Gander

gander3
Ryan Gander, „I is…”, 2013

Wróciłem na jakiś czas do Vancouveru i rzutem na taśmę zdążyłem zobaczyć wystawę Ryana Gandera w Contemporary Art Gallery. CAG to właściwie jedyne miejsce w mieście, gdzie co jakiś czas pokazuje się prace współczesnych europejskich artystów. W ostatnich latach byli to m.in. Monika Sosnowska, Ciprian Muresan czy Mike Nelson. Wystawy te to niewielkie objazdówki (przestrzeń wystawiennicza CAG też nie jest duża), zazwyczaj mini-pokazy przekrojowe przygotowywane we współpracy z innymi galeriami z Kanady czy Europy.

Taka jest też wystawa Ryana Gandera. To kilka prac, często wyjętych z większych serii, ułożonych w dosyć przypadkowym porządku. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Pamiętam wykład Gandera z cyklu „Loose Associations” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, gdy ku uciesze publiczności puszczał sztuczny dym jak na dyskotece i w końcu zadymił nas wszystkich. a także jego srebrną kulę złożoną z tysięcy elementów z nierdzewnej stali, ustawioną na trybunie honorowej przed Pałacem Kultury. W CAG jest mniej spektakularnie.

Większość prac Gandera operuje rodzajem slapstickowego humoru, czasami nawet zbyt prostego jak na mój gust. Gander potrafi przylepić do podłogi srebrną monetę amerykańską i nazwać to „We never had a lot of $ around here”. Przypomniało mi się, jak w ten sposób umilali sobie czas pracownicy punktu ksero przy BUW-ie. Niejeden student się schylił, by podnieść przytwierdzoną do płyty chodnikowej przed wejściem pięciozłotówkę, ku uciesze personelu i klientów. U Gandera to jednak moneta z przyszłości, z 2032 roku, do tego dwudziestopięciodolarowa. Artysta zakłada, że z uwagi na przewidywaną stopę inflacji nawet dwadzieścia pięć dolarów będzie w bilonie.

Oczywiście ma to inny wymiar, gdy Gander robi taki żart w Guggenheim Museum w Nowym Jorku. W CAG musiałem się dobrze rozejrzeć. Bo widzisz kartkę z podpisem i w pierwszym momencie wydaje ci się, że pracy po prostu nie ma. Jeszcze dłużej szukałem pracy „Two hundred and sixty six degrees below every kind of zero”. A wystarczyło zadrzeć głowę – był to czarny balon wiszący pod sufitem.

Moją uwagę przyciągały jednak głównie rzeźby z syntetycznego marmuru, na pierwszy rzut oka wyglądające jak meble okryte białymi prześcieradłami. Dopiero z bliska okazuje się, że to trwalszy materiał. W marmurze Gander odtworzył kryjówki, które miała w zwyczaju robić jego córeczka. Elegancja tych rzeźb miesza się z pierwotną potrzebą bezpieczeństwa, schronienia, własnego miejsca.

gander
Ryan Gander, „Please be patient – Penny Eve Gander smiling at Olive May Gander in the darkness” 2014

Obok wisi jedna ze szklanych palet, których Gander stworzył sporo, malując portrety siebie, swoich przyjaciół i rodziny. Zamiast portretów pokazuje jednak właśnie abstrakcyjne okrągłe szklane palety, atrakcyjnie poplamione kolorowymi farbami. Tu tylko jedną, pod tytułem: „Please be patient – Penny Eve Gander smiling at Olive May Gander in the darkness”. Najwyraźniej artysta próbował więc sportretować swoją córkę i żonę. Robi się wręcz rodzinnie. Na ścianie Gander powiesił też kalendarz z kartkami z jego notatnika, a w inną wmontowane zostały oczy, które reagują na ruch widzów w galerii. Ściana patrzy i stroi miny.

Za każdą pracą, nawet najbardziej abstrakcyjną, stoi więc jakaś historia. Jakby Gander zmagał się z chęcią jej opowiedzenia, świadomy niemożności oddania swych wrażeń w bardziej spójnej narracji. Kończy więc na prostym geście, obiekcie, abstrakcji. Ale im dłużej się przebywa w tej przestrzeni, tym bardziej staje się przyjazna, a początkowe uczucie obcości mija.

Hasior

hasior
Zabawki autorstwa Władysława Hasiora

Kilka tygodni temu odwiedziłem Zakopane, by w Galerii Władysława Hasiora obejrzeć wystawę „Po niebie został tylko księżyc”, której kuratorką jest Ewa Tatar. „Dwutygodnik” właśnie opublikował moją recenzję „Co straszy, co pozostaje”. Wystawa Tatar to ciekawe podejście do spuścizny po Hasiorze, ale wytykam też tej kilka słabości, głównie nieprecyzyjność i podążanie za ekspresją własną kuratorki.

Na samej wystawie prac Hasiora jest niewiele, ale wiadomo, że zebrane dzieła stanowią kontekst dla jego twórczości. Kilka lat temu recenzowałem wystawę Hasiora w krakowskim MOCAK-u (tekst „Sztuka środka”). Tamta wystawa starała się pompować zakopiańskiego artystę porównaniem do Roberta Rauschenberga – chociaż ze znakiem zapytania. To porównanie pojawiało się jeszcze za życia Hasiora i on sam się nie do końca od niego odcinał. Pisałem: „MOCAK wystawę Hasiora właściwie odbębnił, jakby mogło ją odfajkować jakieś prowincjonalne muzeum w zamierzchłych latach 80. Nie zadaje się tu jego twórczości żadnych pytań, nie stara się jej uaktualnić ani umieścić na tle historycznym. Nie robi się z twórczością Hasiora niczego. Poza tym nieszczęsnym znakiem zapytania”. Wystawa Tatar to na pewno krok we właściwym kierunku.

Oddziały Muzeum Tatrzańskiego należą do nielicznych miejsc w Zakopanem, gdzie można się schować przed krupówkowym kiczem. Zachowały specyficzny urok dawnych muzeów, włącznie z kapciami-ochraniaczami nakładanymi na buty, na których można ślizgać po drewnianych posadzkach.

kapcie-zakopane

Silwohortiaromaterapia

taus
Taus Makhacheva, „Wymiar pionowy”, 2015

Projekt Otwock to specyficzne wydarzenie. W odróżnieniu od większości wystaw, nie mówiąc o licznych biennale, samej sztuki jest tu niewiele, ale poświęca się jej sporo czasu. Liczy się kontekst, atmosfera, dyskusja. W tym roku na dobrą sprawę zrealizowano dwie prace sensu stricte artystyczne i dwa projekty, które za sztukę spokojnie mogłyby uchodzić, chociaż ich autorzy niekoniecznie tak je traktują. Na pewno jest to wydarzenie elitarne (uczestniczą w nim głównie znajomi i znajomi znajomych ), chociaż otwarte dla wszystkich. Organizuje je od pięciu lat Fundacja Open Art Projects, czyli Kasia Redzisz i Magda Materna, a patronuje słynny otwocczanin Mirosław Bałka.

Wchodząc do autobusu, odjeżdżającego spod Muzeum Narodowego, wiesz, że wrócisz za jakieś siedem godzin. Niby Otwock jest niedaleko od stolicy, ale impreza zajmuje cały dzień. W ostatnią sobotę chodziliśmy po lesie, wysłuchaliśmy kilku prezentacji w Muzeum Ziemi Otwockiej i odwiedziliśmy byłe sanatorium, dawno popadłe w ruinę. Jedliśmy pyszną zupę z soczewicy, piliśmy wywar z sosny i grzane wino. Uruchamialiśmy nosy.

Do projektu zaproszono artystki, które znały to miejsce krótko i ledwie liznęły lokalny kontekst, oraz otwockich entuzjastów, którzy Otwock znają jak własną kieszeń, ten obecny i ten niegdysiejszy. Kontekstem i tematem tegorocznej edycji była sanatoryjna, kurortowa przeszłość Otwocka, a szerzej – natura i jej uzdrawiająca moc. Las i ogród. Las całkiem prawdziwy wokół Muzeum, ogród – bardziej wyobrażony.

Zabrano nas do byłego sanatorium Abrahama Gurewicza, gdzie architektka krajobrazu Sylwia Woś odtworzyła niewielki fragment dawnego ogrodowego splendoru. Jej interwencja była ledwo widoczna, jakby starała się też nie zatracić tego, co stanowi o dzisiejszej atrakcyjności miejsca, czegoś na kształt romantycznej ruiny, tylko bardziej rodem z horroru niż egzotycznych wakacji. Mogliśmy raczej wyobrazić sobie niż doświadczyć tego, jak kiedyś wyglądało to miejsce, otoczone wspaniałym ogrodem, który dziś znamy tylko z niewyraźnych zdjęć. W czterech punktach wokół budynku sanatorium rozmieszczono też specjalne zapachy skomponowane przez silwoterapeutę Jarosława Książka.

Gdyby mnie ktoś w galerii raczył czterema zapachami, nazwanymi imionami czterech żywiołów i hasłami w rodzaju „Lawina uczuć” czy „Iskra pojednania”, pewnie bym kręcił nosem. Jednak w Otwocku, ze specyfiką tego przedsięwzięcia, wszystko gładko łączyło się w całość. Olfaktoryczne kompozycje, nieistniejące ogrody i wciągające lasy. Spacer jest tu równie istotny co obcowanie ze sztuką. Sztuki nie ma nawet w tytule tegorocznej edycji – „Silwohortiaromaterapia” łączy terapię przez kontakt z przyrodą, kontakt z ogrodami i zapachy. Nie mam mowy o arteterapii.

Zaproszone artystki, Taus Makhacheva i Habima Fuchs, też zadziałały bezpośrednio z naturą. Pochodząca z Dagestanu Makhacheva zabrała nas na spacer po lesie, gdzie wybrała kilka ciekawych drzew i dokonała na nich interwencji, których miejscowi grzybiarze może nawet nie zauważą. A jeśli zauważą, to zastanowią się, czy to celowe działanie człowieka, czy samej natury. Artystkę interesują drzewa powykręcane, nie pasujące do wertykalnego ideału, i sama je jeszcze bardziej komplikuje, czasami subtelnie, czasami mniej subtelnie.

fuchs
Habima Fuchs, „Agawa”, 2015

Ciekawie wypadła praca Habimy Fuchs, w bezpośrednim sąsiedztwie Muzeum Ziemi Otwockiej. Fuchs wykopała studnię, wokół której ułożyła z mchu okręgi, nasuwające na myśl ogrodowe labirynty z bukszpanu, a jeszcze bardziej rozchodzące się ślady po kropli, która padła na gładką taflę wody. Okręgi są na tyle duże, że stojąc wokół, nie można zajrzeć w głąb studni. Ale można do niej wrzucić kamyk i usłyszeć, jak wpada do wody. Studnia jest więc jak najbardziej prawdziwa. Fuchs jest nomadką, trochę opowiadała o swoich wielomiesięcznych wędrówkach i żałowała, że nie miała okazji dłużej pochodzić po okolicy.

Wszystko pachniało jednak próbą zaczarowania rzeczywistości podupadłego miasteczka, w którym trudno dziś dostrzec uzdrowiskowy charakter. Witając przybyłych gości, Mirosław Bałka nawiązał do prahistorycznych ludzi, którzy przybyli tu za zwierzyną. W Otwocku, nawet mówiąc o przyrodzie, trudno nie mówić o przeszłości.

Miraż

miraz

W ostatni piątek w Muzeum Narodowym można było obejrzeć nowy film Łukasza Jastrubczaka i Sebastiana Cichockiego. „Miraż” powstał w oparciu o książkę pod tym samym tytułem i tych samych autorów sprzed kilku lat. Wtedy Jastrubczak był w Stanach Zjednoczonych, Cichocki w Polsce i na odległość prowadzili grę wymieniając się zdjęciami (Jastrubczak) i tekstem (Cichocki). Porównali to do pojedynku, w którym strzelili do siebie sto razy. Tekst był odpowiedzią na obraz, obraz na tekst i tak dalej.

Tym razem obaj pojechali do Stanów na samochodową wycieczkę po różnych dziwnych miejscach, prosząc przypadkowo napotkane osoby, by do kamery czytały tekst „Mirażu”. Tekst pozostał więc w zasadzie bez zmian, zmienił się obraz, medium i struktura. Film pokazano w Muzeum w dwóch częściach, około 50 minut każda.

Cichocki i Jastrubczak próbowali nadać wydarzeniu performatywny charakter. Widzów witało biurko ustawione na scenie sali kinowej muzeum, na którym artysta ustawił kilka czarnych obiektów, które rzucały cienie na ścianę. Z magnetofonu puszczane było zaś nagranie rzekomego seansu spirytystycznego przeprowadzonego przez Andrzeja Szpindlera. Nagrany głos, przypominający psa Pankracego po zażyciu kwasa lub wiejskiego poetę na bani, mieszał zaproszenie na film z nieskładnym wywodem, w którym co jakiś czas powracała kwestia wielkiego wybuchu.

To do poziomu absurdu spotęgowało skomplikowanie już i tak trudnego w odbiorze, chociaż ciekawego filmu, w którym warstwa tekstowa zazwyczaj odklejała się od warstwy wizualnej, a oglądane osoby bynajmniej nie były jego bohaterami – czytały tylko tekst, z którego same niewiele mogły zrozumieć.

W „Mirażu” Cichocki stworzył fikcyjne postacie artystów czy osób artystom bliskich. Są tu ledwie zarysowane, niewiele o nich wiemy, mamy zaledwie jakieś biograficzne okruchy. Po artystach zostają dzieła. Niektóre fikcyjne prace Cichocki oddawał w szczegółach muzealnych katalogów. W filmie (i książce) występuje też postać artysty R, który po śmierci powraca jako animowana kukła, przekazująca instrukcje wykonania prac, których nie zdążył zrobić za życia. Za fabułą niełatwo jednak podążyć, gdyż sami bohaterowie powracają stosunkowo rzadko, a film się ciągnie i ciągnie, głównie w scenach nagrywanych zza szyby samochodu. Droga, droga, droga. No tak, bo „Miraż” to film drogi. Autorzy jadą na wycieczkę i nawet jedna z bohaterek przemierza Stany Zjednoczone szlakiem wymalowanej na mapie spirali. Na filmie pojawia się zresztą „Spiralna grobla” Roberta Smithsona i uważny widz rozpozna go w tajemniczym R.

miraz3
Kadr z filmu

Warstwa wizualna też pełna jest niecodziennych miejsc, szlakiem których podróżowali Cichocki i Jastrubczak, a znaczenia których nie jesteśmy się w stanie domyśleć. Cichocki zdradził je jednak podczas krótkiej przerwy między pierwszą a drugą częścią filmu, gdy częściowo o opowiedział, częściowo zaś przeczytał rodzaj podpisu pod film.

Nie lubię gier, w których widz gubi się, co jest prawdą, a co fikcją, pewnie dlatego, że sam zazwyczaj daję się nabrać. Tu było tego sporo i przed przyjściem naprawdę oczekiwałem pojawienia się jakiegoś spirytysty o nazwisku Szpindler. Często jest to zabawne tylko dla autorów. Za rodzaj niezdrowej przypadłości świata sztuki uważam też fascynację wszystkim, co kuriozalne (pamiętam, jak na ustach uczestników pewnego artystycznego spędu w Berlinie był niezwykle długi stół wykonany z jednego kawałka drewna). Cichocki i Jastrubczak najwyraźniej lubią kurioza i podniecają ich niecodzienne, choćby banalne zbiegi okoliczności. Mieszanka jest więc dosyć ciężkawa, a autorzy nie wzięli po prostu pod uwagę faktu, że widzowie z nimi na wycieczce nie byli, co ujawniło się w pełni podczas krótkiej wymiany między oboma autorami, gdy próbowali sobie przypomnieć, gdzie był motel z basenem. Nie każdego bawią cudze zdjęcia z wakacji.

Ale film jest świetnie zrobiony i warto przełamać opory poznawcze (sporo widzów wyszło w czasie seansu, nie doczekawszy końca) i ta wielowarstwowość staje się atutem. Zwłaszcza trik z czytaniem tekstu przez przypadkowo napotkane osoby jest strzałem w dziesiątkę, właściwie na nim opiera się całe napięcie. Lektorzy to zbiór ciekawych postaci głównie w typowym amerykańskim otoczeniu, czyli na parkingach.

„Miraż” po jakimś czasie wciąga i wydaje się, że czytający odkrywają jakieś tajemnicze fakty nieznanych sobie bliżej osób, na pewno zyskałby jednak na jakiejś próbie ujednolicenia warstwy tekstowej, która pozwoliłaby za filmem podążać. Bez podpowiedzi nie domyślimy się nawet, że powracająca co jakiś czas kukła to artysta R. Jest więc to pod wieloma względami typowy produkt artystyczny – wymaga obszernego podpisu, by go zrozumieć.

Zwyciężczyni

izatarasewicz

Iza Tarasewicz z Nagrodą Spojrzenia Deutsche Banku! Chyba wszyscy się tego trochę spodziewali. Jury, w którym miałem przyjemność zasiadać, potwierdziło te przypuszczenia i sam jestem w stu procentach przekonany do tego werdyktu. Ostatnie lata przyniosły kilka świetnych realizacji i wystaw Izy, chociażby „Clinamen” w Królikarni. Z całej piątki finalistów Tarasewicz to z pewnością artystka najbardziej dojrzała, świadoma formy, materiału, wciąż poszukująca. Warto podążać za jej twórczością, za tym, jak ewoluuje, jak różne elementy łączą się w nowe konstelacje, ulegają przemianom, nabierają nowych znaczeń w różnych kontekstach.

Wreszcie twórczość Tarasewicz to nie pusty formalizm, którego ostatnio sporo, co zresztą widać na konkursowej wystawie. Tarasewicz, chociaż czasami – jak na wystawie w Zachęcie – zdradza swoje inspiracje, właściwie nie potrzebuje podpórek, wyjaśnień. Nic na siłę. Jej prace bronią się same i to jest pewnie ta dojrzałość. Można się nimi zachwycić, odbierać na poziomie zmysłowym, ale też – jeśli kogoś najdzie ochota – napisać o tym teoretyczny esej. Bo wiele się tu dzieje. Jest powrót do podstawowych procesów, fizycznego konkretu, kruchej materialności, a ostatnio coraz częściej pewne subtelne odniesienia do bliskich nam estetycznych wzorców, co czyni tę twórczość bardzo aktualną. Izo, jeszcze raz gratuluję!

Na marginesie warto też podkreślić ponadparytetową przewagę artystek nad artystami w tegorocznej edycji konkursu (w proporcji 4:1, drugą nagrodę, rezydencję we Włoszech, otrzymała Ada Karczmarczyk). Ostatni raz artystka wygrała Spojrzenia w 2003 roku, podczas pierwszej edycji konkursu, gdy tryumfowała Elżbieta Jabłońska. Potem dominowali już chłopcy – Kurak, Simon, Bąkowski, Smoleński, Jastrubczak. Skądinąd świetni artyści. Ale coś na pewno jest tu na rzeczy i te statystyki mówią nam dużo o polskim świecie sztuki. Tym bardziej cieszę się z tego przełamania męskiej passy.

Poza tym lubię Spojrzenia. Mimo że trzeba być na liście, że jest galowo, w kolorowych światłach, to jednak są w tym wciąż jakieś emocje. Gdy w Zachęcie kończy się wino, obok jest Eufemia.

Flower Power

flowerpower
Anna Zaradny, „Flower Power”

Uczestniczyłem we fragmencie festiwalu „Instalakcje”, który w tym roku odbywał się w CSW, i pozostaję pod ogromnym wrażeniem koncertu Anny Zaradny „Flower Power”. Zaradny przez pół godziny grała na orchideach w siedmiu doniczkach. Ich liście były podłączone do prądu. Podobny koncert dała po raz pierwszy kilka lat temu.

Zaradny zmienia koncert muzyki elektronicznej w cielesny performens, spektakl obcowania z roślinami, głaskania, dotykania. W pewnym momencie wzięła do ust liść. Improwizuje, bada, jak działa roślinny instrument. Niektóre efekty na pewno ma już przećwiczone, ale każdy dźwięk pozostaje zaskoczeniem. To coś pomiędzy próbą a właściwym odegraniem utworu. Do tego Zaradny ma w sobie coś, co można by chyba nazwać osobowością sceniczną – poważna, skupiona, trzymająca publiczność w napięciu. Nie tylko „flower power”, ale też „girl power”.

Koncert na roślinach – to brzmi humorystycznie, bo jest też w tym jakaś dawka humoru, ale całość miała dosyć podniosły charakter. Żadne pitu pitu, mocne, ciężkie dźwięki. Słuchało się tego z ciągłą świadomością, że dźwięk – w innej formie – przechodzi przez te delikatne liście i łodygi. Ruchy artystki zdradzały uważność, by kwiatu nie złamać, nie uszkodzić. Swój koncert w CSW dedykowała zmarłemu kilka dni temu Konradowi Pustole. I w jakiś sposób to również czuło się w jej muzyce.

silentmusic
Robin Minard, „Silent Music”

Koncert Zaradny świetnie korespondował też z jedną z instalacji dźwiękowych, które zagościły z okazji festiwalu w rzadziej uczęszczanych miejscach Zamku. W zamkowych piwnicach można było posłuchać/obejrzeć instalację „Silent Music” Robina Minarda, złożoną z kilkudziesięciu (a może nawet większej ilości, nie liczyłem) mini-głośniczków, które zdawały się piąć po ścianach na czarnych kabelkach jak bluszcz. Dźwięk, który się z nich wydobywał, był czasami ledwo słyszalny, delikatny, przypominał szum czy przelewającą się gdzieś w oddali wodę. Organiczne wchodziło tu w cichą komitywę z nieorganicznym. Zaradny podejmuje podobną grę, ale na wyższym poziomie napięcia, o poprzeczkę wyżej.

Performer

Performer

Wczoraj udało mi się w końcu zobaczyć „Performera”, który niedawno wszedł do kin. W Warszawie film o Oskarze Dawickim puszcza Kino Lab w Centrum Sztuki Współczesnej.

To film, który jest wystawą. Mieliśmy wystawy wirtualne, książki-wystawy, teraz mamy film. Oglądając „Performera”, targały mną mieszane uczucia, ale zdominowało je uczucie rozczarowania, a czasem nawet zażenowania.

Na początku kamera krąży po salach Muzeum Narodowego w Warszawie, potem przenosi się do white cube’u. Charakterystyczna brokatowa marynarka Dawickiego, w której niezmiennie występuje podczas swoich performensów, wisi tu na srebrnym wieszaku o dziwnej formie. Film jest historią tej pracy, ale pojawia się w nim też wiele innych, nowych i starych, performensów i działań Dawickiego, ale też innych bliskich mu artystów, zwłaszcza Zbigniewa Warpechowskiego, chyba najsłynniejszego polskiego performera i mistrza Dawickiego. Z tym że wybór najlepszych performensów Warpechowskiego oglądamy na dokumentacjach (m.in. fragmentach etiudy „Champion off” Małgorzaty Potockiej), a Dawicki działa w ramach samej struktury filmu i trudno właściwie orzec, które działania zostały wymyślone przez niego, a co jest pomysłem autorów scenariusza. Dawicki, grający samego siebie, uczestniczył w każdym etapie powstawania filmu.

Wniosek, jaki można wyciągnąć z tej filmowej porażki, jest taki, że jednak kontekst sztuki jest ważny. Że galeria czy mniej lub bardziej artystyczne pole jako rama jest właściwszym miejscem dla tych działań. W „Performerze” albo jej nie ma, albo zostaje wyśmiana. Nawet na cmentarzu bywalcy, widzowie performensu, pojawiają się z kieliszkami wina w dłoniach.

Performensy włączone w strukturę filmu stają się po prostu gagami. Jeden za drugim, niemal bez oddechu. Sama fabuła jest skąpa i w kilku miejscach oparta na powtórzeniu. Trzykrotnie wracamy do sceny kręconej w kawiarni Muzeum Sztuki Nowoczesnej, w której galerzystka Dawickiego (w tej roli Agata Buzek) opowiada o jego pracach młodemu kolekcjonerowi. To samo zdanie, że Dawicki eksploruje wątek śmierci, kilkukrotnie się w swojej sztuce uśmiercał, a Anda Rottenberg określiła jego twórczość jako „egzystencjalny postesencjalizm” słyszymy więc trzy razy. Zresztą jest to jeden z wielu środowiskowych żartów, bo przecież określenie to ukuł i promował bez większych sukcesów Łukasz Ronduda, jeden z autorów filmu, stojący też za Nagrodą Filmową przyznawaną przez MSN i PISF, konceptualizujący jako praktyk i teoretyk cały nurt filmowy w sztukach wizualnych.

Poza performensami-gagami w filmie niewiele się właściwie dzieje. Dawicki ma depresję, wciąż powraca myślami do swego mistrza, Warpechowskiego, idzie się napić do baru i robi coraz to nowe działania i prace, czasem w galerii, częściej po prostu w swoim filmowym życiu.

Cieknący kran zatkany jest dziesięciozłotowymi banknotami (na koniec okazuje się, że to praca „Przelew”). Ze swoim przyjacielem artystą Najdroższym (Andrzej Chyra) Dawicki włamuje się do mieszkania Andy Rottenberg (ta w tym czasie smacznie śpi i wypowiada jedno słowo „Halo”), skąd kradną worek ze śmieciami. Gdy się na Najdroższego denerwuje, wyrzuca z szafki książki i się w niej zamyka. Idąc ulicą, trawestuje performens „Rąsia” Warpechowskiego w świetle spawarek robotników. W barze przysłuchuje się rozmowie grupy artystów, m.in. Igora Krenza, którzy przerzucają się pomysłami na kolejne artystyczne działanie. Przy każdym ich pomyśle mówi „To już było”, wypijając kolejny kieliszek wódki, przy czym pierwszy z nich płonie jak w słynnej scenie ze Zbigniewem Cybulskim z „Popiołu i diamentu” Wajdy. Takich odniesień i mrugania okiem do widza jest sporo. A sama scena w barze jest przeróbką filmu „Wszystko już było” grupy Azorro, której i Dawicki, i Krenz są członkami.

Jedyny spójny wątek to historia powstania pracy „Milczenie jest srebrem”, która pojawia się na początku filmu. W rozmowie z galerzystką Dawicki wspomina średniowieczną torturę, polegającą na wlewanie srebra do gardła. Tą pracą zainteresowany jest kolekcjoner. By ją stworzyć, główny bohater ostatecznie popełnia samobójstwo. Więc jednak śmierć. Wcześniej w szpitalu bije brawo z dyktafonu dokonującemu żywota Warpechowskiemu. Z samym bohaterem niewiele się jednak dzieje. Ma depresję, ale jest ona dla niego inspiracją do artystycznej nadprodukcji.

Z całego filmu najlepiej broni się zaś dokumentacja performensów Warpechowskiego (jest ich zdecydowanie za dużo) oraz sceny, w których Dawicki po prostu chodzi ulicami Warszawy.

Naiwnie, bo prześmiewczo, przedstawiona jest też kwestia finansów i rynku sztuki. Galerzystka próbuje sobie odpowiedzieć na pytanie, jak sprzedać performens, a romantyczna postawa Dawickiego jest skontrastowana z jego przyjacielem Najdroższym, artystą sukcesu. W Najdroższym łatwo rozpoznać Piotra Uklańskiego. Na jego stole stoi orzeł w ramce, na oknie ma zawieszony wycinek prasowy o „najdroższym artyście”, a z jego szafki Dawicki wyrzuca m.in. książkę „Polish Art of the 70s” Rondudy, za której oprawę wizualną odpowiadał Uklański. Z worka ukradzionego Rottenberg, w którym Dawicki widzi tylko śmieci, Najdroższy wyciąga ostrużyny ołówków i je fotografuje, jak zrobił to kiedyś Uklański. Najdroższy potrafi spieniężyć nawet odpadki.

Pytaniem stawianym przez ten film jest nie tyle, jak sprzedać performens, co – jak go pokazać, jak go zachować. „Performer” jest taką próbą, tyle że mało udaną. Sztuka ginie w zbiorze żartów i żarcików i nawet subtelny humor twórczości Dawickiego staje się kanciasty. „Performer” jako film jest nieciekawy, a miejscami wręcz irytujący, jako wystawa – banalny.

Zaraz po

zarazpo3

To rzadka okazja i przyjemność obcować z wystawą tak dobrze zaplanowaną, zaprojektowaną i przygotowaną od strony merytorycznej. Mówię o wystawie „Zaraz po wojnie” w Zachęcie, przygotowanej przez Agnieszkę Szewczyk i Joannę Kordjak. Rzecz dotyczy II wojny światowej, a dokładniej – kilku pierwszych lat po wojnie. Chociaż nie dalej jak przedwczoraj, na wykładzie towarzyszącym wystawie profesor Marcin Zaremba, autor książki „Wielka trwoga”, udowadniał, że wojna się na dobrą sprawę nigdy nie skończyła. „W umysłach trwa do dzisiaj”, mówił. Odziedziczyliśmy po wojnie pewne nawyki kulturowe.

Zaremba opisywał specyficzny dualizm nastrojów po II wojnie światowej: z jednej strony pęd do życia (do zabawy, ale też do prokreacji), z drugiej zaś strony strachu. Sam specjalizuje się w badaniach tego drugiego. Mówił o ogromnej ilości siejących panikę plotek, o powojennej anomii, rozpadzie więzi, przestępczości, strachu przed Armią Czerwoną, ewentualną kolejną wojną światową, o niepewności granic.

Ten dualizm obecny jest w każdej sali wystawy, która zajmuje niemal całe piętro Zachęty. Rozpina się między fotografiami dokumentującymi rzeczywistość i dramatyczne wydarzenia tego okresu a propagandą wizualną, plakatami czy prasą, z których grafik Błażej Pindor wykleja ogromne ścienne kolaże. Gdzieś pomiędzy plasuje się sztuka.

Wchodzimy w dramat. W odkrywanie zbrodni hitlerowskich i całkiem świeże pogromy na Żydach, jak ten w Kielcach, na fotografiach Julii Pirotte. No i ruiny, morze ruin – na zdjęciach, obrazach, rysunkach. Narracja wystawy jest klasyczna. Zniszczenia – odbudowa, trauma – budowanie nowego, ruiny – rozczłonkowane ciała, zwalanie pomników starych – budowanie nowych. Gdy mowa o zniszczeniach i wysiłku budowlanym, „Zaraz po wojnie” pokrywa się ze „Sporem o odbudowę” otwartym w byłym liceum Hoffmanowej w ramach tegorocznej edycji festiwalu „Warszawa w budowie”, chociaż nie znajdziemy tu raczej odniesień do teraźniejszości, poza jedną fotografią Pindora dokumentującą „remont”, czy raczej rozbiórkę Smyka. Wystawa w Zachęcie rozgrywa się raczej na napięciu między ówczesną rzeczywistością a propagandą, rzeczywistością a metaforyką proponowaną przez artystów.

zarazpo2

Sporo tu ciekawych, wybitnych dzieł sztuki, przykładów nie zawsze książkowych. Jak odkryty na nowo Bronisław Linke ze wspaniałym obrazem „Balet” z cyklu „Kamienie krzyczą”. W interesującą dyskusję wchodzą ze sobą Andrzej Wróblewski i Władysław Strzemiński. „Ziemia” Wróblewskiego z 1948 roku, namalowana na białym tle kula składająca się z wielu kolorowych „kafelków”, zaskakująco koresponduje z mozaiką ułożoną z gruzów na podłodze w kolonii WSM na Żoliborzu przez Barbarę i Stanisława Brukalskich, i to dokładnie w tym samym roku. Takich smaczków jest więcej. Obrazy Mariana Bogusza, fotomontaże Stefana Rassalskiego, dokumentacja pierwszej ekspozycji w Muzeum Auschwitz-Birkenau czy odsłonięcia pomnika Żydów walczących w II wojnie światowej – niejedno można tu odkryć. W jednej sali rozbrzmiewa przemówienie Bieruta, w innej – „Nokturn na orkiestrę” Andrzeja Panufnika skomponowany w 1947 roku.

Skoro jesteśmy w latach 40., co jakiś czas słyszymy charakterystyczny tembr głosu lektora Polskiej Kroniki Filmowej. Tę naiwną propagandę dawno nauczyliśmy się brać w nawias, raczej nas śmieszy niż straszy. A jednocześnie wiemy, że wcale tak różowo nie było. Wystawie patronują zresztą dwie książki wydane w ostatnim czasie, właśnie „Wielka trwoga” Zaremby oraz „1945. Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej. Nie do końca jednak odnajdziemy tu dramatyczny klimat tych lektur. Złowroga, budząca trwogę rzeczywistość będzie raczej kontrapunktem dla propagandy. Naprzeciwko propagandy antyniemieckiej – zdjęcia z pogromu dokonanego przez Polaków. Obok prototypów powojennego wzornictwa, projektów tkanin i mebli Strzemińskiego – zdjęcia z warszawskich targów, ukazujące nędzę tego okresu. Mam jednak wrażenie, że propaganda dominuje, podkręcona w dodatku przez fotokolaże Pindora.

Gdy już opuszczamy sale bliższe doświadczenia wojny, to napięcie rozpływa się. Fajny dizajn, kino, pocieszne komentarze lektora PKF i robiąca wrażenie Wystawa Ziem Odzyskanych z wieżą z wiader i nowoczesnymi pawilonami projektowanymi m.in. przez Stanisława Zamecznika. „Zaraz po…” przyjmuje perspektywę ku lepszemu, nowemu, chociaż wiemy, że za chwilę nastanie socrealizm. No i wciąż dotyczy tylko Polski i Polaków. Stąd ciągle mamy tu Ziemie Odzyskane oglądane z perspektywy propagandy, ale nie Ziemie Utracone, czy „Dziki Zachód”, o którym czytamy chociażby u Grzebałkowskiej.

zarazpo4

Dzięki tym lekturom oglądamy tę wystawę z inną wiedzą i inną świadomością niż oglądalibyśmy jeszcze kilka lat temu. Odnoszę wręcz wrażenie, że sztuka to za mało. Przypomniało mi się, jak na 7. Biennale w Berlinie Artur Żmijewski zaprosił do współpracy Centrum Przeciwko Wypędzeniom, które zorganizowało w Deutschlandhaus mini-wystawę pamiątek Niemców uciekających przed nadciągają Armią Czerwoną i porzucających swoje domy, by nigdy do nich nie powrócić. Miało to swoją siłę. Przypomniała mi się niedawna wystawa „Majątek” w Królikarni, gdzie m.in. za pomocą ruin i destruktów rzeźb z byłego niemieckiego majątku na Mazurach mogliśmy poczuć atmosferę „zaraz po” po obu stronach frontu.

Rodzaj dysonansu poznawczego w Zachęcie wynika też po części z faktu, że kuratorki zdecydowały się zrobić wystawę nieprzeładowaną informacjami, czytelną, na swój sposób lekką, a bardziej pogłębioną dyskusję przenieść do towarzyszącej ekspozycji publikacji; po części zaś z tego, że to jednak wystawa sztuki czy – nieco szerzej – dotycząca kultury wizualnej i życia intelektualnego, dla którego realia materialne i społeczne to tylko pewien kontekst. Z wystawy nie dowiemy się, jakie panowały nastroje społeczne. Ale poznamy, jaki przekaz otrzymywali Polacy przed seansem w kinie, a nawet, co mogli sobie w kinie obejrzeć (jedną ze ścian pokrywają plakaty filmowe). Taki obraz jest zawsze ułomny, a miejscami niemal nostalgiczny.

Knaf

knaf
Leszek Knaflewski, „Rain-carnation”, 2000

Na „Dwutygodniku” ukazał się właśnie mój tekst o wystawie „Przestrajanie” w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej. To pośmiertna wystawa Leszka Knaflewskiego, w której bierze też udział kilku absolwentów jego Pracowni Audiosfery. „Przestrajanie” Knaflewskiego przez Zamojskiego, Orłowskiego Olszową, Smoleńskiego czy Bąkowskiego nie zawsze się udaje. Piszę też trochę o rozporkach, otwartych i zamkniętych. Więcej tu: Słuczone żarówki.

O Knaflewskim pisałem też wcześniej przy okazji wystawy jego prac z lat 80. w Piktogramie i Leto: Knaflewski w Leto i Piktogramie.

Odbudowa

brzeska

Symbolem tegorocznej edycji festiwalu „Warszawa w budowie” jest Jolanta Brzeska. Jej wizerunek wita wchodzących do byłego liceum Hoffmanowej przy ulicy Emilii Plater, gdzie mieści się wystawa „Spór o odbudowę”, kuratorowana przez Tomka Fudalę. Na fasadzie budynku Rafał Jakubowicz zainstalował schematycznie zarysowaną twarz Brzeskiej, wieczorem podświetlaną. Przypomina szablony, które pojawiły się na murach w całym mieście po jej zamordowaniu (chociaż policja przez jakiś czas uznawała jej śmierć za samobójstwo). Ciało Brzeskiej znaleziono spalone w Lesie Kabackim. Na szablonach widniało hasło „Wszystkich nas nie spalicie”. Jakubowicz przytacza zaś słowa samej Brzeskiej „Trzeba coś zrobić”, ponoć powtarzane przez nią na spotkaniach ruchu lokatorskiego, który współtworzyła jako aktywistka i jedna z ofiar czyścicieli kamienic. Artysta chciałby, by jego praca zawisła na stałe gdzieś w Warszawie.

Do Brzeskiej nawiązała w swoim krótkim przemówieniu podczas otwarcia ministerka kultury Małgorzata Omilanowska (chociaż przekręciła jej nazwisko, zdarza się). Omilanowska nie miała wątpliwości, że Brzeską zamordowano. Mówiła o skandalu i wstydzie. O tym, że mamy w kranie ciepłą wodę, ale widok za oknem woła po pomstę do nieba. Chodzi tu bowiem o jakoś przestrzeni miejskiej, o nieumiejętność współpracy między różnymi organami państwowymi, o niekompetentnie tworzone plany zagospodarowania przestrzennego, wreszcie o skandaliczną niemoc aparatu państwa wobec problemu roszczeń i działalności stricte przestępczej. Omilanowska umieściła wystawę o odbudowie Warszawy w odpowiednim kontekście – teraźniejszości. Nieprzypadkowo wspomniała też książkę „13 pięter” Filipa Springera. Jeśli planujemy nasze miasta, podejmujemy decyzje urbanistyczne i polityczne, ich konsekwencje rozciągają się na kolejne dziesięciolecia.

Podobnie skonstruowana jest sama wystawa. Składa się z dwóch części – archiwalnej i aktywistycznej, przy czym to ta druga ma pierwsze i ostatnie słowo.

Część archiwalna, złożona z wyblakłych rysunków zniszczonych budynków i nowych projektów, pokazuje odbudowę jako zawarty w tytule spór. Po pierwsze: odbudowywać czy nie? Odbudowywać czy budować od nowa? Stare budynki zyskują nową szatę. Pojawiają się nowe ulice, stare zostają przedłużone. Do stolicy wracają mieszkańcy. Wreszcie, by to wszystko mogło mieć miejsce, Bierut, doglądający gospodarskim okiem pracę architektów i urbanistów, na wystawie zmultiplikowany na kolażu obrazów wypożyczonych z Kozłówki, ogłasza słynny dekret, na mocy którego znacjonalizowany zostaje grunt.

Decyzja Bieruta ma wiele reperkusji. I tu powstaje link z teraźniejszością. Serce wystawy bije w miejscu oddanym do dyspozycji aktywistom ze skłotu Syrena. Do głosu zostają dopuszczeni mieszkańcy z czyszczonych kamienic w rodzaju rekonstrukcji mieszkania, w którym ze ściany wyrwane zostają kontakty, a krany wycięte. Nie ma prądu ani wody. Meble są arbitralnie ucięte.

To skrajne przypadki, ale mają miejsce częściej niż by się wydawało osobom, które sami się z tym nie stykają. Problem odbudowy, chociaż podjęty szeroko i dogłębnie, to zaledwie pretekst, by rozmawiać także o tych procesach, które z samą odbudową aż tak bezpośrednio się nie wiążą. Bo jak pokazuje m.in. ostatnia książka Springera, to często te same problemy, z którymi mierzyli się warszawiacy także przed wojną: braku spójnej polityki mieszkaniowej państwa i nazywania rzeczy po imieniu.

Zresztą z tym nazywaniem rzeczy po imieniu bywa różnie. Kontrowersje części aktywistów wzbudziła infografika pokazująca potrzebę uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej z prawdziwego zdarzenia, w której nie tłumaczy się, kim są „właściciele” odzyskiwanych budynków i wskazuje, że są niejako równie pokrzywdzeni (przez historię) jak wyrzucani na bruk mieszkańcy czyszczonych kamienic. Nawet pani minister wypowiadała się w innym duchu i cała wystawa ma inną wymowę. I bynajmniej nie wynika z niej, że problem ma „słaby potencjał polityczny”. Wręcz przeciwnie. Sprawa nie dotyczy zresztą wyłącznie przejmowanych kamienic, ale też roszczeń o budynki użyteczności publicznej (np. Królikarni), a w szerszej perspektywie – braku mieszkań komunalnych i mieszkań pod wynajem.

wwb7

Zresztą na wystawie nie ma indywidualnych historii skrzywdzonych przez historię właścicieli. Są za to historie lokatorów, opowiedziane ze szczegółami, jak historia Jolanty Brzeskiej z Nabielaka 9. W dokumencie z 1945 roku Biuro Odbudowy Stolic odnotowuje: „stan – wypalony, wniosek – do rozbiórki”. Ojciec Jolanty Brzeskiej był wśród robotników remontujących dom, mimo tej rekomendacji. Po latach decyzja o zwrocie budynków nie uwzględniała kosztów powojennej dobudowy.

W innym miejscu skłot Syrena cytuje sms od mieszkanki czyszczonego domu na Włochach: „Spadkobierca wtargnął do mieszkania, wyrywał kable ze ścian, zabrał umywalkę, zamknął nam toaletę. Robiąc dalej «remont» demontował żyrandol wraz z kablami, zasypał korytarz tynkiem z sufitu. Złapał mnie za szyję, zbił okulary. Wezwałam patrol policji, funkcjonariusz zobaczył jego akt własności mieszkania i powiedział że on jest u siebie i może robić co chce”. Aktywiści, którzy swą część ekspozycji nazwali „W. oskarża”, w odniesieniu do głośnej wystawy „Warszawa oskarża”, pokazują też dysproporcje między wydatkami na mieszkalnictwo i odszkodowaniami finansowymi, jednocześnie rosnącymi czynszami za lokale komunalne i malejącymi nakładami na ich remonty. Na godle w zaaranżowanych biurze miejskiego decydenta z orła zostało jedynie piórko.

„Spór o odbudowę” to zdecydowanie najważniejsza z dotychczasowych edycji „Warszawy w budowie”, wystawa, która – miejmy nadzieję – będzie też miała swoje konsekwencje. Dawno nie było wystawy tak aktualnej i tak politycznej, a zarazem dziejącej się w tak adekwatnym miejscu i tak znakomicie zaprojektowanej czy raczej – wkomponowanej w zastaną przestrzeń. Muzeum Sztuki Nowoczesnej, realizując różne cele, staje się tubą dla ruchów lokatorskich czy aktywistów ze skłotu Syrena. W liceum Hoffmanowej, nieczynnym, bez uczniów, muzeum staje się prawdziwie krytyczne.

PS

Kolektyw Syrena wydał też opinię na temat byłego liceum Hoffmanowej, w którym zorganizowano wystawę (to aktywiści z Syreny wskazali Muzeum tę lokalizację), cytuję: „Wysiedlony zespół szkół nr 125 (Hoffmanowa) nie jest przedmiotem reprywatyzacji – ratusz podjął decyzję likwidacji szkoły ze względu na plan zabudowy gruntu wieżowcami. Sprzedaż działki pod drapacze chmur ma wg planu przynieść warszawskiemu samorządowi potrzebny zastrzyk gotówki. Sztucznie wytworzona wartość gruntu spadła jednak właśnie o połowę, z 400 mln do 210 mln zł. Tymczasem w ramach reprywatyzacji Warszawa w ciągu zaledwie trzech lat 2011-2013 musiała wypłacić garstce osób odszkodowania w wysokości ponad 1 mld złotych, tj. dwa razy tyle niż cały stołeczny budżet na kulturę w 2015 roku czy 40 lat działania publicznych stołówek szkolnych, których prywatyzację kolektyw Syrena nieskutecznie blokował wraz z rodzicami i uczniami warszawskich szkół”.