Piszę o sztuce i okolicach. Tu – wyłącznie z wewnętrznej potrzeby i dla przyjemności. Komentuję, szybko recenzuję i zamieszczam linki do moich tekstów. Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowych postach mailem, kliknij w "Obserwuj" w prawym dolnym rogu ekranu i podaj swój adres. Pozdrawiam. Karol – ktsienkiewicz@gmail.com, instagram.com/sienkiewicz.karol.ok, twitter.com/krlsienkiewicz
„Wznieście wysoko wielki sztandar myśli Mao Zedonga. Odważnie przyjcie do przodu” – głosi ogromny napis nad wejściem do dawnej komuny ludowej. To skansen rewolucji kulturalnej.
Rewolucja kulturalna to w Chinach nadal temat tabu, jak wszystkie momenty w najnowszej historii, które – gdyby je nawet pobieżnie przeanalizować – podważałyby legitymację rządzącej partii. W szkolnych podręcznikach temu okresowi najnowszej historii poświęca się najwyżej akapit. Dlatego takich miejsc jak przekształcone w muzeum budynki komuny ludowej w Fengjing, wodnym miasteczku na przedmieściach Szanghaju, jest stosunkowo niewiele.
Dazibao
Wchodząc tu, niemal przenosimy się w czasie w późne lata 60., gdy do pracy w polu za niezbędne uznawano trzy rzeczy: czerwone sztandary, małe czerwone książeczki oraz przenośne tablice, na których wypisywano rewolucyjne sentencje. Nad wszystkim czuwały wszechobecne wizerunki Mao, „czerwonego słońca naszych serc”. W komunie jest nawet biuro administracji zhiqing, miejskiej młodzieży wysyłanej na reedukację na wieś.
„Wszystkie czerwone serca zwracają sie ku słońcu”
W sali zgromadzeń, gdzie kiedyś gdy odbywały się tu wiece, publiczne krytyki i procesy pokazowe, ze ściany łuszczy się farba dawnego muralu. Wciąż daje się jednak rozpoznać czerwone słońce, z którego rozchodzą się proste promienie nad polem słoneczników, oraz napis: „Płyńmy przez morza mając oparcie w wielkim sterowniku”. By nie było wątpliwości, kto jest tym sterownikiem, przed muralem, w centralnym miejscu, stoi jego popiersie. Słoneczniki to masy zwracające się w kierunku słońca-Mao (to do takiej symboliki słoneczników kilka lat temu odwoływał się Ai Weiwei w swojej realizacji w Tate Modern).
Wyjątkową atrakcją tego miejsca jest jednak co innego – kolekcja znaczków z Mao, którą przez ponad dwadzieścia lat gromadził szanghajski kolekcjoner Miao Shifang. To już pole dla specjalistów, którzy oglądają znaczki z Mao pod lupą, jak filateliści mierzą odstępy między ząbkami znaczków pocztowych za pomocą ząbkomierzy. Mnogość rodzajów i kategorii, wielość motywów, ale z jednym nieodzownym – Mao, w czapce czerwonogwardzisty lub bez, w młodości i w podeszłym wieku, często na tle „morza czerwonych flag” podczas przyjmowania defilady czerwonogwardzistów na placu Tiananamen. Niektóre znaczki to masówki, ale znajdą się tu też odpowiedniki jednocentówki z Gujany Brytyjskiej, jak te, które dystrybuowano tylko wśród wysokiej kadry partyjnej, albo przypisane do poszczególnych dywizji Chińskiej Armii Narodowo-Wyzwoleńczej.
Kolekcję uzupełniają małe czerwone książeczki, w nieskończoności formatów i wydań, oraz tzw. czerwona porcelana, miseczki i dzbanki ozdabiane wizerunkami wodza i cytatami z Mao oraz Mao-figurki, które świetnie ilustrują jak kult wodza wkraczał do każdego aspektu życia Chińczyków. Taką porcelanę produkowano jedynie przez trzy lata, ale także dziś łatwo kupić tego rodzaju, chociaż nowo produkowane pamiątki dla zagranicznych turystów. Zresztą nie tylko z Mao, na porcelanowych dekorowanych talerzach przedstawia się dziś Xi Jinpinga, czasem z żoną.
Nawet tu jednak panuje rodzaj schizofrenii, która charakteryzuje stosunek do Mao i historii we współczesnych Chinach. Gdy podpisy w pomieszczeniach komuny ludowej krytycznie opisują czasy rewolucji kulturalnej, kolekcja znaczków – według wstępu do wystawy – ma „pielęgnować pamięć o wielkim wodzu”. Jakby wielki wódz z rewolucją kulturalną nic wspólnego.
Pośrodku wystawy znaczków znajduje się zaś rodzaj mozaiki ułożonej ze znaczków z Mao na tle mapy Chin, zatytułowanej „Myśl Mao Zedong emitująca wieczne światło”. Muzeum chwali się, że tę maomandalę dziennik „Jiefang” („Wyzwolenie”) reprodukował na całej stronie.
Gdy pierwszy raz widziałem ten niewielki obraz, zaintrygował mnie, ale nie poświęciłem mu wiele uwagi. Zresztą krótka notka przy płótnie jest raczej lakoniczna i informuje, że „Córka ziemi” przedstawia rewolucyjną męczenniczkę Zhang Zhixin. Niewiele więcej niż inskrypcja na samym obrazie. Namalował go w 1980 roku Wen Lipeng, późniejszy profesor Centralnej Akademii Sztuki w Pekinie.
„Córka ziemi” znajduje się dziś w kolekcji Long Museum, założonego przez małżeństwo miliarderów-kolekcjonerów Liu Yiqian i Wang Wei. Właściwie muzea są trzy: jedno w Chongqing i dwa w Szanghaju. Co jakiś czas świat obiega informacja o ich spektakularnych zakupach: porcelanowej doucai z dynastii Ming za 36 milionów dolarów czy obrazie Modiglianiego za 170 milionów. Jednak to sztuka rewolucyjna jest prawdopodobnie najciekawszym fragmentem ich kolekcji. W Long Museum na Pudongu wciąż można oglądać wystawę zorganizowaną w zeszłym roku z okazji okrągłej rocznicy chińskiej armii. Ta wystawa powinna się była zamknąć dawno temu, ale muzeum nie miało najwyraźniej innych planów i – mimo pustych miejscach po obrazach, które wysłano na inne wystawy – wciąż jest otwarta. To tam niedawno przykuł moją uwagę ten obraz.
Większość chińskich rewolucyjnych męczenników to komuniści polegli w czasie walki o władzę w Chinach, Długiego Marszu, japońskiej okupacji, po chińską wojnę domową. Jak męczennicy z Longhua, dzielnicy Szanghaju, komuniści więzieni tu w latach 1928-1937, którym dziś poświęcony jest ogromny park (jego fragment stanowią więzienne cele oraz miejsce rozstrzelań).
Zhang Zhixin to nietypowa męczenniczka; poniosła śmierć z rąk swych partyjnych kolegów. Zamordowano ją w kwietniu 1975 roku w komunistycznym więzieniu. Jej zbrodnią było krytykowanie polityki Mao, jego żony Jiang Qing, należącej Bandy Czworga, oraz Lin Biao, prawej ręki Mao, bohatera Długiego Marszu i inżyniera rewolucji kulturalnej, który – gdy krytykę skierowano przeciw niemu, sam ratował się ucieczką i zginął wraz z rodziną w katastrofie lotniczej w Mongolii. Szybko wymazywano go z historii i obrazów.
Zhang była członkinią partii i do końca uważała się za „prawdziwą marksistkę”. Teksty o niej pełne są drastycznych opisów jej więziennych doświadczeń, tortur i gwałtów w męskim więzieniu, w którym ją osadzono. Między innymi jej losy opisywał Zheng Yi w głośnej książce „Scarlet Memorial: Tales of Cannibalism in Modern China”.
Zmuszono ją nawet do uczestnictwa w krytyce Lin Biao po jego nieudanej ucieczce, ona jednak nieustępliwie twierdziła, że nie można zapominać o odpowiedzialności Mao. Uznano ją za niereformowalną i w 1975 roku wykonano wyrok śmierci. Według jednej z legend przed śmiercią miała powiedzieć: „Partio, moja partio, gdzie chcesz mnie zabrać?”.
W 1979 roku została pośmiertnie rehabilitowana i oficjalnie uznana za rewolucyjną męczenniczkę, modelową komunistkę. Stała się symbolem dążenia do prawdy i sprawiedliwości. Przez moment, gdy trwał proces Bandy Czworga, jej postać chętnie wykorzystano w propagandzie, nigdy jednak nie dokończono śledztwa w jej sprawie. Stąd właśnie zapotrzebowanie na obrazy o Zhang Zhixin.
Pierwszą wersję obrazu, w kolekcji Narodowego Muzeum Sztuki Chin, Wen Lipeng namalował w 1979 roku. Wersję, która obecnie znajduje się w kolekcji Long Museum, namalował specjalnie na wystawę poświęconą męczenniczce Zhang w 1980 roku. W przeciwieństwie do większości propagandowej produkcji, więcej tu romantyzmu niż heroizmu. W porównaniu z propagandową produkcją malarską w Chinach, jest raczej skromny i niewielki. Do tego przedstawia inną stronę rewolucji kulturalnej, chociaż samo ujęcie tematu nie niesie żadnych informacji. Przedstawia wyłącznie samą bohaterkę. Zhang Zhixin leży w białej sukni na łące pełnej czerwonych kwiatów, które wydają się spływać po ziemi niczym krew. „Córka ziemi” przypomina bardziej o szczególnym momencie zmian w Chinach, gdy wrogowie rewolucji byli masowo rehabilitowani, a niektórych – jak Zhang – uznawano nawet za bohaterów.
Retrospektywa Xu Binga (徐冰) w UCCA okazała się dla mnie odkrywcza jak research na Instagramie (piszę to bez ironii). Znając go z najbardziej kanonicznych prac, co chwilę odkrywałem na tej wystawie coś, co widziałem już wcześniej, ale nie łączyłem tych prac z tym samym artystą. Niespodziewanie wszystkie nanizały się na jedną nitkę Xu Binga. Jak wielometrowe malowidło na pierwszy rzut oka przypominające tradycyjne chińskie malarskie, które, gdy zajrzeć od tyłu, okazuje się teatrem cieni stworzonym z suchych roślin i śmieci (oglądałem je kiedyś w Vancouver Art Gallery). Głównym tematem tej wystawy i w ogóle twórczości Xu jest jednak chińskie pismo.
Book from the Sky, detal
Wchodząc na wystawę i z niej wychodząc, ogląda się tę samą pracę – monumentalną „Księgę z niebios” („A Book from the Sky”). Przygotowanie tej pracy zajęło Xu kilka lat. Imponujący wysiłek zaowocował jednym z najbardziej rozpoznawalnych i najważniejszych dzieł współczesnej sztuki chińskiej. Oto strony księgi zapisanej chińskimi znakami. Zadrukowane ręcznie przygotowanymi czcionkami strony rozpościerają się na ścianach i podłodze, efektownie zwisają z sufitu. Wydawałoby się, że to dzieło zawiera jakieś wyjątkowe mądrości, wiedzę wielu pokoleń. Tymczasem żaden z użytych przez Xu znaków nie niesie żadnego znaczenia. Artysta sam wymyślił ich kilka tysięcy, by następnie napisać z nich ten traktat. Gdy nie jest się Chińczykiem, łatwo się na to nabrać.
Cała wystawa wydaje się przypisem do tej pracy. Wyjaśnia jej różne konteksty. Xu Bing, jak wielu innych artystów, analizuje bowiem znaczenie słowa pisanego dla chińskiej kultury.
Dlatego tuż za progiem natkniemy się na niewielkie biureczko z ćwiczeniami do kaligrafii. Dalej setki niewielkich grafik, które Xu tworzył jako student wydziału grafiki – ilustrują jego doświadczenia ze wsi, gdzie został wysłany na reedukację. Ale jest tu też cała klasa. Można samemu zostać uczniem i kopiować znaki z czarnej tablicy. Tyle, że nie są to też chińskie znaki. To nowy rodzaj pisma, stworzonego przez Xu po emigracji do Ameryki. Xu stworzył system pozwalający zapisywać w formie znaków, podobnych do chińskich, całe angielskie słowa (Square Word Calligraphy).
Nie ma ważniejszego aspektu chińskiej kultury niż słowo pisane – chińskie znaki, hanzi, niosące jednocześnie znaczenie semantyczne i wartości estetyczne. Ich znajomość decyduje o erudycji. Język pisany decydował o unifikacji ogromnych obszarów dzisiejszych Chin. Wreszcie od wieków chińskie znaki stanowiły istotny element pejzażu wizualnego. Najważniejsze inskrypcje pisane były ręką władcy – dopiero w XX wieku w przestrzeni publicznej pojawiły się portrety (to import z Zachodu). Język pisany zdominował zwłaszcza okres rewolucji kulturalnej, gdy całe ściany tapetowano propagandowymi dazibao.
Nic dziwnego, że także współcześni artyści mierzyli się z chińskim językiem, jak Gu Wenda, wykształcony kaligraf, który od połowy lat 80. w swych obrazach tuszem tworzył nowe sztuczne nie dające się przeczytać znaki, chociaż często stwarzające iluzję nowych znaczeń (do czego zainspirowała go m.in. lektura Wittgensteina)
Językowe zmagania Xu Binga są bardziej zakorzenione w jego własnych doświadczeniach i doświadczeniach jego pokolenia. Xu dorastał w epoce upraszczania języka chińskiego, narzucanego przez komunistyczne władze. By uczynić język łatwiejszym do nauki, a tym samym zwalczać analfabetyzm, Mao zdecydował się na skomplikowaną operację uproszczenia setek najbardziej popularnych znaków. Dlatego dziś są dwie odmiany pisanego języka chińskiego – tradycyjna (stosowana w Tajwanie, Singapurze czy Hong Kongu) oraz uproszczona (w ChRL).
Landscape, 2013
Nauka chińskich znaków to powolny, żmudny proces zanurzania się w kulturze. Sam dziś to przechodzę – na poziomie przedszkolaka. Nie wiem, czy ta żmudna, codzienna praca przyniesie jakieś efekty poza powracającymi kryzysami i wątpliwościami. W snach nawiedza mnie karcący wzrok mojej nauczycielki, która po raz kolejny zarzuca mi, że źle wymawiam chińskie tony. Ale poznawszy nawet kilkadziesiąt znaków, na chińskiej ulicy nagle otwiera się przed tobą nowa rzeczywistość, jakbyś uzyskał dostęp do tajemnej wiedzy. Co jakiś czas euforycznie odkrywam, że wiem, że mijam właśnie hotel albo że na włazie do studzienki napisane jest „woda deszczowa”.
Chińczykom poznanie tysięcy znaków zajmuje lata. Xu porównał ten proces do „ceremonii w hołdzie dla kultury”. Ponieważ sam dorastał w okresie, gdy język był upraszczany, zapamiętał naukę pisania jako pełną sprzeczności. Wiele wcześniej poznanych znaków musiał się uczyć na nowo. „To rzuciło się cieniem na moją wczesną edukację”, wspominał. „Wprawiało mnie w konsternacji co do fundamentów naszej kultury”.
Na początku rewolucji kulturalnej Xu oglądał dazibao krytykujące jego ojca, profesora pekińskiego uniwersytetu, jako reakcjonistę. Ojca i matkę, administratorkę biblioteki, aresztowano, a młody Bing jako zhiqing został wysłany na reedukację na wieś.
„Book from the Sky” to rodzaj refleksji na temat nieustannego przepisywania historii, ale też utraty wiary w słowo pisane. Naśladuje tradycyjne chińskie drukarstwo, ale żadnego z tysięcy wymyślonych przez Xu znaków nie da się przeczytać. Jakby tradycja przestała być dostępna, a nowe teksty nie były czytelne, nie niosły prawdziwego znaczenia.
Nic dziwnego, że właśnie ta praca spotkała się z wyjątkowo ostrą krytyką. Xu pracował nad tą pracą w czasie wielkiego intelektualnego zamieszania. Pokazywał ją na głośnej wystawie „China / Avantgarde” w lutym 1989 roku, którą zaraz po otwarciu zamknięto. Po czerwcowych wydarzeniach na placu Tienanmen pracę Xu wybrano jako kozła ofiarnego i poddano szerokiej krytyce w prasie. On sam w 1990 roku zdecydował się na migrację do Stanów Zjednoczonych, gdzie zaproponowano mu stanowisko wykładowcy. W Chinach nie mógł też wtedy pokazać najnowszej pracy – frotażowego odbicia kilkudziesięciometrowego fragmentu Wielkiego Muru.
Ghosts Pounding the Wall, 1990-1991
To jednak zmagania z hanzi i językiem chińskim, ale też relacje między językami, zdominowały większą część twórczości Xu. Tworzył obrazy, które z bliska okazują się być kaligrafowane chińskimi znakami. Na temat upraszczania chińskich znaków nakręcił animację, które rozciąga się wzdłuż ściany jak chiński zwój. W 1994 roku wynajął dwie świnie, na jednej kaligrafując tekst po chińsku, na drugiej – po angielsku, które kopulowały ze sobą w galerii wyłożonej książkami. Dokumentacja tej akcji została ocenzurowana na wystawie sztuki chińskiej w nowojorskim Guggenheimie, ale była też ostatnio pokazywana w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie na wystawie Xing Danwen). Xu odtworzył ten performans na otwarciu pekińskiej wystawy, kaligrafując świnie używając swej Square Word Calligraphy.
A Case Study of Transference
Omijam te fragmenty wystawy, w których Xu grzęźnie w artystycznych gagach (skóra tygrysa ułożona z papiersów). Xu każdy pomysł wyciska do ostatniej kropli, rozpisując go na ciągnące się latami projekty. Ale nie powiedział też jeszcze ostatniego zdania. Sporo miejsca poświęcono tu jego najnowszemu projektowi, który poruszył chińskie środowisko artystyczne w ostatnim roku – filmowi zmontowanemu w całości z materiałów nakręconych przez kamery monitoringu (jak na ironię akronim cctv w Chinach oznacza też China Central Television). Potem sami jeszcze stajemy się bohaterami i możemy się obejrzeć w zapisie z kamer w samej galerii.
Ale wychodząc z wystawy jeszcze raz trafiamy do „Księgi z niebios”. Teraz lepiej się ją rozumie, chociaż nadal nie potrafi się jej przeczytać.
To wystawa jakby zaprojektowana pod chińską publiczność, która szczególnie upodobała sobie prace monumentalne, widowiskowe oraz takie, z którymi fajnie jest się sfotografować. Amatorskie sesje fotograficzne to najczęstszy widok w chińskich muzeach i galeriach. Olafur Eliasson dostarcza mnóstwo takich okazji. Tym bardziej, że wystawa w Red Brick Art Museum, założonym przez parę kolekcjonerów Yan Shijie i Cao Mei, skupia się raczej na pracach efektownych – większość z nich to zresztą zakupy do kolekcji. Ekspozycja odsłania więc zarówno mocne strony, ale też pewne słabości sztuki Eliassona, opartej na wizualnych sztuczkach, trikach z wykorzystaniem luster, stroboskopów, gry świateł i cieni. Eliasson nie boi się efekciarstwa, jego artystyczne kolaboracje ocierają się o kulturę popularną, potrafi przyciągać publiczność, ale ceną, jaką za to płaci jest rozmywający się przekaz.
The Unspeakable Openness of Things, 2018
Najnowsza praca Eliassona w Red Brick to tytułowy „The Unspeakable Openness of Things” świecący żółtym światłem unoszący się w powietrzu okrąg. (Tytuł nie pochodzi od Kundery, lecz filozofa Timothy’ego Mortona.) Po chwili okazuje się, że to tylko złudzenie. Sufit pomieszczenia jest bowiem pokryty lustrami. Druga połowa okręgu to lustrzane odbicie. Jeszcze przed powstaniem tej pracy pisano o niej w kontekście „pomarańczowego alarmu” zanieczyszczenia powietrza, jaki ogłoszono w Pekinie zimą. Problem z jakością powietrza i ochrona środowiska stały się w Chinach w ostatnim czasie czołowymi kwestiami politycznymi, wytycznymi partii.
Rainbow Assembly
Map of Unthought Thoughts, 2014
Eliasson z jednej strony subtelnie nawiązuje do globalnego ocieplenia (akwarele tworzone przez roztapiający się lodowiec), z drugiej – dostarcza rozrywki dla odwiedzających muzeum. W jednej z sal umieszczone pod sufitem ogrodowe spryskiwacze tworzą krąg mgiełki, która oglądana od środka i odpowiednio oświetlona mieni się tęczowo („Rainbow Assembly”, 2016). W największym pomieszczeniu światło rzucane przez siatkę tworzy efektowne cienie na ścianach, widzowie sami stają się zaś elementem tego spektaklu cieni („Map of Unthought Thoughts”, 2014). Stroboskopowe światło zatrzymuje na ułamki sekund obraz „wodnego wahadła” („Water Pendulum”, 2010). Eliasson za pomocą ogromnych soczewek z latarni morskiej efektownie rozszczepia światło.
Water PendulumBlind Pavilion
Spokojniej robi się dopiero w ogrodzie, z którego słynie Red Brick. Tu od momentu otwarcia muzeum kilka lat temu znajduje się „The Blind Pavilion”, wcześniej pokazywany w Pawilonie Danii na 50. Biennale Sztuki w Wenecji. Za pomocą kalejdoskopowej, geometrycznej gry Eliasson dyskutuje z koncepcją perspektywy. Przy tej okazji Eliasson pisał, że perspektywa jako podstawa zachodniej sztuki spowodowała rodzaj ślepoty. Dlatego celowo ją zaburzał. Początkowo planowano umieścić tę pracę w lobby muzeum, które dopiero miało się otworzyć, ale Eliasson po wizycie w Pekinie zdecydował się przesunąć pracę do ogrodu, gdzie stała się bardziej wielowymiarowa.
Tym razem umieścił w labiryntowym ogrodzie także dwie kule – jedną z obsydianu, drugą ze szkła. Jak dwa intrygujące, obce obiekty. Jeden odbija rzeczywistość na swej czarnej powierzchni, drugi, częściowo zakopany w ziemi, wydaje się dawać wgląd w to, co kryje się pod naszymi stopami. Wcześniej Eliasson umieszczał te kule w innym kontekście w ramach swej wystawy w Vitamin Creative Space w Guangzhou. Mam wrażenie, że te kule (zatytułowane „Two Unthought Thoughts”) mają w sobie większy potencjał niż wszystkie pozostałe prace na wystawie.
Długo nie mogłem się pozbyć pierwszego skojarzenia, które natrętnie towarzyszyło mi od pierwszego obrazu: Xin Dongwang (忻东旺) to chiński Lucian Freud. Tak samo grubo kładziona farba na twarzach portretowanych osób, szorstkość, podobne nieco karykaturalne ujęcie postaci, a nawet kompozycja niektórych płócien (spojrzenie z góry, jakby malarz był bardzo wysoki) – wszystko to przywoływało mi na myśl malarstwo Frueda.
Na wystawach chińskiego malarstwa, zwłaszcza z lat 80. i początku 90., roi się od podobnych wpływologii. W latach 80. nowe pokolenie artystów, dojrzewające w latach rewolucji kulturalnej, ale w okresie reform Denga, po latach zamknięcia na sztukę zachodnią, w warunkach rozluźnionej cenzury czerpało garściami ze sztuki zachodniej, często bardzo powierzchownie, mając dostęp do publikacji, rzadziej podróżując za granicę lub oglądając zachodnią sztukę w Chinach. Jakby nadrabiali dekady zaległości, próbując przerobić różnorodne trendy, izmy i stylistyki, jednocześnie poszukując własnego stylu. Dopiero w latach 80. chińscy intelektualiści odkrywali Sartra, a artyści – abstrakcję, fotorealizm, pop art (Yu Youhan, Wang Guangyi). Szczególnie popularni okazał się późny Salvador Dali, ale też Andrew Wyeth (He Duoling). Podobieństwo między Xin Dongwangiem i Lucienem Freudem nie powinno więc szczególnie dziwić.
W tekście wprowadzającym do retrospektywnej wystawy Xina w Muzeum Sztuki Uniwersytetu Tsinghua w Pekinie o Freudzie nie ma ani słowa. Karykaturalność postaci łączona jest z chińską sztuką ludową i ceramicznymi figurkami z dynastii Han. Xin ma wprowadzać do olejnego malarstwa typowo chiński modelunek i tradycyjną estetykę portretową właściwą chińskiemu malarstwu. Jego malarstwo ma być więc fuzją malarstwa chińskiego i zachodniego.
Z kolei w katalogowym tekście Jia Fangzhou nie pisze o żadnych o chińskich wpływach, a raczej zachłyśnięciu się Xina europejskim malarstwem: francuskimi realistami, Courbetem, no i przede wszystkim – właśnie Fruedem. To od Freuda Xin miał przejąć zdolność wyrażania psychiki portretowanych osób i humanistycznej głębi.
Twórczość zmarłego przed czterema laty Xina to rodzaj zbiorowego portretu. Bohaterowie jego obrazów to przede wszystkim robotnicy najemni, głównie chłopi, którzy migrują do wielkich chińskich miast za pracą i chlebem. Dlatego jego malarstwo określa się czasem jako „portret epoki”, czasów szybkiej urbanizacji, rozwoju przemysłowego, nieustającej budowy. Efektem tych procesów było powstanie nowej klasy społecznej – robotników migrantów, wykonujących najbrudniejszą robotę, pozbawionych praw pracowniczych, jednocześnie postrzeganych przez mieszkańców miast jako wulgarnych, niewykształconych, element kryminogenny.
Xin wybrał ich na swoich bohaterów nieprzypadkowo – sam się z nimi utożsamiał. Chociaż dotarł na szczyt chińskiej artystycznej kariery jako akademik, od 2004 roku wykładając malarstwo na prestiżowym Uniwersytecie Tsinghua, sam urodził się w biednej rolniczej rodzinie we wsi Qijiafang w prowincji Hebei. Jako nastolatek nauczył się malarskiego rzemiosła i został artystą ludowym, podróżując od wioski do wioski, sprzedając chłopom obrazki na szkle – popularne dekoracje wiejskich domów: ptaki, kwiaty, pejzaże.
Stopniowo zdobywał coraz lepsze wykształcenie, jednocześnie pracując jako tymczasowy robotnik w kopalni węgla czy projektant opakowań. Naukę utrudniały mu kłopoty administracyjne, długo nie mógł zdobyć pozwolenia na zamieszkanie w mieście. Malarstwo stało się jednak dla niego sposobem na oszukanie przeznaczenia. W końcu dotarł do Pekinu jako uznany artysta. Może dlatego tak dobrze rozumiał robotników i chłopów przyjeżdżających do stolicy. W ich wyborze na głównych bohaterów swych obrazów widział społeczną odpowiedzialność artysty.
Na wystawie jest kilka wczesnych obrazów Xina. Na ich przykładzie widać, jak szybko się uczył i jak łatwo przychodziła mu zmiana estetyki, osiągając dojrzałość dzięki Freudowi.
Nigdy nie malował na podstawie fotografii. Poznanych robotników zapraszał do swojej pracowni. Większość obrazów to proste portrety w neutralnej przestrzeni. Czasami pojawiają się atrybuty, jeden z robotników pozuje z motorem. Obrazy większych rozmiarów to zbiorowe portrety, czasem sceny rodzajowe, w których próbował różnych realistycznych stylistyk. Na jednym z obrazów trójka robotników pozuje na tle budowy stadionu olimpijskiego w Pekinie. To prawdziwy portret epoki.
Po jakimś czasie przestałem w obrazach Xina widzieć Freuda. Zresztą im dłużej się im przyglądałem, tym widziałem podobieństw z Freudem coraz mniej. Nad historyczno-artystycznymi wpływologiami górę wzięła empatia malarza dla jego modeli.
Made in DPRK? Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem taki napis na jakimkolwiek produkcie. A tymczasem to sztuka okazuje się ważnym towarem eksportowym Korei Północnej. Za tym sukcesem, ponoć liczonym w dziesiątkach milionów dolarów rocznie, stoi fabryka sztuki Mansudae z Pjongjangu. W pekińskiej dzielnicy sztuki 798 odwiedziłem jedyną poza samą Koreą galerię sprzedającą jej produkty.
Brzmi to kuriozalnie, ale sztuka z Korei Północnej wydaje się naturalnym uzupełnieniem 798. Sztuka wysoka miesza się tu przecież z kiczem, mydło z powidłem, a wspólnym mianownikiem jest chiński polityczny pop.
798 zajmuje tereny byłej fabryki, galerie okupują efektowne pofabryczne pomieszczenia z charakterystycznymi pilastymi dachami, a niektóre zachowały nawet jako historyczne pamiątki napisy z czasów rewolucji kulturalnej wychwalające Mao jako czerwone słońce naszych serc, tuż nad pracami współczesnych artystów. Co krok można się tu natknąć na nieznośne rzeźby Sui Jianguo, np. bezgłowego Mao, z którego pozostał już tylko charakterystyczny Mao-garniturek, no i w każdym straganie można kupić komunistyczne pamiątki. Jedna z najważniejszych galerii w 798 nazywa się nawet Long March (Długi Marsz).
Sztuka chińska przemieliła historię w rodzaj pop-nostalgii, przez której kolorową, rozrywkową maskę tylko czasami przedostaje się nuta poważniejszej refleksji. Korea Północna ze swoją sztuką w komercyjnych realiach „socjalizmu o chińskiej specyfice” świetnie wpisuje się również w ten amnezyjny trend.
Przed galerią Mansudae, zwaną szumnie „muzeum”, stanął zresztą pomnik, który tu wypada prawie tak ironicznie jak chiński pop. Na wysokim postumencie, jak tym spod warszawskiej Nike, wznosi się Chollima, legendarny skrzydlaty koń (nieprzypadkowo Chollima to też marka północnokoreańskich ciężarówek i autobusów). To mniejsza wersja pomnika, wyprodukowanego oczywiście przez Mansudae, który stanął w 1961 roku w Pjongjangu z okazji 49. urodzin Kim Ir Sena, „wiecznego prezydenta” KPRD.
Nie wiem, czy Koreańczycy mają pełną świadomość tej ironii. Bo galeria jest całkiem na poważnie. Mansudae sprzedaje tu swoje obrazy, rzeźby, hafty, w mnogości technik i wymiarów.
Fabryka powstała w 1959 roku. Chwali się tym, że zatrudnia 4 tysiące osób, w tym tysiąc artystów, w największym na świecie centrum produkcji sztuki. Swego czasu miała monopol na portrety rodziny Kimów. Od jakiegoś czasu sprzedaje też poza Koreą, a głównymi klientami północnokoreańskiej fabryki są Chińczycy, nie tylko zresztą w pekińskiej galerii. Chińczycy przywożą północnokoreańską sztukę jako pamiątki z wycieczek do KRLD, ale też z przygranicznego miasta Dandongu. Rynek Mansudae jest jednak znacznie szerszy, fabryka ma też swego włoskiego marszanda. Sztuka północnokoreańska jest po prostu tańsza, a dla Pjongjangu jest źródłem cennych dewiz.
O Mansudae zrobiło się głośno jakiś czas temu przy okazji nowych sankcji nałożonych na KRLD. Dotknęły one również produkcję Mansudae, która – jak się okazało – stawiała też pomniki na zlecenie w kilkunastu afrykańskich państwach. ONZ oskarżał Koreę o budowanie tam również infrastruktury militarnej pod przykrywką sztuki, zakazując w 2016 roku pomnikowego biznesu. Pekińska galeria twierdziła, że jej te sankcje nie dotyczą. Oficjalnie mówi się tu o sztuce, która buduje „mosty porozumienia”.
Mosty czy nie-mosty, galeria Mansudae w 798 zawiodła moje oczekiwania. Liczyłem na jakąś mięsistą propagandę. Najwyraźniej Kim Dzong Un zachowuje ją dla swoich rodaków. Zagranicznym klientom pozostawia słodkie krajobrazy z zaróżowionym niebem, romantyczne jesienne lasy ze skrupulatnie wyrysowanymi listkami drzew, wieśniaczki karmiące kurczaki, a nawet tygrysy. No i pewnie wszystko to, czego sobie zażyczy klient.
Tylko jeden pokazywany w galerii obraz zdradza wyraźnie komunistyczne klimaty. Na kilku metrach przedstawia budowę rurociągu (ale mogę się mylić). Robotnicy tłoczą się jak mrówki. Mimo że jest tu kilka maszyn, większość pracy wykonywana jest ręcznie i chaotycznie, co nie wróży dobrze budowie.
Dla mniej zamożnych pozostają koreańskie znaczki pocztowe, również sprzedawane w galerii, głównie z motywem przyjaźni między ChRL i KRLD. Ja także chciałem sobie przywieźć pamiątkę z tej krótkiej wizyty w KRLD, ale skończyłem na zestawie pocztówek z północnokoreańskiego resortu. Dopiero po wyjściu z Mansudae zdałem sobie sprawę, że wydanymi tu trzydziestoma juanami wsparłem reżim Kima.