Helga i Jan Grove

IMG_5412
Jan Grove, „Explorer”, 1967; Helga Grove, „Vanity”, 1966

To wystawa w prowincjonalnej galerii o parze prowincjonalnych artystów, jej tytuł – „Życie z gliną” – też specjalnie nie zachęca, a ja nie mam ochoty z niej wychodzić.

Pochodzący z Niemiec Helga i Jan Grove od lat 50. tworzyli ceramikę i rzeźby z wypalanej gliny. Ona urodziła się w Szczecinie, gdzie jej rodzina mieszkała w domu zbudowanym w duchu Bauhausu przez jej ojca. Pod koniec wojny uciekli do Lubeki. On pochodził z Hamburga. Spotkali się w warsztacie ceramicznym rodziców Jana, ceramików. Po kilkuletnim pobycie w Stambule, w 1965 roku przyjechali do Kanady. Prowadzili pracownie najpierw w Colwood, a potem w Mitchosin na przedmieściach Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej.

Pięćdziesiąt lat temu w Art Gallery of Greater Victoria mieli swą pierwszą kanadyjską wystawę. Dzisiaj ta sama galeria przypomina ich niecodzienną twórczość.

IMG_5437

Chociaż rzadko tworzyli wspólnie, trzeba na wystawie spędzić sporo czasu, by zacząć odróżniać prace Jana od prac Helgi. On chętniej tworzył z elementów wytaczanych na kole garncarskim, ona raczej rzeźbiła bezpośrednio w glinie. Jego prace mają opływowe kształty, jak wazony, nawiązujące do krągłości ciała ludzkiego. Na przykład jego „Zapaśnicy sumo” to po prostu dwa dzbany, które spletły się w uścisku. Ona chętnej rzeźbiła zwierzęta czy figury fantastyczne – na poły ludzkie, na poły zwierzęce.

IMG_5430
Jan Grove, „Sumo Wrestlers”, 1996

W efekcie wystawę zamieszkuje osobliwa menażeria i paleta nietuzinkowych postaci, a jednocześnie form niby-użytkowych, kapryśnych, czasem karykaturalnych, ale zawsze zakorzenionych w tradycji modernizmu. Gdy ceramika stała się na Zachodnim Wybrzeżu zajęciem dla hipisów na emeryturze, oni – przynosząc ze sobą europejskie tradycje – zamienili ją w wyjątkową sztukę. Byli jednymi z nielicznych artystów w Kanadzie, którzy utrzymywali się z ceramiki.

IMG_5449

Tillmans. 2017

till1

W „Wyborczej” ukazała się właśnie moja recenzja wystawa Wolfganga Tillmansa „2017” w Tate Modern w Londynie.

„W tytule londyńskiej wystawy niemiecko-brytyjskiej gwiazdy fotografii Wolfganga Tillmansa pobrzmiewa złowroga nuta. W „2017” odbija się echo „Roku 1984” Orwella.

Gdy George Orwell pisał swoją anty-utopię i jednocześnie krytykę systemu stalinowskiego, umiejscowił ją w przyszłości, za kilkadziesiąt lat. Wolfgang Tillmans mówi wprost – to dzieje się teraz; przerywamy program, by podać najświeższe informacje. Wystawa nie jest jednak prasówką z ostatnich wydarzeń. Świetnie oddaje za to dzisiejsze nastroje”.

till2.jpg

„Sprawy poważne, ważkie, aktualne mieszają się z pospolitością, odnajdywaniem tego momentu, w którym po prostu warto pstryknąć fotkę. Tillmans, jak mało kto, pokazuje bowiem, że – czy tego chcemy, czy nie – prywatne miesza się z publicznym, intymne z politycznym. Przechadzając się ulicami Londynu, można odnieść mylne wrażenie, że po brexitowym referendum nic się nie zmieniło. Tate Modern, jedno z najważniejszych muzeów sztuki współczesnej, symbol otwarcia na świat Londynu w latach 90., niedawno otworzyło nowoczesne skrzydło, znacznie powiększając swą przestrzeń. Tillmans w tymże Tate woła jednak: „Hola, panie i panowie, nie!”. Coś się jednak stało.

Ale i tu w pewnym momencie przychodzi znużenie. Chociaż Tillmans próbuje swą wystawę urozmaicić, pokazując nawet kilka prac, w których na moment porzuca fotografię, to rozpisana na kilkanaście pomieszczeń wystawa u jego fanów wywołuje wrażenie déja vu. Fotograf sięga po nowe treści, ale nigdy nie zmienia zasady, według której swe wystawy komponuje. Po wyjściu z Tate miałem więc wrażenie, że przedawkowałem Tillmansa”.

Pisane życiem

IMG_3371.jpg
Marcelina Siwiec, „Gabinet kolekcjonera”, 2017

W najnowszym tekście na „Dwutygodniku”, zatytułowanym „Życiem pisane”, komentuję i porównuję dwie wystawy, które wiążą sztuki wizualne i literaturę: „Życie. Instrukcję” w Zachęcie oraz „Ministerstwo Spraw Wewnętrznych” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

„Już cztery dekady temu amerykański pisarz Tom Wolfe, naśmiewając się z izolacji świata sztuki, wysmażył antykonceptualną polemikę „The Painted Word”. Jego zdaniem dwudziestowieczna sztuka została do tego stopnia zdominowana przez teorię, że stała się w mniejszym stopniu medium wizualnym, a bardziej medium literackim. Dzieła sztuki – twierdził – funkcjonują jedynie jako ilustracja do tekstu. Do dziś to częsty zarzut, z którym mierzą się i galerie, i sami artyści.

Osobiście nie mam problemu z czytaniem na wystawach. Zdobyłem tę umiejętność jako kilkulatek i korona mi z głowy nie spadnie, jeśli w galerii przeczytam kilka akapitów. Poza tym, od wieków, o ile nie tysiącleci, malarze i rzeźbiarze inspirowali się literaturą. Kto nie czytał Owidiusza, nie wiedział, na co patrzy.

Próba wprowadzenia literatury do galerii to jednak zadanie trudne, wręcz karkołomne. Tymczasem dwie wystawy w Warszawie za punkt wyjścia obierają tekst literacki, z różnymi efektami. „Życie. Instrukcja”, przygotowana w Zachęcie przez Jadwigę Sawicką, artystkę znaną ze swych tekstowych obrazów, narzuca sztuce systematyzację zaczerpniętą od francuskiego pisarza Georges’a Pereca. Jego proza patronuje całej ekspozycji, a literatura staje się klamrą dla sztuki. „Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Intymność jako tekst” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, kuratorowane przez Natalię Sielewicz, to zupełnie inny przypadek. Tu chodzi o sam język. Tekst ma być śluzą, przez którą do sztuki (i nie tylko) przedostaje się intymność. Wystawa w MSN-ie to projekt emancypacyjny.”

podpisy
Dziwaczna poetyka podpisów na wystawie w Zachęcie

„W jakimś sensie doszło do odwrócenia tytułów. Wystawa w MSN-ie jest przecież bliska życia, a wystawa w Zachęcie zdradza objawy obsesji jakiegoś opętanego urzędnika-archiwisty, który wszystkie aspekty życia potrzebuje skatalogować. Gdy w MSN-ie następuje rozprężenie, w Zachęcie – sprężenie.

I chociaż nie zgadzam się z Tomem Wolfe’em, to uważam, że książka nie jest medium przyjaznym wystawom. Książki czyta się w domu, z herbatą pod ręką, książki się czyta w bibliotece lub w parku. Nawet tramwaj jest o wiele lepszym miejscem niż galeria sztuki. Kropka. Wystawa-czytelnia skazuje odbiorców, zwłaszcza tych bardziej dociekliwych, na frustrację.”

IMG_3176.jpg
Audrey Wollen na wystawie „Ministerstwo Spraw Wewnętrznych” w MSN-ie

Susan Point

IMG_4795

Punktem wyjściowym dla całej twórczości Susan Point jest spindle whorl, po polsku brzmiący bardziej swojsko – przęślik, czyli element wrzeciona, zapobiegający zsuwaniu się nici. Okrągłe, bogato rzeźbione przęśliki należą do kulturowego dziedzictwa Pierwszych Narodów Kolumbii Brytyjskiej i spotkać je można w muzeach. Dziś prawie cztery dekady twórczości Point podsumowuje wystawa w Vancouver Art Gallery.

IMG_6049

Susan Point, pochodząca z narodu Musqueam, wchodzącego w skład grupy Saliszów Nadmorskich, starając się odbudować kulturę wizualną swego narodu, od początku lat 80. badała obiekty rozproszone w licznych muzeach i kolekcjach. By zdobyć wiedzę o sztuce swych przodków, po dekadach systemowego wyniszczania indiańskiej kultury i funkcjonowania szkół rezydencyjnych, indiańscy artyści musieli udać się do muzeów. Do tego większość z tych muzeów znajduje się daleko od zajmowanych przez nich obszarów. Tkaczki z narodu Musqueam, by dowiedzieć się, jak tkali ich przodkowie, musiały się wybrać do Smithsonian Institute.

Sztuka Susan Point opiera się na takiej właśnie wiedzy, ale też na praktycznych umiejętnościach, które zdobywała od innych artystów. Chociażby od jej matki, która plotła kosze, chociaż Point przyznaje, że nie udało jej się tej trudnej sztuki opanować. Łatwiej przychodziło jej rzeźbienie. Nigdy nie studiowała jednak w żadnej szkole artystycznej. Sięgając po tradycyjne wzory Saliszów Nadmorskich (w czasie, gdy Point zaczynała tworzyć, na początku lat 80., wielu artystów naśladowało po prostu wzory bardziej popularnej sztuki narodów Haida czy Kwakwaka’wakw), przekładała je na zupełnie nietradycyjne techniki i formy artystyczne.

IMG_4789.jpg
Susan Point, „Scanned Salmon”, 2008

Wychodząc od przęślika, Point tworzy prace graficzne, rzeźby i płaskorzeźby. Należy przy tym do bardzo nielicznej grupy rzeźbiarek wywodzących się z Pierwszych Narodów. Rzeźbienie słupów totemowych było tradycyjnie męskim zajęciem. Point nie rzeźbi totemów, bo Saliszowie Nadmorscy nie mieli takiej tradycji. Dekorowali za to belki i filary w swoich domach. I takie elementy można znaleźć w rzeźbiarskiej twórczości Point. Ale wzór okrągłego przęślika świetnie sprawdził się chociażby w pokrywach studzienek kanalizacyjnych, jakie artystka zaprojektowała dla Vancouveru.

Przęślik reprezentuje jednak nie tylko estetykę, ale też aspekty metafizyczne kultury Musqueam. Okrągłe formy w sztuce Saliszów Nadmorskich oznaczały cykliczność natury i ludzkiego życia, upływ czasu, ale też dopełnienie, spełnienie.

IMG_6065.JPG
Susan Point, „Beyond the Edge”, 2016

Gdy jednak włączam oko krytyka sztuki, przyznaję, że jej twórczość jest nierówna. Nie wiedzieć kiedy, Point przekracza granicę, za którą jej prace trącą kiczem, Cepelią, przypominają powiększone gadżety ze sklepu z pamiątkami. Na przykład gdy – zupełnie nie wiem po co – eksperymentuje ze szkłem. (Tych prac postanowiłem tu nie zamieszczać.) Ale może to nieskrępowanie, fakt, że nie boi się kiczu, a może nawet nie istnieje on w jej języku, pozwala jej zapuszczać się w rejony, gdzie inni artyści nie zaglądają.

Bo inne jej rzeźby i grafiki są po prostu fenomenalne, niemal perfekcyjne. Zwłaszcza, gdy nie odchodzi zbyt daleko od tradycyjnych wzorów, a na jej grafikach i rzeźbach pojawia się cały zwierzyniec z mitów i opowieści Pierwszych Narodów. Albo – na odwrót – gdy czyni je abstrakcyjnymi do tego stopnia, że można by je pomylić ze sztuką op artową czy kinetyczną. Wszak nawet dekoracje na tradycyjnych przęślikach zawierały w sobie sugestię ruchu, obrotu. I stąd właśnie szczególna dynamika, charakteryzująca prace Point.

Hockney

IMG_4180
David Hockney, „Gregory Swimming, Los Angeles, March 31st 1982”, fragment

Na Dwutygodniku możecie przeczytać moją recenzję z jednej najfajniejszych wystaw, jakie widziałem w ostatnim czasie – retrospektywy Davida Hockneya w Tate Britain. Tytuł, „Niewidoczna dłoń spływała po ich ciałach”, oczywiście ukradłem od Walta Whitmana, który jest też zresztą jednym z bohaterów tekstu.

 

„Powodów do zorganizowania tej wystawy znalazłoby się co najmniej kilka. Raz, że David Hockney to jeden z najsłynniejszych malarzy. Niedawno ukazała się jego monumentalna, dwutomowa biografia pióra Christophera Simona Sykesa, a pozycję Hockneya potwierdzają kolejki, ustawiające się co rano przed Tate Britain, specjalnie przedłużone godziny otwarcia muzeum oraz kłębiąc się tłum na wystawie. Dwa, że Hockney w lipcu tego roku skończy osiemdziesiąt lat, a wystawa nawet w tytule mówi o „60 latach pracy”. Wreszcie, w roku 2017 przypada pięćdziesiąta rocznica dekryminalizacji homoseksualizmu na Wyspach. Tate Britain będzie ją obchodzić ogromną wystawą „Queer British Art”, która otworzy się w kwietniu. Zamykać ją będą daty: 1861, gdy zniesiono karę śmierci za pederastię, oraz właśnie 1967.

IMG_4167
David Hockney, „A Bigger Splash”, 1967

Otwarta niedawno wystawa Hockneya w Tate Britain, oraz w jakimś stopniu również wystawa fotografa Wolfganga Tillmansa w Tate Modern, zapowiadają tę wielką celebrację różnorodności na przestrzeni stulecia, gdy być innym nie było łatwo. My mamy rok Koronacji Matki Boskiej Częstochowskiej, Tate ma rok wyraźnie queerowy.

Na pewno będzie więc mowa i o uwięzieniu Oscara Wilde’a, i o odrzuceniu przez Prerafaelitów malarza Simeona Solomona po tym, jak aresztowano go w publicznej toalecie. Ale poczesne miejsce na „Queer British Art” zajmie też z pewnością Hockney, artysta o wyrafinowanym homo-spojrzeniu. Jego coming out w sztuce nastąpił we wczesnych latach 60. i trudno o bardziej gejowskiego malarza w najnowszej historii europejskiego malarstwa. Większość życia dzielił jednak między Wielką Brytanię i Kalifornię. To właśnie po drugiej stronie oceanu w połowie lat 60. jego malarstwo nabrało prawdziwego rozmachu, a seksualność tykała na jego basenowych płótnach jak bomba”.

IMG_4175
W centrum: „May Blossom on the Roman Road”, 2009.

 

Rok awangardy

IMG_3540.jpg
Aleksandr Rodczenko, „Ekspresyjny rytm”, 1943-44, detal

W „Wyborczej” ukazał się mój tekst o Roku Awangardy, który zaczęliśmy obchodzić – do końca nie jestem pewien, czy w Pałacu Prezydenckim, czy w Muzeum Sztuki w Łodzi. Ja w każdym razie wybieram to drugie miejsce.

Piszę: „Przez cały 2016 r. wciąż nie było wiadomo, jaka właściwie będzie polityka kulturalna nowej władzy i jak odbije się ona na programie muzeów i galerii. Atmosfera gęstniała, zwłaszcza gdy ministerstwo namieszało w programach rozwoju kolekcji i na wiele miesięcy wstrzymano muzealne zakupy. W tym klimacie niepewności będący oddolną inicjatywą Rok Awangardy znalazł poparcie czynników oficjalnych, w tym patronat prezydenta Andrzeja Dudy. Bez wątpienia pomysł Suchana to strategiczny majstersztyk.

Centrum obchodów jest Muzeum Sztuki w Łodzi założone przez artystów awangardowych z grupy a.r. – Katarzynę Kobro i Władysława Strzemińskiego. To jedyne dziś muzeum w Polsce mające swoje początki w historycznej awangardzie. W muzeach narodowych awangarda gubi się w odmętach wielowiekowej historii, a nowo powstałe muzea – jak krakowski MOCAK czy warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej – kładą akcent na sztukę najnowszą. Dla nich awangarda to już zamierzchła historia.

Tymczasem to awangarda i modernizm ukształtowały pole sztuki współczesnej. Stąd czasem mówi się, że konserwatywna sztuka współczesna to oksymoron. Jednocześnie po 1989 r. sztuki wizualne znalazły się na marginesie kulturowego mainstreamu. Dlatego stawka Roku Awangardy jest wysoka. W obecnej polityce kulturalnej współczesna sztuka ustępuje pola „dziedzictwu narodowemu”, rozumianemu dość konserwatywnie.

Inicjatywa Suchana ma na celu poszerzenie pojęcia dziedzictwa narodowego tak, by awangarda stała się jego częścią. – Będziemy wtedy musieli zmienić wyobrażenie o tym, co kształtuje naszą tożsamość, jakiego rodzaju wartości powinny być punktem odniesienia – mówi Suchan. I dodaje: – Jeżeli awangarda historyczna zyska uznanie jako istotny element naszej kultury, to trudniej będzie podważyć prawo do funkcjonowania kultury współczesnej.

W łączeniu „narodowego” i „awangardowego” tkwi podstawowa sprzeczność. Aspekt narodowy nie wydaje się w historii awangardy aż tak istotny. Awangarda była projektem kosmopolitycznym i transnarodowym. Dlatego też wystawy przygotowywane w tym roku przez łódzkie muzeum będą ukazywały polską awangardę na tle sztuki europejskiej, za głównych bohaterów przyjmując holenderskiego architekta i projektanta Gerrita Rietvelda, włoskiego futurystę Enrico Prampoliniego czy polsko-żydowską poetkę Deborę Vogel. Pokazane zostaną relacje między sztukami wizualnymi a teatrem, scenografią, wzornictwem przemysłowym, architekturą, tańcem”.

IMG_3550
Sophie Taeuber-Arp, Jean Arp, Władysław Strzemiński

Trochę żałuję, że nie miałem miejsca, by nieco więcej napisać o samej wystawie „Superorganizm”, która stała się pretekstem dla tego tekstu. A to kolejna świetna ekspozycja w Muzeum Sztuki, obok zamkniętych paru dni temu „Muzeum rytmu” i „Poruszonych ciał”. „Superorganizm” pokazuje moment, w którym człowiek z jednej strony zaczął na szeroką skalę przekształcać krajobraz naturalny i zajrzał pod mikroskop. Tytułowy „suprorganizm” to po prostu cały świat. Oczywiście widziany oczami artystów, czasami jest atrakcyjnie przekrzywiony. Świetnie dobrano prace, zarówno z kolekcji Muzeum Sztuki, jak i wypożyczone z zagranicy. Powiem tyle: Rodczenko przypomina Pollocka.

Rewolucja

img_4547
Aleksandr Dejneka

Okazuje się, że nie tylko w Polsce miejsca, w których polityka i ideologia (nawet sprzed wieku) spotykają sztukę, budzą kontrowersje. W Białymstoku ostatnio radni miejscy z Prawa i Sprawiedliwości wymyślili, że usunął tablicę upamiętniającą urodzonego w ich mieście, wybitnego filmowca, Dzigę Wiertowa. Tymczasem białostocki Arsenał jesienią tego roku organizuje wystawę, w której do twórczości Wiertowa odnosić się będą współcześnie artyści. Stulecie awangardy w Polsce.

Filmów Wiertowa nie mogło też zabraknąć na wystawie „Revolution. Russian Art 1917-1932”, która w lutym otworzyła się w Royal Academy w Londynie. Tu raczej chodzi o setną rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej.

img_4539
Letatlin

Wystawa otwiera się Leninem, kończy na Stalinie. A pomiędzy tymi figurami znajdziemy i socrealistyczne portrety, i najlepsze przykłady rosyjskiej awangardy, Malewicza i Pietrowa-Wodkina, Rodczenkę i Dejnekę, a nawet zrekonstruowanego Letatlina, który zamiast do frunąć do przodu, obraca się pod sufitem wokół własnej osi, niczym mobil Caldera, rzucając do tego złowrogie cienie. Zbudowano nawet wzorcowe mieszkanie w kolektywnym bloku, zaprojektowane prze El Lissitzky’ego.

Wrażenie robią ogromne płótna Isaaka Brodskiego (pierwszy raz w życiu „Lenin w Smolnym” na żywo). Nie ma tu jednak efektu wow, który towarzyszył wystawie amerykańskiego ekspresjonizmu w tym samym miejscu kilka miesięcy temu.

img_4545
Kazimierz Malewicz

Punktem wyjścia dla „Rewolucji” była gigantyczna wystawa z 1932 roku, podsumowująca pierwsze piętnaście lat sztuki w porewolucyjnej Rosji. Wyróżniono na niej wówczas Malewicza, który dostał własną salę i mógł ją sam zagospodarować. W Royal Academy dokonano próby jej rekonstrukcji. Na drugiego bohatera wystawy wyrasta zaś Pietrow-Wodkin.

Zresztą na całej ekspozycji niespełniona utopia awangardy sąsiaduje z realizmem i socrealizmem. Dlatego też podkreślenie pozycji tych obu artystów. Ostatecznie, w latach 30. koncepcje Malewicza przegrały, on sam starał się nawet dostosować swą sztukę do wymogów socrealizmu, przecząc swym wcześniejszym ideom. A Pietrow-Wodkin został jednym z najbardziej fetowanych artystów Związku Radzieckiego i w Londynie też chcą sprawić, by jego nazwisko stało się równie znane co prezentowanych tu malarzy awangardowych. Tylko on i Malewicz mają w Royal Academy osobne sale. Jeśli chodzi o realistów, ja bardziej rozglądałem się za obrazami Dejneki, rozrzuconymi po całej wystawie – od sali poświęconej industrializacji, po tematykę sportową w czasach Stalina.

Oczywiście, dominuje tu propaganda, a nawet jeśli nie propaganda, to co najmniej zniekształcony, niepełny obraz radzieckiej rzeczywistości. Bo z jednej strony będzie to industrializm i hasła umieszczane na czym tylko się da (ceramika), z drugiej zaś – i ciekawe, że wystawa to podkreśla – nostalgia za Rosją przedrewolucyjną, Rosją brzozowych gajów i kuligów, Rosją cerkiewną, Rosją z kart powieści wielkich rosyjskich dziewiętnastowiecznych pisarzy.

img_4531
El Lissitzky

Jeszcze przed otwarciem wystawy pojawiały się w Londynie głosy, że nie można tej sztuki sentymentalizować, że muzea i galerie zazwyczaj pokazując ją, idą na łatwiznę, na skróty. Przestrzegał przed tym Jonathan Jones na stronie „Guardiana”, sugerując nawet, że wystawa powinna nosić tytuł „Czarny kwadrat: rosyjska tragedia 1917-1932”.

Może czasem warto dmuchać na zimne, ale Jones się grubo pomylił. Oczywiście, wystawę przygotowano tak, by przyciągała tłumy. Stąd pomalowane na czerwono ściany, portrety Lenina i Stalina, ale też stąd Letatlin. Nawet jeśli nie jest to sztuka, w której zawierałaby się prawda o ówczesnych radzieckich realiach, wystawa nie opiera się tylko na dyskusji o jej walorach estetycznych i nostalgią za awangardą. Struktura ekspozycji opiera się bowiem na historii. Do tego, jakby na usprawiedliwienie, że w ogóle pokazuje się tu sztukę, w ostatniej sali, tej zahaczającej o okres stalinowski, w specjalnym boksie opowiada się też o stalinowskich zbrodniach.

Paolozzi

paolozzi1
Eduardo Paolozzi, „Ryba”, ok. 1946

Przy wystawach-blockbusterach, których w Londynie sporo (od Roberta Rauschenberga i Wolfganga Tillmansa w Tate Modern, przez Davida Hockneya w Tate Britain, po rewolucję radziecką w Royal Academy), retrospektywa Eduardo Paolozziego w Whitechapel trochę schodzi w cień.

A Paolozzi był jednym z pionierów brytyjskiego pop artu, znany głównie ze swych kolaży. Technika kolażowa i asamblażowa pozostawała właściwie modus operandi całej jego twórczości, niezależnie czy działał w grafice, rzeźbie, czy dizajnie. W 1952 roku w londyńskim Institute of Contemporary Art dał słynny wykład „Bunk!”, którym zaskoczył zebraną publiczność. Nie odezwał się słowem, a jedynie pokazał długi zestaw slajdów, złożony z kolaży i wycinków prasowych – reklam samochodów, pin-up girls czy okładek książek science-fiction, krótko mówiąc – motywów, zapożyczonych z kultury popularnej. Obecni tam zapamiętali, że zmieniającym się szybko obrazom towarzyszył tylko głośne sapanie Paolozziego.

paolozzi4.jpg

Nigdy nie udało mu się jednak stworzyć kolażu na miarę słynnej pracy Richarda Hamiltona „Co właściwie sprawia, że nasze mieszkania są tak odmienne, tak pociągające” z 1956, który znalazł się na okładce wystawy „This Is Tomorrow”, właśnie w Whitechapel, a od której datuje się pojawienie się brytyjskiego pop artu.

Rzeźby z brązu, sprawiające wrażenie złożonych z przemysłowych resztek, które wcześnie przyniosły Paolozziemu sławę i które pokazywał między innymi na biennale w Wenecji, dzisiaj niemal całkowicie straciły swą siłę rażenia. Co innego jego wczesne prace na papierze z lat 40. i początku lat 50., które wydają się kwintesencją sztuki tamtego okresu. Jeszcze ciekawsze są prace założonej przez Paolozziego i Nigela Hendersona Hammer Prints Lts., firmy projektowej, zajmującej się tworzeniem wzorów dla tapet, tkanin, ceramiki czy mebli. Stąd na wystawie obok rzeźb Paolozziego stoi manekin w sukience z jego wzorem.

paolozzi3
Eduardo Paolozzi, „Avant-Garde?!”, 1971

W późniejszej twórczości to też nie rzeźba, lecz właśnie serigrafia okazuje się najbardziej płodna. Coraz bardziej barwna, rozbudowana, ale też naśmiewająca się z modnych trendów w sztuce. „Avant-Garde!?” ironicznie pytał Paolozzi w pracy z 1971 roku, wpisując w poszczególne litery zabawne, skatologiczne wręcz postacie. Sam jednak jako artysta stawał się powtarzalny, cynicznie grając na metce pop artu, którą raz na zawsze mu przystawiono.

Na parterze Whitechapel poznajemy artystę, który poszukuje, na piętrze – artystę w kolażowo-asamblażowym ślepym zaułku.

Nahum Tevet

tevet3

W latach 70., na początku swojej twórczości, Tevet miał pracownię w kibucu. Pracował z materiałami, które znalazł wokół. Nigdy nic nie kupował. To rodzaj ścinek z modernistycznego założenia, jakim był izraelski kibuc.

Z tego wyrastały też prace na szkle, wyraźnie związane z rozwijającymi się wówczas minimalizmem i konceptualizmem, ale też na swój sposób prywatne, bliskie artyście i jego otoczeniu – chociażby jego pracowni. Takie materiały można znaleźć w każdej pracowni artysty czy niemal w każdym domu: kawałki szkła, tektury, taśmy klejącej, drutu. Domowy minimalizm.

To niezwykle skromne prace, delikatne. Jak mówi Tevet, pierwsza praca na szkle powstała z jego rysunku, który oprawił w prosty sposób – między tekturą i szkłem, połączonymi metalowymi klamrami. Zainteresował się tym, co pozostało, gdy rysunek wyjął z tej prostej ramy. I zaczął na nią pracować. Takich obiektów powstało sporo i dziś prace z serii na szkle z lat 1972-1975 pokazuje Muzeum Sztuki w Łodzi.

Jest w nich coś z prostych szkiców, pracownianych wprawek, nieustannego poszukiwania formy. I tak zwanej prawdy materiału; bo używane przez Teveta materiały starzeją się, taśma klejąca łuszczy się i pozostawia po sobie brudny ślad. W skomplikowanym procesie prób i błędów rodzi się obiekt o nowej randze. Coś na kształt reliktu.

tevet2

Wokół wystawy zrobił się mini-ferment – Iwo Zmyślony w programie telewizyjnym zarzucił Muzeum Sztuki, że nie wiadomo do kogo ta hermetyczna wystawa jest adresowana. Nie miałem wrażenia, by wystawa Teveta była hermetyczna, jeśli już – niezwykle subtelna, nie wymagająca wyjaśnień.

A nawet jakby rzeczywiście była hermetyczna, to jest to wystawa niewielka, na parterze starej siedziby, gdzieś na marginesie działalności łódzkiego muzeum. W takim miejscu i na hermetyczne wystawy można sobie pozwolić.