskiej wydaje się szalone, wręcz nie na miejscu. Jakby z miłości do małp Adam Spała nie krępował się zaryzykować reputacji firmy o prawie dwusetletniej tradycji. Z drugiej strony takie artystyczne wybryki, potrzeba ekspresji i brak poczucia żenady budzą sympatię.

Na ławeczce przed muzeum umieszczono napis „Ćmielów 1804”, a tuż nad nim sentencję: „Małpę w domu każdy musi mieć”.

Przyszłość będzie inna

wlodarskizacheta.jpg
Obraz Marka Włodarskiego

Polecam moją recenzję świetnej wystawy „Przyszłość będzie inna” w Zachęcie, kuratorowaną przez Joannę Kordjak. Piszę:

„W zachętowskiej Sali Matejkowskiej rozbrzmiewa piosenka w rzadko dziś słyszanym w Polsce języku – jidysz. Dzieci śpiewają o koleżeństwie, równości, pokoju. „Naprzód, młoda gwardio, proletariat!”. To fragment filmu Aleksandra Forda „Mir kumen on” („Droga młodych”). Ford nakręcił go w 1935 r. na zlecenie dyrektora Sanatorium im. Włodzimierza Medema w Miedzeszynie. Dzieci z biednych, głównie żydowskich rodzin leczyły się tu na gruźlicę. Miał być to film promocyjny, zachęcający do wsparcia przeżywającego trudności finansowe ośrodka, ale Ford nadał mu cechy filmu artystycznego, czerpiąc inspiracje z najlepszych filmowców awangardy.

Sanatorium jawi się jako nowoczesna placówka. Na filmie niemal nie pojawiają się dorośli. Dzieci rządzą się tu same. W pierwszej sekwencji filmu sceny z sanatorium Ford zestawił jednak z widokami biednych, brudnych warszawskich ulic. Bo tak wyglądała ich codzienność.

orskizacheta
Instalacja Witka Orskiego

Tytuł „Przyszłość będzie inna” kuratorka wystawy Joanna Kordjak zaczerpnęła z tekstu-manifestu Zofii Daszyńskiej-Golińskiej z 1921 r. Podtytuł tłumaczy, że chodzi o „Wizje i praktyki modernizacji społecznych po roku 1918”. Nie chodzi o filantropię. Mowa tu raczej o potrzebie emancypacji różnych grup społecznych: dzieci, kobiet, klasy robotniczej, mniejszości narodowych, ale też o nowej roli widza w teatrze czy o wyzwoleniu się od rygorów komercyjnego filmu w kinematografii.

Kontekstem dla całej wystawy jest trud odbudowy kraju i konsolidacji po latach zaborów i pierwszej wojnie światowej, ale też panująca w II Rzeczypospolitej bieda. Sama wystawa wydaje się przesiąknięta optymizmem, wiarą w możliwość zbudowania lepszego, bardziej sprawiedliwego, opartego na równości społeczeństwa. Demokracja, jak pisał lewicowy myśliciel i teoretyk spółdzielczości Edward Abramowski, „wymaga przede wszystkim silnego poczucia i instynktu samopomocy społecznej”.

Poszczególne części wystawy dotyczą ruchu spółdzielczego, architektury, praw dziecka, praw kobiet, robotników, teatru. Wątki się mieszają: wśród pism o spółdzielczości znajdziemy też takie adresowane do dzieci, w sali o emancypacji kobiet obejrzymy przejmujący cykl fotografii „Ręka pracująca” lwowskiej fotografki Janiny Mierzeckiej. Studia dłoni są jednocześnie zapisem tego, jak praca odciska się na ciele robotników. Na pierwszej stronie pisemka dla dzieci przeczytamy o górnikach, którzy zginęli podczas strajku w Zagłębiu.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „GAZETY WYBORCZEJ”.

 

 

Edi Hila

edihila3

Polecam moją recenzję wystawy albańskiego malarza Ediego Hili w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, która ukazała się na stronie „Gazety Wyborczej”. Piszę:

Nawet jeśli nie zajmuje się bezpośrednio polityką, jego osobista historia była ściśle związana z historią Albanii, a on sam, także dzisiaj, rozumie krytyczny potencjał tkwiący w realizmie. To właśnie realizm decyduje o sile jego malarstwa. I okazał się przydatny dla opowieści o chaotycznie zmieniającej się rzeczywistości kraju w okresie transformacji politycznej i społecznej.

Malarz wybiera szczególne fragmenty rzeczywistości, koncentruje się na jej zakłóceniach, paradoksach. Na jednym z płócien nad targowiskiem góruje pomnik – pamiątka poprzedniego systemu. Na innym Albańczycy plażują między ruinami bunkrów i wrakiem okrętu. Na kolejnym dziwna scena – przed wejściem do budynku stoi manekin z białą suknią ślubną. Jednym słowem – prowizorka. Transformacyjna rzeczywistość odbija się w tytułach cykli: „Migracje”, „Przydrożne obiekty”, „Zagrożenie”, „Peryferie”.

edihila2

Można by do tego zestawu słów dodać kolejne: niedosyt, rozczarowanie, dezorientacja, samotność. Bo obok wyboru motywów ważna jest również sama atmosfera obrazów. Na większości z nich nie pojawiają się figury ludzkie. Ich głównym bohaterem staje się architektura, miejskie place, tymczasowe konstrukcje.

Albańską rzeczywistość Hila oddaje za pomocą surowości formy, przez którą jeszcze wyraźniej daje o sobie znać paradoksalność portretowanych motywów. To chociażby dziwaczne domy, o których formie decyduje nie architekt, lecz fantazja właściciela. W innym miejscu daje o sobie znać pstrokata kolorystyka nowych budynków. Hila nazywa to dosadniej: „prymitywne gusta”.

PEŁEN TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „GAZETY WYBORCZEJ”.

„Wolne gesty” Uli Sickle

ulasickle

Polecam mój nowy tekst na „Dwutygodniku” – recenzję choreograficznej wystawy Uli Sickle w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Piszę:

„Już z założenia nie da się tej wystawy obejrzeć w całości jak spektaklu, który rozpoczyna się o określonej godzinie i o określonej godzinie kończy. Tu akcja toczy się w kilku miejscach jednocześnie. W perspektywie długiego korytarza ubrana na czarno kobieta dynamicznie wymachuje czarną flagą. Flaga jest większa niż kobieta. Materiał wykonuje w powietrzu efektowne ósemki. Gdzie indziej tancerz leży na tapczanie w pozie odaliski. W innej sali wpatrzona w sufit tancerka opowiada o zrujnowanym mieście – nagle odwraca się i patrzy ci prosto w oczy.

Nie ma w tym jednak przypadkowości. Tancerze utrzymują z tobą kontakt wzrokowy, robi się intymnie, jakby zwierzali ci się ze swoich tajemnic i głębokich przemyśleń. Gdy kończy się jedna opowieść, obok zaczyna się druga. Podążasz za ich głosem. Tancerze pociągają cię za sobą z jednego pomieszczenia do drugiego – wzrokiem, ruchem, gestem. Niepostrzeżenie dyrygują ruchem widzów. Ale wszystko wydaje się dziać naturalnie. Nie wiedzieć kiedy, twój własny ruch po wystawie wydaje się zaplanowanym elementem choreografii. Jak już się w to wejdzie, trudno wyjść.

Przenosimy się w czasie i przestrzeni, z Chin do Indii, z Indii do Polski. Osobiste opowieści, wypełnione detalami, mieszają się z refleksją ogólniejszej natury. Tancerze przechodząc z sali do sali, zmieniają role. Wypowiadane teksty wyrażają nie tylko różne zaplecze kulturowe autorów. Zaproszeni przez Sickle pisarze wybrali też różne formuły opowieści. Każda ma inne natężenie emocjonalne. Przechodząc od sali do sali, wysłuchując kolejnych tancerzy, łatwo się w tym pogubić. Lepiej skupić się na fragmencie.

Tematem są gesty – na ile są naturalne, na ile zapamiętane z przeszłości, na ile wyuczone czy narzucone przez technologię? Co to znaczy podnieść rękę, zastanawia się Jacob Wren. W zależności od kontekstu, taki gest będzie miał inne znaczenie. A nogę? Mi You za pomocą gestów przedstawia życie mieszkańca chińskiej metropolii. W ruch idą chińskie aplikacje na smartfonach. Z chińskiego metra trudno wyjść. Drzwi rozsuwają się – tu tancerz wykonuje odpowiedni gest – ale pasażerowie nie chcą cię przepuścić. Amandeep Sandhu opowiada o dzieciństwie w Pundżabie. Trzeba uruchomić wyobraźnię”.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY OCZYWIŚCIE NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Modeks

_MG_7206

Modeks – świetna nazwa dla firmy odzieżowej. Tyle że Modeks nie był marką, lecz szwalnią – spółdzielnią działającą w Ostrowcu Świętokrzyskim. Mój przyjaciel z Ostrowca, Wojtek Mazan, kilka lat temu miał okazję wejść z aparatem tuż przed zamknięciem zakładu. Sfotografował wszystkie pomieszczenia i maszyny. Niedawno odszukał byłych pracowników Modeksu, którzy opowiedzieli mu o swym miejscu pracy, wytłumaczyli, do czego służyły poszczególne maszyny, opisali proces produkcyjny szwalni. Efektem jest książka „Modeks”, w której zdjęciom Wojtka towarzyszą krótkie wypowiedzi spółdzielców. Wojtek opatrzył książkę wstępem, ja – zakończeniem.

modeks - wystawa

Przy okazji wydania książki cały materiał uzyskał też formę wystawy w ostrowieckim BWA.

Wojtka Mazana możecie znać z książki o Szmulu Muszkiesie, prowadzącym przed wojną zakład fotograficzny w Ostrowcu Świętokrzyskim. Wojtek odnalazł jego zdjęcia w prywatnych archiwach ostrowczan i później wydał. Tym razem pokazuje własne fotografie.

01.Wejście
Modeks był spółdzielnią pracy. Zakład był własnością wszystkich pracowników. Na czele spółdzielni stał prezes, którego powoływała rada spółdzielni. Nie można było kogoś ot tak wyrzucić z pracy lub wsadzić na jakieś stanowisko. Wszystko musiało być ustalone z radą. Zatrudniając się w Modeksie, stawałeś się członkiem spółdzielni. Pewien procent poborów odprowadzany był na fundusz członkowski. Modeks szył dla firm krajowych i zagranicznych, z Zachodu. W dobrych czasach szyliśmy do trzydziestu tysięcy koszul miesięcznie.

Nikogo nie dziwi, że Wojtek uchodzi za ostrowieckiego patriotę, interesuje go nie tylko historia ostrowieckich Żydów (prowadzi bloga Żydowski Ostrowiec), ale też historia przemysłu, architektura, losy mieszkańców. Jeśli ktoś jednak uważa, że „Modeks” to po prostu wyraz lokalnego patriotyzmu, to się myli. Wojtek zajął się tym zakładem, bo go znał, pamiętał jeszcze z dzieciństwa. Ale budynek Modeksu okazał się nie tylko ciekawym tematem dla fotografa, stał się punktem wyjścia do opowieści o spółdzielczości, pracy, jej warunkach.

Wojtek pisze we wstępie: „Miałem nieodparte wrażenie dostępu do świata, który już przeminął, jakbym zwiedzał skansen. Poznając przeszłość Modeksu, uświadomiłem sobie, że nie jest to tylko historia lokalna. Losy spółdzielni odzwierciedlają szersze procesy, jakie zachodziły w światowej gospodarce w ostatnich kilkudziesięciu latach. Korzeniami sięgają głęboko w XX wiek”.

04.Pokój majstrowej
Pokój majstrowej. Majstrowa kontrolowała stopień zaangażowania zespołu przy danym wyrobie i musiała podliczyć, czy zdąży zrobić dany model koszuli. Terminowość była najważniejszą zaletą firmy. Terminowość i jakość. Majstrowa miała do swojej dyspozycji brygadzistki. Chodziły i sprawdzały, jak szwaczki szyją, czy im czegoś potrzeba. W tym pokoju miały swoje biurko. Był tam telefon wewnętrzny, z którego dzwoniły po mechanika czy elektryka, gdy była awaria. Majstrowa utrzymywała także kontakt z kierowniczką, która odpowiadała za cały budynek – od krojowni po magazyn.

 

Ja na końcu dodaję: „Z Ostrowca Świętokrzyskiego daleko do Seattle, gdzie w 1999 roku odbyły się głośne protesty, dające początek ruchowi alterglobalistycznemu; azjatyckie szwalnie, o pożarach których co jakiś czas donoszą media, wydają się równie odległe. Ale losy Modeksu są z nimi nierozerwalnie związane. Powracając do ostrowieckiego zakładu i słuchając jej pracowników, możemy poczuć dumę z wykonywanej pracy i ze spółdzielni, której pracownicy byli zarazem jej współwłaścicielami. W epoce postępującej prekaryzacji i dehumanizacji środowiska pracy, Modeks przypomina nam o tym, że praca jest ważną wartością, że to właśnie praca potrafi nadawać sens życiu”.

To książka artystyczna, wyszła w niewielkim nakładzie, więc już w chwili wydania stała się białym krukiem. Dla tych, którzy nie mają, pozostaje wystawa.

 

fot. Wojtek Mazan

 

Alicja Kwade w Yuz Museum

kwade1

Wszystko ma tu sens. Już po krótkim czasie wiadomo, że nic nie jest na tej wystawie przypadkowe. Składa się na nią kilkanaście prac, ale wszystkie razem tworzą całość. Jest prosta, wręcz łatwa, momentami zabawna, ale dotyczy rzeczy podstawowych. To przedsięwzięcie kopernikańskie. Traktuje o obrotach ciał, nie tylko niebieskich.

Wystawa Alicji Kwade w szanghajskim Yuz Museum to najlepsza wystawa artystki, jaką do tej pory widziałem. To prace z ostatnich kilku lat. Można się tu przekonać, jak konsekwentna jest to twórczość.

kwade 6

kwade2

Przyznaję – długo nie mogłem się przekonać do prac Alicji Kwade. Ani jej wystawa w Trafostacji w Szczecinie (2015), ani w Whitechapel w Londynie (2016) mnie nie uwiodły. Wtedy wydawały mi się błahe, zbyt gładkie, wręcz efekciarskie. Na zeszłorocznym Biennale w Wenecji Kwade wyróżniała się jednak na tle ogólnie słabej głównej wystawy, kuratorowanej przez Christine Macel. Dopiero jednak w Yuz zrozumiałem, o co Kwade chodzi i w pełni doceniłem. To wystawa, która otworzyła mi oczy na jej sztukę (i tu jako krytyk biję się w piersi).

Punktem wyjścia jest czas. Wskazówki zegara układają się w prosty, „dwudziestoczterogodzinny” wzór wokół długiej, wąskiej sali, w której mieści się cała wystawa. Ale można też przecież chodzić wokoło bez końca. To pierwsza pułapka.

kwade3

Zresztą wystawę już na trawniku przed muzeum zapowiada zegar, trochę staroświecki, jeden z tych, jakie kiedyś stawiano na ulicach Nowego Jorku. Zegar wskazuje właściwą godzinę, ale już na pierwszy rzut oka widać, że coś tu jest nie tak. Czerwona wskazówka sekundnika stoi w miejscu, a tarcza zegara pozostaje w ciągłym obrotowym ruchu, pociągając za sobą dwie pozostałe wskazówki. Delikatna zmiana reguł.

Rzeźby i instalacje na wystawie w pierwszym momencie też mogą nieco mylić widza, rozrzucone w pozornym nieładzie. Instrumenty dęte zamieniają się w pokręcone labirynty. Toczy się tu jakaś niewidoczna praca, kamień z jednej strony tuby po przejściu przez skomplikowane rury, zamienia się w pył. Na liczydłach zostały tylko pojedyncze paciorki. Inne rozsypały się na podłodze, tworząc mini układ planetarny. Takich układów jest tu więcej.

kwade 7

Pośrodku wystawy inne zawirowanie – instalacja „Saga (Spira Mirabilis)”. Zwykłe materiały budowlane i przedmioty tworzą kolejne okręgi, każde na swojej orbicie. Ta instalacja mogłaby się rozrastać i rozrastać. I właściwie inne obiekty też wydają się stanowić jej część – dalsze planety. Jak arbuz – sztuczny, ale dałem się nabrać – z poziomymi paskami, przypominające planetę Mars. Owoc – planeta, która być może jeszcze czeka na swoje odkrycie.

Obok można wpaść w inną pułapkę – na obrotowym mobilu artystka zawiesiła smartfona, na ekranie którego obserwować można aktualne (!) położenie gwiazd i mgławic. Gdy się w to wpadnie, trudno wyjść z tego okręgu. Świat niby stoi w miejscu, ale smartfon, niczym twój satelita, pociąga za sobą twój wzrok. Twoje ciało jest w centrum wszechświata.

kwade 5

Taro Okamoto

okamoto9

Wizyta w niewielkim muzeum Taro Okamoto w Tokio była jednym z najjaśniejszych punktów naszej wycieczki do Japonii (chociaż Marcin nie podziela mojej fascynacji rzeźbiarzem). W Tokio w muzeum zamieniono dom-pracownię artysty. Za barierką, na półkach wciąż stoją w rządku blejtramy. W innych pomieszczeniach urządzono niewielką wystawę stałą i sklepik. Przed budynkiem jest jeszcze lilipuci ogród z rzeźbami, które wręcz zarasta roślinność.

Albo na odwrót – to wśród krzaków, bananowców i innych palm zamieszkała cała armia przedziwnych stworów. Mają spiczaste uszy, obłe kształty, kulfoniaste nosy (jeden dosłownie przypominał mi Kulfona, tego od Kulfona i Moniki). Szczerzą zęby, wypuszczają czółki. Niektórym z grzbietów wyrastają paprocie, bo to stwory-doniczki.

Jest tu kolorowo i energetycznie.

okamoto3

okamoto2

Można temu miejscu wiele zarzucić: pewien chaos, ciasnotę, a przede wszystkim uzupełnienie ekspozycji naturalnej wielkości werystycznymi figurami rzeźbiarza przy pracy. Ma to trochę posmak osobliwej izby pamięci. Ale przy niewątpliwym szaleństwie sztuki Okamoto wszystko to dało się przełknąć. Pozostało mi raczej wrażenie niedosytu, jeszcze się Okamoto nie najadłem, chociaż widzieliśmy jego rzeźby i na ulicach Tokio, i w Hakone.

Okamoto był jednym z najsłynniejszych japońskich artystów o fascynującej, unikalnej karierze. Był japońskim łącznikiem z europejską awangardą. W 1929 roku, gdy miał zaledwie osiemnaście lat, wyjechał do Paryża. Kształcił się i szybko wszedł w krąg artystów i intelektualistów. Został najmłodszym członkiem grupy Abstraction-Création. Doceniony przez Bretona, zbliżył się z surrealistami, m.in. z Ernstem, Giacomettim, Man Rayem. Studiował u samego Marcela Maussa. Zaprzyjaźnił się z Georgesem Bataille’em i wszedł do sekretnego stowarzyszenia Acéphale.

W Paryżu poznał się też z Japończykiem Junzo Sakakurą, architektem, uczniem Le Corbusiera, który po wojnie zaprojektował studio Okamoto, czyli muzeum, o którym tu mowa. Szkoda, że sama architektura ginie gdzieś, od zewnątrz przysłonięta roślinnością, a w środku zagracona, tak że trudno ją w pełni docenić.

okamoto6

okamoto10

Po wybuchu wojny w Europie Okamoto powrócił do Japonii i dostał powołanie do japońskiej armii. Gdy sam przebywał na froncie w Chinach, w Tokio spłonął niemal cały jego dotychczasowy dorobek. Musiał zaczynać od zera. Po wojnie propagował sztukę awangardową w Japonii. Chciał, by sztuka łączyła element racjonalny i irracjonalny. Jednocześnie prowadził poszukiwania mistycznych, duchowych „źródeł Japonii”, które odnajdywał na przykład w fantazyjnej ceramice z okresu Jomon (długo przed Chrystusem).

Gdy się pozna zaplecze sztuki Okamoto i jego fascynacje, zaczyna się lepiej rozumieć, co takiego magnetycznego jest w formach jego rzeźb i obrazów.

okamoto4

okamoto5

Spora część wystawy poświęcona jest Taiyo-no-to, „Wieży Słońca”, którą Okamoto zaprojektował na Expo ‘70 w Osace. Expo w Osace miało, po latach szybkiego rozwoju gospodarczego, zaświadczać o miejscu Japonii w elitarnym klubie krajów wysoko rozwiniętych. Okamoto, chociaż oskarżany o zaprzęgnięcie awangardy w służbie japońskiego rządu, przeciwstawił się typowemu dla wystaw światowych progresywizmowi.

W najniższym pomieszczeniu umieścił swoje maski, ale też maski z różnych regionów świata, połączył własną sztukę z materiałem etnograficznym. W środku wieży znajdowało się też czterdziestopięciometrowe „Drzewo życia”, łączącego zwierzęta, od dinozaurów po obecnie stąpające po ziemi, oraz człowieka jednym drzewem genealogicznym. Na zdjęciach wnętrze wieży przypomina scenografię spektaklu dla dzieci.

okamoto7

okamoto11

Sława, którą przyniosła Okamoto „Wieża Słońca”, sprawiła, że posypały się zlecenia na rzeźby i murale. Do tej pory w opozycji wobec artystycznego establishmentu, sam stał się mainstreamowy. Ale przez to, że był artystą płodnym, do tego stosunkowo długowiecznym i operującym własnym, rozpoznawalny stylem, wykreowany przez niego świat się rozrastał, zawłaszczał coraz więcej miejsca. Niewielu artystów to potrafi. Tak jest dzisiaj z Kusamą, pewnie podobnie było z Picassem.

Naoshima

naoshimaaaa

Jakiś czas temu zobaczyłem Naoshimę usypaną z trocin na wystawie poświęconej słynnemu japońskiemu architektowi Tadao Ando. Z wiórów wystawały delikatne, drewniane modele budynków, głównie muzeów. Zapragnąłem tam pojechać.

Każda wyspa, zwłaszcza tak niewielka jak Naoshima, ma w sobie coś romantycznego. Naoshima wymaga osobnej wyprawy – samolotem, pociągiem, a już zupełnie obowiązkowo – promem. Znajduje się nieco na uboczu turystycznych szlaków, ale już dawno została wpisana w przewodniki po Japonii jako jedna z głównych atrakcji kraju. Bo Naoshima to wyspa sztuki współczesnej (sztuka w służbie turystyki). Głośne nazwiska działają jak zaklęcia – od Claude’a Moneta, przez Yayoi Kusamę, po – to najsilniejszy magnes – Tadao Ando. Nie tylko o nazwiska i nie tylko o sztukę tu jednak chodzi.

Jeszcze z promu dostrzega się czerwoną kropkowaną dynię Kusamy. Stąd art-turyści wyruszają na eksplorację Naoshimy – rowerami i niewielkimi busami. Na wyspie, którą da się objechać rowerem w godzinę, znajduje się kilka muzeów, a całe założenie rozlało się także na dwie mniejsze wyspy.

plazanaoshima

cafekonichiwa

Jak większość osób, zaczęliśmy zwiedzanie od końca artystycznego szlaku, od Chichu Art Museum. To muzeum podziemne. Na zdjęciach lotniczych prezentuje się efektownie – spomiędzy zieleni wyłaniają się betonowe, kwadratowe i trójkątne otwory. Zwiedzając muzeum takich widoków się nie doświadczy. Muzeum przypomina raczej betonowy grobowiec. Surowość tej architektury wręcz przytłacza. Szaro i chłodno.

Samo doświadczenie tego budynku wprawia widzów w specyficzny, uroczysty nastrój. Muzeum powstało z myślą o wyeksponowaniu obrazów Claude’a Moneta, ale zaproszono też dwóch amerykańskich artystów, Jamesa Turrella i Waltera De Marię, którzy stworzyli nowe prace, w ścisłej współpracy z architektem, Tadao Ando. Efektem jest muzeum-świątynia.

Muzea często porównuje się do kościołów, ale Chichu Art Museum to świątynia do kwadratu. Dokładnie zaprojektowano, jak sztukę powinniśmy odbierać, jak się wobec niej zachowywać, a nawet – co powinniśmy przeżywać. Jeśli wobec kwadratowego fragmentu nieba wykrojonego przez Turrella nie doznamy katharsis, to chyba coś jest z nami nie tak. Jeśli w kaplicy nieistniejącej religii (De Maria) nie doświadczymy transcendencji, to najwyraźniej nie znamy się na sztuce. Później czeka nas jeszcze biała sala z nenufarami Moneta.

chichiartmuseum
Chichu Art Museum
IMG_3997
James Turrell

Starannie dobrano tu kolory ścian i niewielkich kostek włoskiego marmuru, z których wyłożono podłogę. W innych muzeach pewnie byśmy się do Moneta nie dopchali. Tu panuje cisza, liczba zwiedzających jest pod stałą kontrolą, a płótna należy kontemplować, gdyż – jak całe muzeum – „zapraszają nas do przemyślenia naszej relacji z naturą”.

Paradoksalnie, miałem raczej wrażenie, że projektanci muzeum, chcąc stworzyć idealne miejsce do kontemplacji sztuki, posunęli się za daleko. Od wejścia wpada się tu w rozbudowany system nakazów i zakazów. W odbiorze sztuki nic może nam przeszkadzać, sztuka ma zaś nam dostarczać przeżyć duchowych, niemal religijnych. Efekt bywa jednak odwrotny od zamierzonego. Zamiast duchowości miałem wrażenie opresji: nie mów zbyt głośno, zdejmij buty, nałóż kapcie, stań w kolejce, no i przede wszystkim: nie rób zdjęć. Dyscyplina muzealna wydaje się tu mieszać z kulturowym zdyscyplinowaniem Japończyków.

leeufan
Lee Ufan Museum

Podobnie jest w kolejnym muzeum na Naoshimie – dedykowanym sztuce Lee Ufana, założyciela ruchu Mono-ha. Sztuka tych artystów polegała na „nie-robieniu”. Ufan odrzucał sztukę przedstawieniową, skupiając się na samych właściwościach materiału. Szczególnie upodobał sobie kamienie. Tu zaproszono nas do medytacji, ale asertywnie odmówiliśmy.

Na chwilę mieliśmy dosyć sztuki, muzeów. Pociągnęło nas w kierunku plaży, gdzie złociła się w słońca piękna żółtka łódka. Obok stała czarna łódka z masztem, chociaż bez żagla. Złamaliśmy prawo zapalając papierosa (w Japonii to surowo zabronione w przestrzeni publicznej). Ale daliśmy się nabrać. Bo jakiś czas później okazało się, że te łódki to artystyczne rekwizyty – echo obrazu Jennifer Bartlett, który wisi w Benesse House Museum, położonym na skarpie.

naoshima2

obrazbenesse
Jennifer Bartlett

Benesse House to najbardziej tradycyjne z muzeów na Naoshimie, ale Ando zaprojektował je tak, by nieustannie toczyła się gra między tym, co na zewnątrz i tym, co w środku. Podobnie potraktowano tu zgromadzoną kolekcję. To nie tylko obraz Bartlett, który znajduje swe odbicie w rzeczywistości. Z okien i tarasów rozciągają się piękne widoki. Niektóre prace (np. Richarda Longa) znajdują się częściowo wewnątrz, częściowo na zewnątrz budynku. Ciekawa kolekcja prezentuje czołówkę światowych artystów.

Dopiero po zaliczeniu głównych muzeów przeszedł mi ten artystyczny dupościsk, który znam ze zwiedzania biennale i innych dużych imprez (czy oby na pewno zdążę wszystko zobaczyć?). Tymczasem na Naoshimie trzeba się wyluzować. Nie biec za sztuką, lecz pójść na plażę, sztuka i tak ciebie dogoni, nie da się od nie uciec. W muzeum się nie odpoczywa.

pawilon
Dan Graham
kotizaba
Karel Appel
hotel2
Benesse House

Przy jednej z plaż Cai Guo Qiang zbudował hot tub otoczony fantazyjnymi głazami. Dalej, niedaleko hotelu Benesse House, rozsypały się kolejne dzieła sztuki – tu podniosła atmosfera gdzieś pryska. Króluje tu kolejna, pomarańczowa dynia Kusamy, zabawne rzeźby Niki de Saint Phalle. A Karel Appel postawił kota na żabie.

Drugiego dnia program nie był już tak napięty. Honmurę, jedną z dwóch niewielkich miejscowości na Naoshimie, zwiedzaliśmy na spokojnie. Ando zaprojektował tu muzeum poświęcone własnej twórczości, ale ciekawsze jest kilka domów zamienionych w sztukę (Art House Project, 1998-2009). Niektóre dosłownie, jak była klinika dentystyczna przerobiona przez Shinro Ohtake w architektoniczny asamblaż.

Wszystko z zachowaniem szacunku dla tradycyjnej miejscowej zabudowy, wyciszone, delikatne. Tu też jest medytacyjnie (wodospady malowane przez Hiroshi Senju w tradycyjnej technice nihonga w domu rodziny Ishibashi, producentów soli). Nawet swe własne muzeum Ando zaprojektował tak, że przypomina jeden z drewnianych domów, jakich tu wiele, beton pojawia się dopiero w środku, a przestrzeń muzeum powiększył kopiąc w dół. Architekt stworzył też prosty czarny drewniany pawilon specjalnie dla pracy Jamesa Turrella „Backside of the Moon” (1999).

house
Shinro Ohtake
wodospady
Hiroshi Senju

„Druga strona księżyca” to najlepsza praca Turrella, jaką widziałem, nie tylko na Naoshimie. Wchodzi się do niej jak ślepiec, macając ściany. Obiecano nam, że po kilku minutach, gdy wzrok przyzwyczai się do ciemności, coś nam się ukaże. Czekałem, czekałem, i nic. Zwątpiłem. To olśnienie nie będzie mi dane, pomyślałem. Gdy jednak myśli rozbiegły się własnymi torami, pomieszczenie zaczęło nabierać kształtów dzięki niezwykle delikatnemu światłu, które okazało się być tam cały czas, nawet wtedy, gdy go nie dostrzegaliśmy.

Nie dane nam było odwiedzić Teshimy, kolejnej wysepki (znajduje się na niej „Archives du Coeur” Christiana Boltanskiego). Na Teshimę płynie się z Honmury niewielkim stateczkiem, który cumuje obok futurystycznej bąbelkowej poczekalni, zaprojektowanej przez biuro SANAA (Kazuyo Sejima). Lokalsi zostawiają tu swoje rowery.

turrell
Pawilon ukrywający dzieło Jamesa Turrella

Stworzenie wyspy dedykowanej sztuce współczesnej to nie lada przedsięwzięcie, projekt rozpisany na wiele lat. Dziś wszedł już w fazę dojrzałą. Za całym pomysłem stoi przedsiębiorca Soichiro Fukutake, który powrócił w te rejony po śmierci swego ojca, by przejąć stery rodzinnego biznesu. To on też zaprosił do współpracy Ando, wiedząc, że nazwisko architekta też przyciągnie tu miłośników sztuki. Żywił przekonanie, że sztuka może nieść zmianę. Chodziło mu jednak przede wszystkim o zachowanie ducha i sposobu życia tych kilku japońskich wysp. W latach 80., gdy rodził się pomysł na przyniesienie sztuki na Naoshimę, wyspy się w szybkim tempie wyludniały.

Fukutake pisze: „Nie jestem ani filantropem, ani krytykiem; jestem lokalnym biznesmenem […]. Cele naszej spółki (Benesse Holdings) stoją w sprzeczności z nastawionym na zysk kapitalizmem, który niedawno przeżywał globalny kryzys. […] Wierzę, że istnieją gospodarcze przesłanki dla kultywowania kultury i tworzenia społeczności, w których ludzie, także starsi, czują się użyteczni i doceniani”.

bable

Swoją koncepcję zarządzania nazywa „publicznym kapitalizmem”. Za Naoshimą stoi cały finansowy mechanizm. Fundacja opiekująca się wyspą jest głównym udziałowcem Benesse Holdings i czerpie zyski z dywidend. Prowadzi różnorodną działalność. Z jednej strony przyznaje nagrody na Biennale w Wenecji (w 2017 roku otrzymał ją Pannaphan Yodomanee), z drugiej – wspiera odtworzenie lokalnej produkcji ryżu na Naoshimie i sąsiednich wyspach.

Brzmi to utopijnie, ale zwiedzając Naoshimę czuje się, że to miejsce szczególne. Wieczorami ludzie gdzieś znikają. Ulice są puste, jak to na wsi. Biorę poprawkę na to, że przyjechaliśmy tu poza turystycznym sezonem (a i to turystów nie brakowało). Być może, gdy zwiedzających jest więcej, czar Naoshimy pryska.

Przed wejściem na prom powrotny, w niewielkim barze zjedliśmy smażoną flądrę, oglądając z właścicielami łyżwiarstwo figurowe.

fladra

kusamanaoshima
Yayoi Kusama