Czarny obraz Kumagaia Morikazu

morikazu1

Na wystawie Kumagaia Morikazu (1880-1977) w tokijskim Narodowym Muzeum Sztuki Nowoczesnej od progu uwagę przyciąga czarne, błyszczące płótno. Wokół wiszą pierwsze jego malarskie próby, dosyć typowe przykłady realistycznego malarstwa z początku XX wieku. I nagle monochrom? Wyprzedzający nie tylko Reinherdta, ale też Malewicza? Nic z tych rzeczy. Płótno Kumigaia po prostu sczerniało. A dziś intryguje, bo choćbyś się mu długo przyglądał, nie zgadniesz, co właściwie przedstawia.

To czarne płótno skrywa dramat. 9 maja 1903 roku Kumagai był świadkiem wypadku – młoda kobieta rzuciła się pod pociąg. Pięć lat później namalował „Przejechaną” (nie mogę znaleźć właściwego tytułu, został przetłumaczony na angielski jako „Roadkill”). Przedstawił ciało samobójczyni oświetlone kilkoma latarkami osób, które przyszły na miejsce tragedii. Temat obrazu uznany został za zbyt drastyczny i nie udało mu się go pokazać przez następne dwa lata. Obraz szybko jednak ciemniał, jak się dziś uważa – z powodu niefortunnego doboru pigmentów. Dlatego dziś wygląda jak monochrom.

Pozostały jednak szkice do obrazu, często opatrzone komentarzami artysty. Na jednym z nich Kumagai napisał: „Czerwone światło przejścia kolejowego – lampy policyjne – latarnie pracownika kolei i strażnika – piękne światła, piękna głowa po śmierci”. W tym wczesnym okresie swej twórczości Kumagai mierzył się z problemem obrazowania obiektów wydobytych z ciemności konkretnym źródłem światła. Pracując nad tym obrazem miał zasłonić żaluzje w swojej pracowni i malować w ciemności.

morikazu4

To, że obrazy potrafią sczernieć, wiadomo nie od dziś. Pod koniec XX wieku sensację wzbudziła restauracja Kaplicy Sykstyńskiej, której konserwatorzy przywrócili jaskrawe kolory i turyści nie mogli się przyzwyczaić do tego nowego widoku. Słynna „Straż nocna” Rembrandta wcale oryginalnie nie była nocna, lecz całkiem dzienna. Badacze twierdzą też, że „Mona Lisa” nie była tak opalona, jak dzisiaj, lecz dziecięco zaróżowiona. I nawet polscy katolicy mają swoją poczerniałą „Czarną Madonnę”. Zgodnym chórem twierdzą, że dobrze się skryć w jej ramionach.

Wystawa, na której zgromadzono ponad dwieście obrazów Kumagaia, nosi tytuł „Radość życia”. Malarz znany jest głównie z późniejszej twórczości – gdy operował bardzo żywymi barwami, prostymi, niemal dizajnerskimi formami. Dojrzałość stylu osiągnął późno, w latach 50. Sławę zdobył po osiemdziesiątce. W wieku 95 lat miał powiedzieć: „Mam nadzieję żyć wiecznie”. W starszym wieku malował to, co było mu bliskie, co miał pod ręką w swoim ogrodzie – rośliny, owady, ptaki, no i koty. Mnóstwo tu zabawy, humoru, tytułowej „radości życia”.

morikazu2

Ale także w dalszych salach co jakiś czas owa „radość” dostaje czkawki, pojawia się obraz jak drzazga, niekoniecznie monochromatycznie czarny. Kumagai jako długowieczny mężczyzna doświadczył w swym życiu wielu przeszkód, biedy, widział, jak odchodzą jego bliscy.

W 1928 roku umarł jego czteroletni syn Yo. W pół godziny Kumagai namalował ciało syna syna. To kolejny obraz, który wyróżnia się na wystawie. Wydaje się niedokończony, malowany szybko, impastowo. Malarz wspominał: „Zdając sobie sprawę, że Yo nie pozostawił po sobie nic na świecie, zacząłem malować jego twarz, ale szybko zrozumiałem, że maluję kolejny obraz; czując odrzucenie, przestałem”.

Hakone – muzeum na świeżym powietrzu

hakone 6

Jean Arp, Pepin Geant, 1937

Miejsce warte jednodniowej wycieczki – Hakone. Jadąc tu z Tokio, wpadasz jak śliwka w kompot w wir przysłowiowej japońskiej wycieczki. Całkiem niedrogi bilet pozwala na dojechanie tu z Tokio i korzystanie z wszystkich środków lokomocji w regionie. By doświadczyć tutejszej przyrody oraz zobaczyć jedne z najbardziej malowniczych widoków Góry Fidżi i jeziora Ashi, przesiadasz się z ekspresowego pociągu w kolejkę wąskotorową, z kolejki wąskotorowej w kolej linową (jak na Gubałówkę), potem kilka odcinków górską gondolą, statek wycieczkowy udający okręt piratów, autobus i pociąg powrotny.

Właściwie na nic innego nie starcza czasu, więc widoki podziwia się głównie zza okien środków transportu. Ale wybraliśmy się tu z Marcinem w trochę innym celu – na tym szlaku znajduje się bowiem Hakone Open-Air Museum, pierwsze japońskie muzeum sztuki na świeżym powietrzu, czyli po prostu – park rzeźby.

gora fiji

Muzeum istnieje od niemal półwiecza – otwarto je w 1969 roku – i dlatego momentami trąci myszką. Na siedmiu hektarach rozsianych jest ponad sto rzeźb i kilka pawilonów. To starannie zaplanowane artystyczne doświadczenie. Po przejściu betonowym tunelem przed naszymi oczami rozpościera się górski pejzaż. Ale po chwili wzrok kieruje się ku rzeźbom – w pierwszej kolejności Rodina i Moore’a, które jak gdyby nigdy nic stoją sobie na równo przystrzyżonym trawniku.

Jeszcze tydzień temu wszystko było przykryte śniegiem, teraz panują tu wyblakłe żółcie, niby jesienne, ale zwiastujące zbliżającą się nieuchronnie wiosnę. Wszak odwiedziliśmy Japonię przy okazji chińskich świąt, które obcokrajowcy nazywają Chińskim Nowym Rokiem, a Chińczycy po prostu – Świętem Wiosny. I w Hakone czuć już wiosnę.

hakone2

hakone 3

Kolekcja Hakone to klasyka XX wieku, zarówno międzynarodowej, jak i japońskiej rzeźby, w tym czołowych przedstawicieli awangardy, ale znalazły tu też swe miejsce rzeźby bardziej klasyczne, tradycyjne, figuratywne. Kilku artystów zostało w Hakone wyróżnionych szczególnie – w kolekcji dosyć dobrze reprezentowani są Moore, Medardo Rosso, Giuliano Vangi czy Japończyk Bukichi Inoue, który zresztą zaprojektował też całe założenie, pełne krętych ścieżek, zwrotów akcji i wizualnych niespodzianek. W latach 80. powstał tu też pawilon poświęcony najważniejszemu artyście minionego stulecia. Ogromne litery na długiej białej fasadzie budynku krzyczą typową ejtisową czcionką: PICASSO!

Większość z wystawianych – i w budynkach, i na świeżym powietrzu – rzeźb pochodzi z lat 60. i 70. Wtedy też bowiem, przed kilkoma dekadami, podejmowano większość zakupowych decyzji. Dziś widać wyraźnie, które z prac lepiej przetrwały próbę czasu, a które mniej. Może nie wypada tak pisać o artystach zajmujących czołowe pozycje w podręcznikach sztuki, ale kanon nie jest dany raz na zawsze.

hakonepicasso

ballahakone
Giacomo Balla, Ballerina, 1920-1922

Hakone to kanon współczesności, ale sprzed półwiecza, widziany oczami Japończyków, zazwyczaj będzie to kanon wspólny z europejskim, ale nie zawsze. Nie mogło tu zabraknąć Rodina, Moore’a czy Picassa (szkoda, że w pawilonie reprezentowany jest głównie ceramiką, kupioną zresztą bezpośrednio od jego córki Mai, a nie ma tu żadnej jego rzeźby). Ale też Légera, Caldera, Césara, Gabo… No i a-a-a-Abakanowicz, chociaż jej rzeźba w tym momencie spoczywa w magazynie. W Hakone znajdziemy cały alfabet najważniejszych dwudziestowiecznych rzeźbiarzy.

Wśród tych łatwych w atrybucji prac, dzieła japońskich artystów. Więc nie tylko Jean Arp, którego złocąca się amorficzna rzeźba świetnie prezentuje się we wczesnowiosennej aurze, ale też nieco wciśnięty w kąt, świetny Taro Okamoto. Nie tylko Max Bill, ale też Minami Tada.

Mniejsze i delikatniejsze prace zgromadzono w specjalnym pawilonie rzeźby. Tu – obok znanych rzeźb Boccioniego, Brancusiego, Yvesa Kleina – najciekawsze wydają się być roztańczone postacie wygięte z drutu przez Giacoma Ballę. No i koty, z których słynął japoński rzeźbiarz Fumio Asakura (w Tokio odwiedziliśmy muzeum w jego byłym domu-pracowni). Zresztą po wizycie w kilku japońskich muzeach mogę pokusić się o – powierzchowną mimo wszystko – uwagę, że koty to jeden z ulubionych tematów japońskich artystów.

hakone 4
Taro Okamoto, Człowiek-drzewo, 1971

Muzeum w Hakone cierpi na typową chorobę parków rzeźby – nadmierne zagęszczenie. Aż chciałoby się tu trochę uprzątnąć, wprowadzić więcej przestrzeni. Przecież jesteśmy na świeżym powietrzu! Sztuka miała się tu łączyć z naturą, a jakby na samą naturę brakowało tu miejsca. Ogląda się tu wszystko bez specjalnego wysiłku, niczego nie trzeba szukać, narzuca się samo. Jeszcze wzrok nie nacieszył się widokiem figury Niki de Saint Phalle, a pod nogi wpada rozczapierzony golas Antony’ego Gormleya. Krótko mówiąc, nieco brakuje oddechu.

Ale w parku są też takie miejsca, które trącą po prostu Orońskiem. Religijne rzeźby i płaskorzeźby Giacomo Manzù (z których część powstała na zamówienie Watykanu) powinny znaleźć miejsce w jakimś innym zacisznym miejscu. A „My Sky Hole” Inoue Bukichiego, wąski, klaustrofobiczny podziemny tunel, wyłożony pofalowaną skórą, wcale nie działa jako doświadczenie „ponownych narodzin”. Z dzisiejszej perspektywy być może najatrakcyjniejszy okaże się napis „PICASSO”, nostaligcznie postmodernistyczny i – co w nim zresztą najzabawniejsze – niemający z Picassem absolutnie nic wspólnego.

hakone plac zabaw
Toshiko Horiuchi, Knitted Wonder Space 2

hakone1

Porównanie z Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, polskim parkiem wypełnionym rzeźbami, jest jak najbardziej na miejscu. Obie instytucje powstawały mniej więcej w tym samym czasie. Tyle że mazowiecka instytucja stała się synonimem artystycznej przeciętności. Słyszy się: „A, to takie Orońsko”, i od razu wiadomo, o co chodzi.

Hakone to jednak nie Orońsko. Inna skala i inna jakość. Przede wszystkim jednak – czego nigdy nie udało się osiągnąć Orońsku – Hakone to atrakcja turystyczna, położona na turystycznym szlaku i dobrze skomunikowana. Nawet w lutym sporo tu zwiedzających. Do tego muzeum stara się przyciągnąć rodziny atrakcjami adresowanymi do dzieci. W tym najnowszą dzierganą rzeźbą Toshiko Horiuchiego, schowaną w drewnianej konstrukcji, która jest placem zabaw (wstęp tylko dla dzieci, dorośli mogą obserwować tylko z boku).

I dzieci, i dorośli zamoczą zaś zmęczone stopy w gorącym źródle.