
Dzieci są przereklamowane. Nie zawiążą sobie buta. Nie sięgają do umywalki. Łatwo je przekupić lizakiem. I nawet nie wiedzą, skąd biorą się dzieci. Na otwartej właśnie wystawie „W Muzeum wszystko wolno” w Muzeum Narodowym, przygotowanej przez grupę dzieci-kuratorów, rozwrzeszczane grupki dzieci-zwiedzających grały mi na nerwach i starałem się je omijać szerokim łukiem.
Dzieci to znany fetysz. Lubi się takie dzieci, które jeszcze nie potrafią się skutecznie zbuntować. Gdy wchodzą w trudny wiek, tracą na atrakcyjności. Można im wmówić, że piwnica, w której żyją to cały świat. Mają mieć nieskażoną wyobraźnię, nosa do sztuki jak świnie do trufli. Coś między Jankiem Muzykantem i Królem Maciusiem.
W sumie dzieci było aż 69 (sic!). „W Muzeum wszystko wolno” to właściwie sześć osobnych projektów, przygotowanych przez oznaczone różnymi kolorami grupy dzieci-kuratorów i przypisanych im opiekunów. Grupy są dosyć liczne i nie potrafię sobie wyobrazić, jak kuratorzy potrafili się ze sobą dogadać i podejmować jakiekolwiek decyzje.
Tytuł oczywiście kłamie. To ten lizak, na który dzieci dały się złapać. Przecież w muzeum nie wolno wszystkiego, a wręcz przeciwnie – wolno tu bardzo niewiele. Mi niemal nic nie wolno. Nie wszystko wolno kuratorom. A pilnujący mają szczególne baczenie właśnie na dzieci – nie biegać, nie dotykać, nie krzyczeć. Na stronie Muzeum Narodowego można przeczytać stosowny regulamin.
Wystawy przygotowane przez dzieci też są dosyć klasyczne, ale na szczęście – jak to ostatnio w Narodowym – świetnie zaprojektowane (bynajmniej nie przez dzieci-projektantów). To niewielkie tematyczne pokazy oparte na schemacie „coś w sztuce”: stworzenia zamieszkujące las, mitologia, strachy, skarby, bohaterowie, stroje. W większości wystawy zdają się być adresowane do dzieci. Zestawy prac są dosyć oczywiste, ale znalazło się tu też kilka wyciągniętych z magazynów perełek.
Zazwyczaj jest raczej po belfersku, a młodzi kuratorzy spisali się na piątkę z plusem. Okazało się, że w Muzeum są bardzo zdyscyplinowani, trzymają się tematów, rzadko wychodzą za linijkę, nawet jeśli nie znają zasad ortografii. Jak czegoś nie rozumieją, ktoś dostarcza im wiedzy, profiluje. Może wyrośnie z tego jakiś sprawny kurator.
Samo spotkanie z dziećmi odbywa się na poziomie podpisów i komentarzy pisanych niewprawnymi dziecięcymi rączkami i czarująco nieortograficznych (nie wszystkie rozczytałem). Niestety, to w tych podpisach w pełni ujawnia się mentorska pałeczka dyrygenta. W zależności od mini-wystawy, mini-kuratorzy mierzą się z innym pisarskim mini-zadaniem. Próbują wcielać się w postacie z obrazów albo piszą krótkie infantylne rymowanki: „To jest święty Franciszek z Asyżu / Kochał on Jezusa, co umarł na krzyżu / Poza Jezusem kochał zwierzęta / Na pewno każdy to pamięta”. Może za kilka lat w podobnej manierze napiszą jakiś sprośny wierszyk.
Gdzie indziej kuratorzy odpowiadają na pytanie, dlaczego wybrali tę a nie inną pracę: „Podoba mi się, bo jest metalowy, a ja lubię metalowe rzeczy”. „Bo każdy kot jest wyjątkowy”. Muszę przyznać, że wielu całkiem dorosłych kuratorów zaskakująco podobnie tłumaczy się ze swoich wyborów. Bo lubią świnki morskie; bo na obrazie jest mało różowego, a ja nie lubię różowego; bo czemu nie.
Jednak tylko wystawa grupy „grupy czerwonej”, zatytułowana „Taniec minotaura”, dostarcza jakiejś alternatywnej wiedzy. Tylko z tej wystawy coś wyniosłem i dla tej niewielkiej ekspozycji, zbudowanej – jak przystało na minotaura – jako labirynt, warto się wybrać do Narodowego. Wprawdzie z wyświetlanego tu spektaklu z udziałem dziecięcych kuratorów niewiele zrozumiałem (dykcja!), ale przynajmniej jest tu co poczytać.

Przy wejściu do labiryntu wita nas „Bombowniczka” Anny Baumgart i nieortodoksyjna historia powstania rzeźby: „Dawno, dawno temu, gdy po świecie chodziły jeszcze minotaury. Pewna 18-letnia dziewczyna imieniem Christin zakochała się w minotaurze. Po ślubie minotaur obarczał Christin pracami domowymi – sprzątaniem, gotowaniem, praniem. Gdy była w ciąży, uznała, że ma dość swojego życia. Żeby przekonać ludzi, że mężczyźni też mogą wykonywać prace domowe i że matki nie muszą być miłe i łagodne, ale również mogą być wkurzone. Zrobiła więc rzeźbę, którą nazwała «Bombowniczka»”.
„Końik tańczy bręgdęs”, czytam o niewielkiej drewnianej rzeźbce. O „Misiu” Jacka Kryszkowskiego: „Miś ożył i lata samolotem ale później poszedł do gabloty”. O nieatrybuowanym obiekcie: „Wykonana przez kogoś tam”. Szczerzę zazdroszczę tej interpretatorskiej dezynwoltury.