Abakanowicz w Tate Modern

Widok wystawy, od lewej: „Czarna kula” (1975), „Abakan czerwony” (1969), „Abakan pomarańczowy” (1968)

W „Dwutygodniku” recenzuję retrospektywną wystawę Magdaleny Abakanowicz, która kilka tygodni temu otworzyła się w Tate Modern w Londynie. Tekst nosi tytuł „Lasy abakanów”, bo wystawa skupia się wyłącznie na abakanach, pomijając późniejszą twórczość artystki, gdy skupiała się ona na twardszej rzeźbie. Poniżej kilka cytatów:

Od lewej: „Helena” (1964-1965), „Desdemona” (1965)
„Helena” (1964-1965)

W polskim środowisku artystycznym nazwisko Abakanowicz wciąż wywołuje mieszane reakcje. Bo też mnóstwo wokół jej sztuki paradoksów. Na Zachodzie uchodziła za ofiarę systemu komunistycznego, ale nie przeszkadzało jej to przyjaźnić się z pezetpeerowskim propagandzistą Arturem Starewiczem. Programowo odrzucała feminizm, a dzisiaj to właśnie feministyczne odczytania i tkactwo jako kobiece medium są częstym wytrychem interpretacyjnym oraz kluczem do popularności jej sztuki. Wreszcie, usilnie starała się unikać łatki przedstawicielki sztuki włókna (fibre art), w Polsce nazywanej tkaniną unikatową. Chciała być rzeźbiarzem, i to z męską końcówką. Stopniowo odchodziła od miękkich rzeźb na rzecz bardziej tradycyjnych materiałów rzeźbiarskich i figury ludzkiej. Tymczasem w Tate jej „twarde” rzeźby stanowią nieliczne wyjątki.

Można śmiało powiedzieć, że wystawa w Tate mogłaby się Abakanowicz nie spodobać. Jest przygotowana wręcz wbrew woli artystki. Wszak nie ma tu ani „Figur siedzących”, ani „Pleców”, ani „Tłumów”. Gdy abakany intrygowały wielością możliwych odczytań, jej rzeźby figuratywne – i te z utwardzanych worków jutowych, i te odlewane w brązie – były już łatwo przyswajalne, do znudzenia epatowały zgraną poetyką cierpienia. Posługując się włóknem, Abakanowicz stała na czele swego rodzaju artystycznej rewolucji. Przechodząc od połowy lat 70. w stronę bardziej tradycyjnej rzeźby i figuracji, przyjmowała stanowisko coraz bardziej konserwatywne, wręcz nudne. Dążyła do uniwersalizmu i wzniosłości, chciała opowiadać o wielkich sprawach i prawdach wszelakich sztuką przez duże S. Gdy tak się stawia sprawę, łatwo o potknięcia. Sama artystka oraz grono jej akolitów tych porażek wydawało się nie zauważać.

„Assamblage noir” (1966)
Widok wystawy z fototapetą z pracowni Abakanowicz

Dlatego właśnie nic lepszego niż wystawa w Tate nie mogło się jej twórczości przydarzyć. Kuratorki Ann Coxon oraz Mary Jane Jacob przypominają najważniejszy i zarazem najlepszy okres w karierze Abakanowicz, dokonując jasnych i klarownych wyborów.

Widok wystawy, na pierwszym planie po prawej: „Abakan étroit” (1967-1968)
Widok wystawy, na pierwszym planie po prawej: „Abakan brązowy IV” (1969-1984)

W przypadku Tate takie okrojenie twórczości Abakanowicz ma szczególne znaczenie. To instytucja, która ma moc namaszczania i wyraźnie wskazuje, która część dorobku artystki ją interesuje.

Przecież Tate Modern znane jest głównie z bardzo klasycznych retrospektyw, ułożonych chronologicznie, wyróżniających wszystkie ważne okresy i aspekty twórczości danego artysty. Taki jest obecny hit londyńskiego muzeum – wystawa Paula Cezanne’a, wystawa Marii Bartusovej, innej artystki z bloku wschodniego, odkrytej dla szerszej publiczności w ostatnich latach, również nie pomija żadnego ważnego rozdziału jej twórczości.

Tymczasem i wcześniejsze zakupy do kolekcji Tate, i wystawa, i jej katalog – wszystko stawia w centrum zainteresowania abakany, jednocześnie wyraźnie odrzucając sporą część dorobku Abakanowicz. I słusznie. Pogoń za uniwersalnością i rodzajem uduchowionej wzniosłości zaprowadziła Abakanowicz w ślepy zaułek, powstawały prace dosłowne, oparte na powielaniu jednego motywu. Taką, zupełnie inną Abakanowicz niż ta w Londynie można dziś oglądać na przykład na wystawie na Zamku Królewskim w Warszawie – Abakanowicz figuratywną, posługującą się multiplikacją, nadmiernie uwzniośloną. Po obejrzeniu wystawy w Tate w Warszawie miałem wrażenie, że oglądam prace zupełnie innej artystki.

„Embriologia” (1978-1981)

Dziś kontekstem dla twórczości Abakanowicz nie jest sztuka włókna, lecz szeroko potraktowana sztuka dwudziestowieczna, w tym rzesze odkrywanych na nowo artystek, także tych tworzących współcześnie, które nierzadko sięgają po włókno jako medium. Z wystawy Abakanowicz można zajrzeć bezpośrednio do Hali Turbin, postindustrialnego holu muzeum, i przyjrzeć się z bliska ogromnej instalacji, którą stworzyła tam Cecilia Vicunia. Chilijsko-nowojorska artystka nawiązuje w niej do tradycji kipu. Podobną stworzyła kilka lat temu na Documenta 14, a w tym roku otrzymała Złotego Lwa na Biennale Sztuki w Wenecji.

Od lewej: „Abakan vert” (1967-1968), „Zima (1975-1980), „Abakan festiwal” (1971), „Ubranie czarne VI” (1976)

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Aalto  

aalto1
Studio Aalto

Wiedziałem, że Finlandia wiele lat temu postawiła na dizajn, ale nie spodziewałem się, że wyjazd do Helsinek okaże się tak wyśmienitą wycieczką architektoniczną. Chociaż wybrałem się do stolicy Finlandii głównie z powodu wystawy Pawła Althamera w HAM, a przy okazji miałem okazję poznać przy okazji kilka innych muzeów i galerii, to właśnie nowoczesna architektura zrobiła na mnie największe wrażenie. Przede wszystkim dzięki Alvarowi Aalto, którego pamiętam jeszcze z dzieciństwa, bo dzielił pierwszą stronę encyklopedii PWN z Magdaleną Abakanowicz.

Już przyjeżdżając do centrum Helsinek z lotniska, wysiada się na dworcu, który zaprojektował Eliel Saarinen. W okolicy znajduje się kilka interesujących budynków, w tym Filnadia Hall projektu Aalto, nowa centralna biblioteka miejska Oodi, pomyślana jako platforma miejskich aktywności czy wykuty w skale kościół Temppeliaukio.

Warto wybrać się nieco dalej. Muzeum Didrichsen położone na niedużej wyspie mieści się we wspaniałej modernistycznej willi, zaprojektowanej przez Viljo Revella w latach 60., z myślą o pokazywaniu tu rodzinnej kolekcji oraz ekspozycji rzeźb na zewnątrz (w tym Henry’ego Moore’a). Prawdziwą architektoniczną ucztą jest Espoo, gdzie od niedawna można dojechać z Helsinek metrem. W Espoo, mieście-ogrodzie projektowała czołówka fińskich architektów, w tym Aalto. Przy muzeum Emma (Espoo Museum of Modern Art), mieszczącym się w brutalistycznym budynku byłej drukarni, można zaś podziwiać przypominający latający spodek dom Futuro, zaprojektowany z myślą o masowej produkcji jako budynek przyszłości przez Mattiego Suuronena.

z diedrichsen
Muzeum Didrichsen

z biblioteka
biblioteka Oodi

z futuro
Futuro House

z tipio wirkkala
Tapio Wirkkala, szkło, Emma

W sklepach zaś zachłannie cieszyłem oczy produkcją takich firm jak Iittala, Arabia, no i oczywiście Artek. Od lat 50. bowiem Finlandia stała się rozpoznawalnym na całym świecie symbolem innowacyjnego dizajnu (obok innych skandynawskich państw, jak Szwecja czy Dania), co potwierdzały nagrody na międzynarodowych wystawach, takich jak Triennale w Mediolanie.

Najważniejszym architektem i projektantem tworzącym kiedyś w Helsinkach wciąż pozostaje Alvar Aalto. Aalto odegrał kluczową rolę w kształtowaniu się modernizmu w projektowaniu i architekturze w Skandynawii począwszy od lat 30., jako twórca mebli, szkła, lamp, no i budynków. Alvar i jego pierwsza żona Aino Aalto już w 1935 roku założyli wspomnianą wcześniej firmę Artek, początkowo po to, by zaopatrywać budynki projektowane przez ich studio architektoniczne w wyposażenie wnętrz. Dziś na przedmieściach Helsinek, w nadmorskiej dzielnicy Munkkiniemi, można odwiedzić dom, który dla siebie zaprojektowali, oraz budynek pracowni, który Aalto zbudował w latach 50.

domaa zew2
Dom Aalto

domaa zew1

domaa

domaa zew 3

Dom Aalto powstał już w 1936 roku. Część przestrzeni Alvar i Aino Aalto wydzielili na potrzeby studia architektonicznego, ze specjalnie zaprojektowaną wysoką przestrzenią, przestronnymi oknami i antresolą. Na piętrze znajdowały się prywatne pokoje rodziny: sypialnie, pokój gościnny, łazienka.

To dosyć skomplikowana konstrukcja. Od strony ulicy i studia jest głównie murowana. Część budynku od strony ogrodu wspiera się na stalowych filarach, a górne piętro to lekka drewniana konstrukcja. Struktury horyzontalne odlano z betonu. Także od zewnątrz budynek jest zróżnicowany i ujawnia rozwiązania strukturalne: widać tu i ceglane powierzchnie, i z malowane drewno, i stalowe filary, i beton.

Widać w tym budynku, że już bardzo wcześnie Aalto krytykował dogmatyczne podejście do modernizmu i wiążącą się z tym standaryzację. Poszukiwał dlań alternatyw, chociażby w naturalnych materiałach czy wykorzystaniu światła.

domaa2
Dom Aalto – wnętrze pracowni

domaa8
Dom Aalto – salon

domaa7

domaa10
Dom Aalto – część prywatna na piętrze

domaa12

domaa9

domaa1

domaa szafka

domaa jadalnia
Dom Aalto – jadalnia, lampa A203

domaa klamka

domaa leger

calder aaaa
Alexander Calder, Portret Alvara Aalto

Aalto traktował projektowane przez siebie budynki jak Gesamtkunstwerk, projektując wszystkie detale, takie jak klamki, elementy oświetlenia i meble. W Domu Aalto natkniemy się też na mnóstwo intrygujących pamiątek, świadczących o paryskich przyjaźniach rodziny Aalto. Wiszą tu grafiki Légera i Le Corbusiera (z charakterystyczną sylwetką Modulora i odręczną dedykacją). Na półce w jadalni stoi portret Aalto wykonany z drutu przez Alexandra Caldera. W byłej pracowni zgromadzono zaś kilka abstrakcyjnych obrazów Aalto, który – podobnie zresztą jak Le Corbusier – chętnie oddawał się malarskiej pasji.

Widać ogromny szacunek dla architekta i jego dorobku. Aino Aalto zmarła w 1949 roku. Potem Alvar Aalto mieszkał w tym domu z drugą żoną, Elissą Aalto, do własnej śmierci w 1976 roku. Zarówno w czasie, gdy mieszkała tu rodzina Aalto, jak i po śmierci Elissy w 1994 roku, dokonano w domu tylko niewielkie zmiany.

aalto20
Studio Aalto

aalto19

aalto16

aalto15

aalto3
Studio Aalto – amfiteatr

Zaledwie kilka kroków dzieli Dom Aalto od studia, które Aalto zaprojektował w latach 50. na potrzeby swego studia architektonicznego. Napływające liczne zlecenia, głównie na budynki użyteczności publicznej, wymagały bowiem zatrudnienia większej liczby adeptów architektury.

Głównym elementem Studia Aalto jest spadzisty dach, który opada od najwyższego punktu w przestrzeni biura samego Aalto ku wspólnej otwartej przestrzeni pokoju rysunkowego, w którym pracowali zatrudnieni przez niego młodzi architekci. Dach przypomina więc żagiel. Najwyższy punkt domu wspiera się zaś na filarze-maszcie, na którym znajduje się też niewielki balkon, przypominający bocianie gniazdo. Prowadzi do niego drabinka. Taki balkonik to element właściwy wielu pracowniom architektonicznym czy rzeźbiarskim, pozwalający na spojrzenie z góry na makiety i ocenę projektów.

Aalto podkreślał, że miejsce pracy architekta musi zapewniać jednocześnie spokój do indywidualnej pracy, jak też dawać możliwość pracy kolektywnej. Widać to wyraźnie na zdjęciach, na których pracownia Aalto często zapełniały projekty, nad którymi głowiło się wielu pracowników biura jednocześnie.

aalto8
Studio Aalto – wnętrze pracowni rysunkowej

aalto11

aalto10

aalto2
Studio Aalto – świetlik

aalto13
Studio Aalto – salonik dla klientów, lampy Kultakello (A330)

aalto17
Studio Aalto – wykusz

Od strony ulicy budynek ukryty jest za murem, ale przestrzenie wewnątrz są otwarte i umiejętnie wykorzystują światło naturalne, co jest w ogóle cechą architektury Aalto (i w domu, i w studiu znajdziemy charakterystyczne świetliki). W specjalnym pomieszczeniu służącym do spotkań z klientami jedna za ścian zbudowana jest pod skosem. Na niej zawieszane były omawiane projekty, oświetlane naturalnym światłem wpadającym z niewidocznych dla oka otworów. Ten element widoczny jest od zewnątrz jako rodzaj wykuszu.

Budynek w pierwotnej formie zaprojektowany został na planie litery L, potem dodano do niego jeszcze stołówkę (na stałe w studiu zatrudniony był kucharz, który tu również mieszkał). W ten sposób powstał wewnętrzny dziedziniec, zaprojektowany jako amfiteatr – miejsce odpoczynku, ale też wykładów czy projekcji filmowych.

Dzisiaj Studio Aalto nie tylko udostępniane jest zwiedzającym. Znajdują się tu też biura Fundacji Aalto, opiekującej się spuścizną po architekcie.

aalto12

aalto6

aalto5

aalto porecz

aalto9

Podobnie jak w Domu Aalto, studio zachwyca nie tylko ogólną koncepcją, ale też detalami, takimi jak klamki (jedna z szuflad kryje specjalną wystawę klamek Aalto), niewielkie okienka służące wyłącznie do wentylacji czy meble. Mnie najbardziej zachwyciły jednak lampy, często projektowane do poszczególnych miejsc i tak, by naśladowały światło naturalne.

Lampa Ul, która wisi w salonie w Domu Aalto, powstała na przykład z myślą o uniwersytecie w Jyväskylä. Lampy Kultakello, które znajdziemy wiszące nad stołem w saloniku dla gości w Studio Aalto, zaprojektował pierwotnie dla helsińskiej restauracji Savoy. W jadalni wiszą zaś słynne „granaty ręczne” (Käsikranaatti, Artek A110). Rodzaj wystawy lamp Aalto znajduje się obecnie wokół opisanego wcześniej balkonu w jego biurze. Wiele z tych projektów wciąż są produkowane przez Artek, chociaż w raczej zaporowych cenach (najprostszy Aaltowski stołek to wydatek ponad 200 euro).

aalto7
Studio Aalto, pracownia rysunkowa

z lampa zielona

z lampa podwojna
Lampa A810

z lampa granat
Lampa „granat ręczny” A110 w jadalni Studia Aalto

aalto

domaa4
Lampa Ul w salonie Domu Aalto

domaa3
Lampa z drewna i tektury zaprojektowana przez Poula Henningsena dla Alvara Aalto

Jedna z najciekawszych lamp stoi na fortepianie w salonie Domu Aalto. Nie zaprojektował jej jednak Aalto, lecz Poul Henningsen, słynny duński projektant lamp i przyjaciel Aalto, mający ogromny wpływ na jego własne projekty (widoczne są pewne podobieństwa niektórych projektów Aalto i słynną PH Lamp Henningsena, zresztą wykorzystywał je czasem w projektowanych przez siebie budynkach). Lampę z fortepianu Henningsen wykonał specjalnie dla Aalto około 1930 roku.

Chociaż w Domu Aalto i w Studiu Aalto spędziłęm kilka godzin (oba miejsca można odwiedzać na rezerwowanych wcześniej oprowadzaniach), chętnie bym tam wrócił choćby dziś i jeszcze trochę poodkrywał.

z lampy
Studio Aalto

Hiroszima

IMG_7227

W pociągu do Hiroszimy czytam „Japan Times”. W Seulu w wieku 92 lat zmarła Kim Bok-don, aktywistka, która głośno domagała się przywrócenia pamięci o tzw. comfort women i zadośćuczynienia ich krzywdom. Comfort women to japoński eufemizm, opisujący kobiety, które w czasie II wojny światowej były zmuszane do świadczenia usług seksualnych japońskim żołnierzom. Kim trafiła do takiego wojennego burdelu w wieku 14 lat. Podobnie jak wiele kobiet z krajów okupowanych przez Japonię, z którym dzieliła los, Kim przez lata bała się opowiadać o swoich doświadczeniach. Przerwała milczenie na początku lat 90., stając się twarzą całego ruchu.

Mimo porozumień i kilku gestów ze strony Japonii, ostatnie ofiary umierają w poczuciu nierozwiązania ich sprawy i niemal bez słowa przepraszam. Wielu japońskich liderów wciąż bowiem zaprzecza, że taki proceder w ogóle miał miejsce, twierdząc, że kobiety trafiały do burdeli dobrowolnie. Czytam zatem, że Japonia wyraziła zaniepokojenie, że kondukt Kim żałobny miał przejść obok japońskiej ambasady w Seulu, miejscu, w którym Kim wielokrotnie protestowała.

Tymczasem jedziemy do Hiroszimy, miasta zniszczonego 6 sierpnia 1945 roku przez bombę atomową zrzuconą przez Amerykanów. Pierwsze kroki kierujemy oczywiście do Parku Pokoju, bo tak nazywa się miejsce, nad którym znajdowało się hipocentrum wybuchu, dziś upamiętniające tragedię.

z

zz

Park Pokoju oraz Centrum Pokoju na początku lat 50. zaprojektował słynny japoński architekt Kenzo Tange. Stąd corbusierowskie filary, na których wspiera się muzeum (obecnie częściowo w remoncie) oraz ogólne wrażenie nowoczesności całego założenia. Tange w projekcie muzeum miał połączyć pięć punktów Le Corbusiera z japońską tradycją. W pracach nad parkiem uczestniczył zaś rzeźbiarz Isamu Noguchi, który w latach 1950-1952 przebywał w Japonii. Na zaproszenie Tange zaprojektował cenotaf, jednak jego propozycja została odrzucona, prawdopodobnie ze względu na jego amerykańskie obywatelstwo.

Noguchi, w czasie wojny internowany z uwagi na jego japońskie pochodzenie, w swej propozycji silnie nawiązywał do japońskiej tradycji. Ostatecznie to Tange zaprojektował cenotaf, ale uwzględniając najważniejsze elementy pomnika Noguchiego. Tak powstała znana na całym świecie paraboliczna rzeźba. (Noguchi stworzył rzeźbiarskie barierki Mostu Pokoju, który również zaprojektował Tange.)

IMG_7320

Od początku zwiedzania Parku Pokoju oraz muzeum poświęconemu tragedii mam jednak co najmniej mieszane uczucia. Coś tu nie gra. Narasta we mnie przekonanie, że obecne tu narracje oraz retoryka zdają się przede wszystkim służyć nie tyle pamięci o ofiarach, co zapominaniu o odpowiedzialności za wojnę.

Poza prostymi formami upamiętnienia tragedii i jej ofiar – jak pozostawienie ruiny budynku, nad którym wybuchła bomba (tzw. Pomnik Pokoju), Ogień Pokoju czy wspomniany cenotaf, dominuje tu kilka narracji. Po pierwsze uwaga skupia się na samych ofiarach i zniszczeniach spowodowanych przez wybuch. W samym muzeum szczegółowo opowiedziana jest historia bomby atomowej, przed i po Hiroszimie, w tym roli arsenałów nuklearnych w czasie zimnej wojny. Wreszcie mowa tu jest o powojennej, niezwykle szybkiej i sprawnej odbudowie Hiroszimy. Te wszystkie narracje, odwołania do humanizmu składają się zaś na główny przekaz tego miejsca: Hiroszima to miasto niosące światu przesłanie pokoju. Streszcza je cytat z Jana Pawła II, który odwiedził Hiroszimę w 1981 roku: „Wojna to śmierć. Pamiętać przeszłość to poświęcić się przyszłości. Pamiętać Hiroszimę to brzydzić się wojną nuklearną. Pamiętać Hiroszimę to poświęcić się pokojowi”.

Tyle, że pamięć jest tu bardzo wybiórcza. To, czego sprawnie się tu unika, to historia II wojny światowej w Azji i ekspansjonistycznej polityce Japonii. Opowieść o ofiarach i przesłanie pokoju zakrywają kolonialną przeszłość kraju. Wojna jakby pojawia się sama (zwłaszcza z Chinami), nie podkreśla się roli Japonii jako agresora, militaryzmu i ekspansjonizmu. Wojna się po prostu „zaczyna”. „Wielu japońskich żołnierzy zginęło na polu bitwy, nigdy nie wracając do swoich rodzin”, czytam na jednej z plansz w mzueum. „Aczkolwiek, jak widać w incydencie nazywanym „masakrą nankijską”, Chińczycy też poświęcili wielu żołnierzy, cywili, a nawet dzieci”.

W sklepiku muzealnym starannie dobrane gadżety i literatura. Kupuję album z rysunkami tych, którzy przeżyli, których kilka tysięcy znajduje się w kolekcji muzeum, oraz komiks opiewający, jak szybko Hiroszima – niczym feniks z popiołów (to powracająca metafora) – podnosiła się ze zniszczeń. Już w 1946 roku postanowiono o powstaniu pierwszego pomnika. Kamienne cenotafy w różnych punktach miasta.

sadako sasaki
Sadako Sasaki

zurawie
Żurawie Sadako Sasaki

Wiele miejsca poświęca się też postaci Sadako Sasaki. Jej historia dominuje sprzedawane tu książeczki dla dzieci. Sadako jako mała dziewczynka przeżyła wybuch, ale kilka lat później – w efekcie napromieniowania – zachorowała na białaczkę. Znając ludowy przesąd, że kto złoży tysiąc papierowych żurawi, spełni się jego marzenie, zaczęła z papierowych opakowań po lekarstwach składać żurawie w technice origami. Chociaż ułożyła ich ponad 1300, zmarła.

IMG_7283

IMG_7282

Jej śmierć stała się bezpośrednim impulsem do powstania pomnika dedykowanego dzieciom – ofiarom bomby. Co roku niezliczone żurawie przysyłane są do muzeum z całej Japonii.

Gdy w połowie lat osiemdziesiątych zaczęto dyskutować o renowacji Muzeum Pokoju, w Japonii przetoczyła się dyskusja o potrzebie zawarcia w nim osobnej wystawy o japońskim kolonializmie i agresywnej roli w II wojnie światowej. Po długich dyskusjach wycofano się z tego projektu, głównie po naciskach organizacji prawicowych i nacjonalistycznych. Tym bardziej, że zaczęły rosnąć naciski i międzynarodowe dyskusje o nierozliczeniu się Japonii za zbrodnie wojenne, chociażby ze strony Chin (masakra w Nankinie, w której zginęło 300 tysięcy mieszkańców miasta) czy właśnie ruchu zainicjowanego w Korei przez Kim Bok-don. (Niedawno byłem w miejscu pamięci o masakrze w Nankinie i może jeszcze do tego wrócę na blogu, bo to z jednej strony bardzo szczególne miejsce, a z drugiej ciekawe jest też pytanie – dlaczego masakrę w samym Nankinie upamiętniono dopiero w latach 80.)

Oczywiście kwestia zrzucenia bomb atomowych wciąż pozostaje kontrowersyjna i także amerykańskie muzea też nie doszły do kompromisu, jak o niej mówić. W Ameryce wciąż dominuje przekonanie, które znajduje też swoje odbicie w muzealnych wystawach, że decyzja o użyciu bomby atomowej, uratowała życie tysiącom amerykańskich żołnierzy i skróciła wojnę. W Hiroszimie uważa się, że zrzucenie bomby było pierwszym aktem zimnej wojny.

Gdy trzy lata temu Hiroszimę odwiedził prezydent Obama, dziennikarze szybko wyłapali pewien zgrzyt. Prezydent mówił o ofiarach bomby atomowej, ale – jak zawsze podczas zagranicznych podróży – dyskretnie towarzyszył mu attaché wojskowy z walizką z kodami nuklearnymi.

abakanowicz
Magdalena Abakanowicz, „Hiroszima”

Może nie pisałbym tego wszystkiego, gdybym nie miał wrażenia, że sztuka też uczestniczy w tym procesie wybiórczej pamięci o II wojnie światowej. Hiroszima i Nagasaki stały się przecież nośnymi symbolami. Śpiewała o nich ostatnio Kasia Nosowska.

W hiroszimskich muzeach sztuki jest sporo prac poświęconych tragedii, w tym grupa postaci Magdaleny Abakanowicz w niewielkim parku rzeźby przy Miejskim Muzeum Sztuki Współczesnej. Na zeszłorocznej wystawie Kojiego Kamojiego w Zachęcie pojawiły się dwie instalacje. „Kamień oświęcimski” (1988) oraz „Hiroszima” (1995), złożona z kamieni przysłanych z Hiroszimy, miały „dotykać traumatycznych doświadczeń zbiorowych”. W muzeum w Parku Pokoju znajduje się ceramiczna replika obrazu Ikuo Hirayamy, artysty, który przeżył wybuch, zatytułowanego „Holokaust w Hiroszimie”, jego jedynego obrazu poświęconego tragedii. Można oczywiście ubolewać, że takie prace nie powstają o Nankinie (to jedna z zapomnianych zbrodni), ale też wyobrazić sobie, że niemiecki artysta robi pracę o zbombardowanym Dreźnie – co samo w sobie byłoby już nieco kontrowersyjne – i nazywa go „Dreźnieńskim Holokaustem”.

obraz
Ikuo Hirayama, „Holokaust w Hiroszimie”

karawana pokoju
Ikuo Hirayama, „Karawana pokoju”

Ale jest tu też inny obraz Hirayamy, też obecny w formie ceramicznej. To „Karawana pokoju”. Ma wyrażać  „marzenie o zjednoczeniu pokojowego świata, tak a by ludzie podzieleni na Blok Wschodni i Zachodni pokonaliby trudności i konflikty”.

Pamięć o bezbronnych ofiarach Hiroszimy oraz przesłanie pokoju przy jednoczesnej amnezji produkuje wygodne wyobrażenie Japonii jako wspólnoty „niewinnych ofiar”. Ale czy można opłakiwać zaznane krzywdy nie pamiętając o własnych zbrodniach?

IMG_7291

 

Hakone – muzeum na świeżym powietrzu

hakone 6

Jean Arp, Pepin Geant, 1937

Miejsce warte jednodniowej wycieczki – Hakone. Jadąc tu z Tokio, wpadasz jak śliwka w kompot w wir przysłowiowej japońskiej wycieczki. Całkiem niedrogi bilet pozwala na dojechanie tu z Tokio i korzystanie z wszystkich środków lokomocji w regionie. By doświadczyć tutejszej przyrody oraz zobaczyć jedne z najbardziej malowniczych widoków Góry Fidżi i jeziora Ashi, przesiadasz się z ekspresowego pociągu w kolejkę wąskotorową, z kolejki wąskotorowej w kolej linową (jak na Gubałówkę), potem kilka odcinków górską gondolą, statek wycieczkowy udający okręt piratów, autobus i pociąg powrotny.

Właściwie na nic innego nie starcza czasu, więc widoki podziwia się głównie zza okien środków transportu. Ale wybraliśmy się tu z Marcinem w trochę innym celu – na tym szlaku znajduje się bowiem Hakone Open-Air Museum, pierwsze japońskie muzeum sztuki na świeżym powietrzu, czyli po prostu – park rzeźby.

gora fiji

Muzeum istnieje od niemal półwiecza – otwarto je w 1969 roku – i dlatego momentami trąci myszką. Na siedmiu hektarach rozsianych jest ponad sto rzeźb i kilka pawilonów. To starannie zaplanowane artystyczne doświadczenie. Po przejściu betonowym tunelem przed naszymi oczami rozpościera się górski pejzaż. Ale po chwili wzrok kieruje się ku rzeźbom – w pierwszej kolejności Rodina i Moore’a, które jak gdyby nigdy nic stoją sobie na równo przystrzyżonym trawniku.

Jeszcze tydzień temu wszystko było przykryte śniegiem, teraz panują tu wyblakłe żółcie, niby jesienne, ale zwiastujące zbliżającą się nieuchronnie wiosnę. Wszak odwiedziliśmy Japonię przy okazji chińskich świąt, które obcokrajowcy nazywają Chińskim Nowym Rokiem, a Chińczycy po prostu – Świętem Wiosny. I w Hakone czuć już wiosnę.

hakone2

hakone 3

Kolekcja Hakone to klasyka XX wieku, zarówno międzynarodowej, jak i japońskiej rzeźby, w tym czołowych przedstawicieli awangardy, ale znalazły tu też swe miejsce rzeźby bardziej klasyczne, tradycyjne, figuratywne. Kilku artystów zostało w Hakone wyróżnionych szczególnie – w kolekcji dosyć dobrze reprezentowani są Moore, Medardo Rosso, Giuliano Vangi czy Japończyk Bukichi Inoue, który zresztą zaprojektował też całe założenie, pełne krętych ścieżek, zwrotów akcji i wizualnych niespodzianek. W latach 80. powstał tu też pawilon poświęcony najważniejszemu artyście minionego stulecia. Ogromne litery na długiej białej fasadzie budynku krzyczą typową ejtisową czcionką: PICASSO!

Większość z wystawianych – i w budynkach, i na świeżym powietrzu – rzeźb pochodzi z lat 60. i 70. Wtedy też bowiem, przed kilkoma dekadami, podejmowano większość zakupowych decyzji. Dziś widać wyraźnie, które z prac lepiej przetrwały próbę czasu, a które mniej. Może nie wypada tak pisać o artystach zajmujących czołowe pozycje w podręcznikach sztuki, ale kanon nie jest dany raz na zawsze.

hakonepicasso

ballahakone
Giacomo Balla, Ballerina, 1920-1922

Hakone to kanon współczesności, ale sprzed półwiecza, widziany oczami Japończyków, zazwyczaj będzie to kanon wspólny z europejskim, ale nie zawsze. Nie mogło tu zabraknąć Rodina, Moore’a czy Picassa (szkoda, że w pawilonie reprezentowany jest głównie ceramiką, kupioną zresztą bezpośrednio od jego córki Mai, a nie ma tu żadnej jego rzeźby). Ale też Légera, Caldera, Césara, Gabo… No i a-a-a-Abakanowicz, chociaż jej rzeźba w tym momencie spoczywa w magazynie. W Hakone znajdziemy cały alfabet najważniejszych dwudziestowiecznych rzeźbiarzy.

Wśród tych łatwych w atrybucji prac, dzieła japońskich artystów. Więc nie tylko Jean Arp, którego złocąca się amorficzna rzeźba świetnie prezentuje się we wczesnowiosennej aurze, ale też nieco wciśnięty w kąt, świetny Taro Okamoto. Nie tylko Max Bill, ale też Minami Tada.

Mniejsze i delikatniejsze prace zgromadzono w specjalnym pawilonie rzeźby. Tu – obok znanych rzeźb Boccioniego, Brancusiego, Yvesa Kleina – najciekawsze wydają się być roztańczone postacie wygięte z drutu przez Giacoma Ballę. No i koty, z których słynął japoński rzeźbiarz Fumio Asakura (w Tokio odwiedziliśmy muzeum w jego byłym domu-pracowni). Zresztą po wizycie w kilku japońskich muzeach mogę pokusić się o – powierzchowną mimo wszystko – uwagę, że koty to jeden z ulubionych tematów japońskich artystów.

hakone 4
Taro Okamoto, Człowiek-drzewo, 1971

Muzeum w Hakone cierpi na typową chorobę parków rzeźby – nadmierne zagęszczenie. Aż chciałoby się tu trochę uprzątnąć, wprowadzić więcej przestrzeni. Przecież jesteśmy na świeżym powietrzu! Sztuka miała się tu łączyć z naturą, a jakby na samą naturę brakowało tu miejsca. Ogląda się tu wszystko bez specjalnego wysiłku, niczego nie trzeba szukać, narzuca się samo. Jeszcze wzrok nie nacieszył się widokiem figury Niki de Saint Phalle, a pod nogi wpada rozczapierzony golas Antony’ego Gormleya. Krótko mówiąc, nieco brakuje oddechu.

Ale w parku są też takie miejsca, które trącą po prostu Orońskiem. Religijne rzeźby i płaskorzeźby Giacomo Manzù (z których część powstała na zamówienie Watykanu) powinny znaleźć miejsce w jakimś innym zacisznym miejscu. A „My Sky Hole” Inoue Bukichiego, wąski, klaustrofobiczny podziemny tunel, wyłożony pofalowaną skórą, wcale nie działa jako doświadczenie „ponownych narodzin”. Z dzisiejszej perspektywy być może najatrakcyjniejszy okaże się napis „PICASSO”, nostaligcznie postmodernistyczny i – co w nim zresztą najzabawniejsze – niemający z Picassem absolutnie nic wspólnego.

hakone plac zabaw
Toshiko Horiuchi, Knitted Wonder Space 2

hakone1

Porównanie z Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, polskim parkiem wypełnionym rzeźbami, jest jak najbardziej na miejscu. Obie instytucje powstawały mniej więcej w tym samym czasie. Tyle że mazowiecka instytucja stała się synonimem artystycznej przeciętności. Słyszy się: „A, to takie Orońsko”, i od razu wiadomo, o co chodzi.

Hakone to jednak nie Orońsko. Inna skala i inna jakość. Przede wszystkim jednak – czego nigdy nie udało się osiągnąć Orońsku – Hakone to atrakcja turystyczna, położona na turystycznym szlaku i dobrze skomunikowana. Nawet w lutym sporo tu zwiedzających. Do tego muzeum stara się przyciągnąć rodziny atrakcjami adresowanymi do dzieci. W tym najnowszą dzierganą rzeźbą Toshiko Horiuchiego, schowaną w drewnianej konstrukcji, która jest placem zabaw (wstęp tylko dla dzieci, dorośli mogą obserwować tylko z boku).

I dzieci, i dorośli zamoczą zaś zmęczone stopy w gorącym źródle.

Ofensywa natchnionych rzemieślników

okk.PNG

Sesję poświęconą sztukom wizualnym w ramach ministerialnej Ogólnopolskiej Konferencji Kultury, która odbyła się w czwartek i piątek w Krakowie, oglądałem trochę jak relacje z Korei Północnej. Widać bowiem wyraźnie, kto na trybunie stoi bliżej generalissimusa. Interpetując nagrania północnokoreańskiej telewizji eksperci wysnuwają hipotezy na podstawie tego, kto pojawia się na trybunie honorowej. Niewielu ma wgląd w ministerialne kulisy, a szczegóły organizacji konferencji nie były szerzej znane. Ale już to, kto w konferencji bierze udział, kto gra pierwsze skrzypce, kto jest uczestnikiem panelu, a kto moderatorem (i zapraszającym panelistów), wreszcie – kogo na konferencji zabrakło, mówi bardzo wiele.

Polski świat sztuki w ciągu ostatnich dwóch lat zrobił się mało przejrzysty. Przede wszystkim za sprawą nieprzewidywalności posunięć ministerstwa. Wobec niej, a także za sprawą ogólnej atmosfery politycznej także podlegli ministrowi dyrektorzy instytucji stali się ostrożniejsi w wyrażaniu swoich opinii i ujawnianiu swoich strategii. Ma się wrażenie, że wiele spraw odbywa się po prostu zakulisowo. Stąd też szerzą się plotki, chociażby w kwestii przyszłości Zachęty Narodowej Galerii Sztuki i tego, kto mógłby zastąpić Hannę Wróblewską na stanowisku dyrektorki.

Tymczasem na najważniejszą postać konferencji o sztukach wizualnych wyrósł prezes Związku Polskich Artystów Plastyków Janusz Janowski. Moderatorami paneli byli między innymi właśnie Janowski, Hanna Wróblewska (ale w parze z Janowskim), Paweł Sosnowski, Piotr Bernatowicz, Andrzej Szczerski. Pojawienie się Sosnowskiego potwierdzałoby plotki, że jest bliski kręgom ministra Glińskiego, a nawet że to właśnie on miałby objąć stery Zachęty (podkreślam, że to plotki, z nikim ich nie konfrontowałem, ale krążą od co najmniej pół roku i warto je zapisać czarno na białym). Szczerski, Bernatowicz, ZPAP – to wschodzące gwiazdy dobrej zmiany.

Właściwie większość konferencji była dosyć nudna i przewidywalna. Rozmowy przebiegały w kordialnej atmosferze. Powracały te same tematy i znane od dawna postulaty: o artystycznym prekariacie, o droit de suite, o tym, że artysta to nie przedsiębiorca, o problemach administracyjno-prawnych, z którymi mierzą się instytucje, o programach ministerialnych, o promocji polskiej sztuki za granicą, o upowszechnianiu, o braku edukacji.

Z tym, że postulaty pracownicze, posiłkując się „Czarną księgą polskich artystów” wydaną przez Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej i Krytykę Polityczną, wygłaszali ZPAP-owcy. Dzięki „Czarnej księdze”, którą niektórzy mieli ze sobą, nauczyli się już, co to jest prekariat. Niektórzy zdawali się wręcz referować poszczególne teksty z „Czarnej księgi”. Można by powiedzieć, że praca OFSW nie poszła na marne, o to przecież z „Czarną księgą” chodziło – by edukować. ZPAP tę lekcję odrobił.

Szkoda tylko, że zapomniał się na OFSW powołać, ani do tej konferencji OFSW nie zaprosił. Jedna pani z ZPAP powiedziała, że nie ma czasu na pisanie książek.

Przez większą część konferencji mieszały się ze sobą postulaty społeczno-pracownicze oraz wiara w to, że rozwiązaniem problemów będzie zwiększenie obrotów rynku sztuki. Stąd postulaty licznych ukłonów w stronę prywatnych kolekcjonerów – odpisów podatkowych, płacenia podatków w formie zakupów dzieł sztuki itd. Paweł Sosnowski nie tylko pochwalił ministra za wykupienie kolekcji Czartoryskich (miało to uratować „Damę z łasiczką” od rzekomego zaaresztowania obrazu za granicą), ale wysunął też propozycję, by ustawowo nakazać wszystkim podległym ministerstwu muzeom, by jeden procent swego budżetu przeznaczały na zakupy. Miałoby to „powiększyć tort” na rynku. Niestety pomylił się w prostym rachunku (zamiast jednego procenta policzył dziesięć) i kwota 2,5 miliona złotych nie była już tak imponująca jak 25 milionów. Poza tym, jak by to „zwiększało tort” też niezbyt wiadomo, bo o zwiększeniu budżetów nie było mowy. Nie mówiąc o tym, jak trzeźwo zauważyła Hanna Wróblewska, że nie wszystkie instytucje mają zbiory czy nawet chciałyby je mieć. Opowieść Joanny Mytkowskiej o tym, jak skomplikowanym procesem jest dziś tworzenie kolekcji, wpadała w próżnię.

W dyskusjach dotyczących instytucji pojawiało się nie zawsze wypowiedziane wprost napięcie co do podziału ministerialnych środków. Widać wyraźnie, że niektórym bardzo uwiera dysproporcja między programem Narodowych Zbiorów Sztuki Współczesnej (z którego korzystają tylko cztery muzea sztuki współczesnej) a innymi programami na zakupy do kolekcji. Uwiera zaś zwłaszcza Markowi Świcy, dyrektorowi Muzeum Historii Fotografii w Krakowie.

Jeszcze dziwniejszy wydał mi się postulat Kuby Banasiaka, by dokonać „recentralizacji” dawnej sieci BWA, którym zakończył swą skądinąd bardzo ciekawą wypowiedź, wpisującą problemy instytucji sztuki w przemiany ustrojowe w Polsce po 1989 roku. Tu skontrował go Jarosław Suchan (który kilkukrotnie podczas konferencji okazywał się głosem rozsądku), zauważając, że za administracyjną decentralizacją reformy samorządowej nie nastąpiła faktyczna decentralizacja świata sztuki, trend jest wręcz odwrotny. Dodałbym jeszcze, że przecież minister Gliński prowadzi właśnie politykę recentralizacji, biorąc wybrane instytucje na swój garnuszek. Decyzje o tym, komu się da, a komu nie, są codzienną praktyką ręcznego sterowania kulturą przez Glińskiego.

Nie padło bowiem słowo o tym, co się ostatnio działo. Na wszelki wypadek przemilczano wszystkie ministerialne wpadki. Zresztą na krytykę ministerstwa nie było tu miejsca. Jak też nie było tu miejsca na rzeczowe konsultacje – nie było bowiem czego konsultować, propozycje ustaw dopiero powstają. Za to kilku urzędników wysłuchało starannie dobranych rozmówców.

Podskórnym, ale kluczowym napięciem tej konferencji okazał się jednak rozłam między wracającymi do łask „artystami pozainstytucjonalnymi” z ZPAP, jak sami się określili, oraz „artystami sukcesu medialnego”, jak nazwano artystów uczestniczących w głównym obiegu. Tych drugich mogłyby na całej konferencji reprezentować zaledwie dwie artystki, Aneta Grzeszykowska i Bogna Burska. Ci pierwsi byli w przewadze i narzucali ton.

W panelach brali udział raczej mało znani twórcy, profesorowie akademii i działacze ZPAP. Tymczasem Paweł Sosnowski, rozpoczynając swój panel o finansowaniu sztuki, narzekał, że w polskich kolekcjach niedostatecznie reprezentowani są Magdalena Abakanowicz, Roman Opałka, Mirosław Bałka, Monika Sosnowska i Paweł Althamer, artyści o niewątpliwym „sukcesie medialnym”. Opowiadając o kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Joanna Mytkowska też nie miała na myśli „artystów pozainstytucjonalnych”.

Jeśli żałuję, że nie było mnie w Krakowie, to głównie dlatego, że chętnie się bym czegoś o „artystach pozainstytucjonalnych” dowiedział. Bo o ile o głównym obiegu sztuki wiemy dużo, o tyle ZPAP pozostaje organizacją dosyć tajemniczą. Janowski mówi, że związek jest „potężny”, pada liczba 10 tysięcy członków. Ale czy ktoś tę liczbę potrafiłby zweryfikować? Czy tylu członków rzeczywiście płaci składki? Co ci artyści robią? Jak wygląda budżet ZPAP i na co jest przeznaczany? Jeśli ZPAP jest niemal gospodarzem konferencji o sztukach wizualnych, warto byłoby dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Wiadomo, że „artystów sukcesu medialnego” w ZPAP nie ma. Ministerstwu zawsze jest zaś łatwiej pracować z organizacjami o pewnej strukturze.

Mam wiele sympatii do wszystkich artystów spoza pierwszego obiegu i cenię ich codzienną pracę, co nie znaczy, że widziałbym ich w czołowych muzeach i galeriach (poza tym, jak duża musiałaby być siatka instytucji, by regularnie pokazywać 10 tys. artystów rzekomo zrzeszonych w ZPAP). Jeśli „artyści pozainstytucjonalni” tak się sami określają, to już w tym określeniu pobrzmiewa ambicja, by do instytucji wejść. Takie jaskółki ze strony ZPAP już były.

I właściwie długo nie trzeba było czekać na to, by tego typu żale wybrzmiały. Temu służył przedostatni panel, moderowany przez Piotra Bernatowicza, który miał dotyczyć upowszechniania i edukacji. Bernatowicza bardziej interesuje, co upowszechniać. I od razu zaznaczył, że panel będzie rodzajem oskarżenia. Zaprosił do udziału, m.in. Krzysztofa Karonia – jak mówi jego biogram, „amatora bez wykształcenia w zakresie sztuki, jej teorii i historii” – który wygłaszał tezy nie różniące się wiele od nazistowskich ataków na tzw. sztukę zdegenerowaną. Zdaniem Karonia sztuka wysoka stała się „siedliskiem prostactwa”, reprezentuje „idiom kultury wypróżniania i psychopatologii”. Krytykując zwłaszcza Josepha Beuysa przeciwstawił mu „natchnionego rzemieślnika”. Bo społeczeństwo oczywiście woli „natchnionego rzemieślnika” od „krytycznego szajsu”. A „współczesne dzieła sztuki wysokiej patologizują ludzką psychikę”.

Równie populistycznie, chociaż w bardziej wyważonych słowach wypowiadali się Zbigniew Mańkowskiego z ASP w Gdańsku oraz Karolina Staszak, redaktorka „Arteonu” i miłośniczka słowa paradygmat. Wojciech Sęczawa, również z gdańskiej ASP, postulował zaś, by w wystawach „jury” nie wybierało konkretnych prac, lecz oceniało je już po wernisażu, co każe zadać pytanie, jakie pojęcie profesor Sęczawa ma o tym, jak działają współczesne instytucje, bo zdawał się kierować swe słowa do ZPAP-owskich decydentów, i to jakieś trzydzieści lat temu. Niestety do Krakowa nie dotarł zaproszony do dyskusji Mateusz Matyszkowicz z TVP Kultura.

Dyskutantom przyklasnął oczywiście prezes ZPAP, dodając swoje trzy grosze o tym, że sztuka wysoka stała się nośnikiem „antykultury”, no i oni, czyli „artyści pozainstytucjonalni”, są w większości, a instytucje ich wykluczają. I tu jest pies pogrzebany.

Krótko mówiąc, cały panel Bernatowicza (teoretycznie mający dotyczyć upowszechniania i edukacji) sprowadził się do konserwatywnego ataku na sztukę współczesną (od „gangreny bełkotu” dadaizmu i „ataku psychoanalizy” – jak to ujął Karoń – począwszy), niebezpiecznie skręcając w stronę – nie boję się użyć tego słowa – oszołomstwa. I to Bernatowicz, który jako moderator ograniczył się do określenia wypowiedzi jako „mocnych”, to oszołomstwo do ministerialnej konferencji wprowadził. Jednocześnie strzelając konserwatystom samobója. Bo nie wszyscy konserwatyści to niedouczone świry.

Można postulować demokratyzację pola sztuki – sam jestem za! – bez atakowania sztuki, z którą się nie identyfikuje, można postulować powrót do wystaw „otwartych drzwi” bez wyśmiewania twórców z innych artystycznych opcji. Konserwatystom zabrakło pozytywnego programu, poza tym, że chcą zastąpić „model awangardowy” – „modelem ariergardowym”. Czy rzeczywiście minister Gliński chciałby, by w polskich muzeach i galeriach zakrólował znowu XIX wiek? Czy na konferencji o muzyce psioczą na Johna Cage’a i wyśmiewają Fluxus? Czy w sesji teatralnej atakują Grotowskiego i Kantora?

To podczas panelu Bernatowicza padło najważniejsze pytanie, które nas dziś interesuje – o to jaką kulturę będzie wspierało państwo. Bernatowicz zdefiniował cele swego panelu jako „postawienie w stan oskarżenia” sztuki współczesnej. Oskarżenie padło. Inne postawy nie wybrzmiały.

Przy niezaproszeniu do dyskusji najważniejszych polskich twórców, ta atakująca, a często po prostu chamska postawa nabrała charakteru postulatu. Na konferencji o sztuce współczesnej doszło do próby jej wykreślenia. To blamaż przede wszystkim ministerstwa jako organizatora tej konferencji.

Wprawdzie na końcu konferencji reprezentant organizatora, dyrektor Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina Artur Szklener, stwierdził, że doszło do niego, że OFSW ich ogląda (rzeczywiście licznik na youtubie wskazywał, że konferencję oglądało w bezpośredniej transmisji kilkanaście osób) i że ministerstwo w trybie pilnym czeka na postulaty. Stwierdził też, że ta dyskusja powinna się rozpocząć dawno temu. A co się działo przez ostatnie parę lat, panie dyrektorze? Czym był Kongres Kultury jesienią zeszłego roku? Może ZPAP pożyczy ministrowi „Czarną księgę”.

A jak abakan

abakanowicz2.jpg
Magdalena Abakanowicz, „Embriologia”, 1978-1980, Tate Modern w Londynie

W dzisiejszej drukowanej „Wyborczej” mój krótki tekst o zmarłej wczoraj rzeźbiarce, Magdalenie Abakanowicz, jej abakanach i zmaganiach z tkaniną.

„Abakanowicz chętnie tworzyła też monumentalne rzeźbiarskie kompozycje w otwartych przestrzeniach. W Hiroszimie postawiła tłum odwróconych plecami kadłubów, w Jerozolimie – siedem olbrzymich kręgów z kamienia z pustyni Negew. „Kobiece” krosno zamieniła na bardziej „męskie” rzeźbiarskie dłuto. Pisała: „Abakany przyniosły mi sławę światową, ale obciążyły sobą jak grzechem, do którego nie wolno się przyznać. Bowiem uprawianie tkactwa zamyka drzwi do świata sztuki”.

Te słowa artystki brzmią ostro, niesprawiedliwie. Wiemy zresztą, jak bardzo Abakanowicz się myliła. W ogromnej sali Tate Modern w Londynie możemy dziś podziwiać jej „Embriologię” z 1979 r. – miękkie rzeźby z worków jutowych przypominające kokony. W kolekcji Tate znajduje się też „Abakan czerwony”. Obie prace trafiły tam stosunkowo niedawno.

Jako rewolucjonistka tkaniny i rzeźby Abakanowicz wpisuje się w nurt sztuki kobiecej, który bynajmniej nie jest już marginesem, lecz stanowi serce wielu muzealnych kolekcji. Dlatego zapamiętamy ją jako artystkę, która zmieniła bieg historii sztuki”.

Muzeum Śląskie

dsc04996

Wczoraj na ASP w Katowicach uczestniczyłem w spotkaniu wokół wydanej właśnie książki „Kowalnia 1985-2015”. Do Katowic pojechałem jednak kilka godzin wcześniej, by odwiedzić nową siedzibę Muzeum Śląskiego, otwartą przed rokiem.

Taksówkarz zastanawiał się, czy też mógłby kiedyś zajrzeć do muzeum. Bo parę osób już tam wiózł, a sam nigdy nie był. I nie wie, czy wstęp tam mają tylko zorganizowane grupy, czy on sam też może, czy to muzeum dla niego. „Przede wszystkim dla pana”, zapewniałem go. Ale najgorsze, że nie wie, gdzie się do muzeum wchodzi, gdzie znaleźć kasę. Same znaki zapytania i problemy. Zatrzymał się pod wiaduktem i wskazał na betonowe schody. To gdzieś tam.

Nowy budynek Muzeum Śląskiego zbudowano na terenie dawnej kopalni Katowice. Jak przystało na kopalnię – pod ziemią. Nad powierzchnię wystaje jedynie kilka szklanych kubików i zabytkowa kopalniana wieża szybowa, zamieniona w wieżę widokową. Rzeczywiście, gdy się tu znalazłem, sam nie od razu wiedziałem, gdzie się do muzeum wchodzi (podobnie jest z nowym budynkiem krakowskiej Cricoteki). Jak już wybrałem ten właściwy kubik, musiałem jeszcze pokonać parę przeszkód: schody, szatnię, w której kłębiła się wycieczka szkolna, a także – rzecz rzadko spotykana – bramkę z wykrywaczem metali i maszyną prześwietlająca torby.

dsc05153
Przed kupieniem biletu udowodnij, że nie jesteś terrorystą

Sprawdzono mnie dosyć dokładnie, jakbym wyjeżdżał do Izraela (albo próbował wejść do Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, bo tam jest podobnie). Ponieważ bramka pisnęła, uprzejmy pan kazał mi podnieść ręce i sprawdził przy pomocy ręcznego urządzenia, w której części mojego ciała leży problem. Obyło się bez obmacywania. Udało mi się też wyprzedzić grupę nastolatków, inaczej utknąłbym w iście lotniskowej kolejce. Tę ochroniarską nadgorliwość wziąłem jednak za dobrą monetę – obietnicę skrywanych w muzeum bezcennych arcydzieł.

Muzeum Śląskie, zaprojektowane przez austriacką pracownię Riegler Riewe Architekten z Grazu, trudno uznać za architekturę wyrafinowaną. Próby wywołania efektu wow nie powiodły się – sporo tu dużych, ale niezbyt uporządkowanych i często pustych przestrzeni. Dwa poziomy wystaw (minus 2 oraz minus 4) łączą ciągnące się w nieskończoność rampy. Jest też długi podziemny korytarz, przypominający łączniki w metrze, dochodzący do „holu centralnego”, chociaż nie jest on ani specjalnie centralny, ani nie kupuje się tu nawet biletów. Może jest centralny, bo jest po prostu bardzo duży? A może tak się nazywał w czasach, gdy działała tu kopalnia? Nie wiem. W tym roku pokazywana jest tu efekciarska instalacja izraelskiego artysty Daniego Karavana.

DSC05158.jpg
Dani Karavan

Zdaniem kuratorki Andy Rottenberg jest to „najbardziej radykalna aranżacja ze wszystkich jego dotychczasowych projektów”. Karavan wyłożył ściany i podłogi wysokiego na kilka pięter pomieszczenia lustrami, a do jednej ze ścian przystawił wysoką białą drabinę. Jak pisze Rottenberg „lustrzane refleksy” to „charakterystyczne dla jego późnej twórczości środki wyrazu”, „pomyślane jako negatywowe odbicie fragmentów rzeczywistości wykrojonych z tła i zagarniających wizerunek widza” (trudno o lepszą definicję lustra). Praca oferować ma „poczucie obcowania z totalną fikcją, w której można się odnaleźć dzięki wnikliwej obserwacji własnego odbicia i odkryć swoją nierozpoznaną naturę”. Już trzymałem jedną stopę na lustrzanej podłodze, pełen nadziei, że oto za chwilę poznam swoją nierozpoznaną dotąd naturę, gdy powstrzymał mnie karzący głos pani pilnującej: „Tylko w skarpetkach!”. Położyłem uszy po sobie i zrezygnowałem.

Wystawy stałe również otwiera sztuka. Najpierw z XIX wieku, potem powojenna, wreszcie – „galeria plastyki nieprofesjonalnej”. Niestety są to też architektonicznie najsłabsze momenty muzeum. W przestrzeń wystaw wchodzą ogromne akwaria-świetliki z matowego szkła. Gdy do takiego akwarium dostawiono rzeźby Igora Mitoraja i Adama Myjaka, w pełni dopełniły one bankowo-korporacyjnego efektu.

DSC05008.jpg
Igor Mitoraj

Śledzony przez pilnowaczy, indywidualnych i w parach, nie mogłem uwierzyć, że tak wygląda wystawa stała w dopiero co otwartym muzeum. Jeśli coś nie wisi (bo nawet na wystawie sztuki powojennej dominuje malarstwo), to stoi na niezgrabnych, estetycznie wulgarnych postumentach, z których część przypomina stoły ołtarzowe. Bo w Muzeum Śląskim sztuka na podłodze stać nie może i pewnie nawet dla Carla Andre przygotowano by tu stosowny betonowy postumencik. Może pasują do Myjaka, ale Kantorowi, Natalii LL, Pinińskiej-Bereś czy Bednarskiemu robią niedźwiedzią przysługę. Postumenty są tak wizualnie dominujące, że wydają się integralną częścią dzieł sztuki. Szczególnie zabawnie wypada to w przypadku dwóch kroczących figur Magdaleny Abakanowicz.

DSC05025.jpg
To nie jest jedno dzieło sztuki, to instalacja ułożona przez kuratora z trzech rzeźb Jana Nowickiego, pochodzących z różnych lat

dsc05074
Kroczące figury Magdaleny Abakanowicz na wybiegu

DSC05041.jpg
Obrazy Jana Tarasina i Teresy Pągowskiej

I tak od Kantora i Wróblewskiego, przez Grupę Wprost i Gruppę, a potem Wańka, Beksińskiego, Tchórzewskiego i Nowosielskiego (panowie wiszą w jednym rzędzie), niespodziewanie dochodzi się do jednego z „Pozytywów” Zbyszka Libery. I jeśli chodzi o sztukę współczesną to by było na tyle. Źle powieszona, pozbawiona wyjaśnień i opisów wystawa, która spokojnie mogłaby powstać w latach 80. (omija sztukę bardziej progresywną, konceptualną, neoawangardową, krytyczną itd., skupiając się na dialogu realizmu z abstrakcją), wrzucona została do korporacyjnej architektury rodem z lat 90.

Niestety równie rozczarowująca i płaska okazała się „plastyka nieprofesjonalna”, z którą wiązałem pewne nadzieje. Na dobrą sprawę pokazywane tu obrazy aż tak drastycznie nie różnią się od wiszących obok przykładów plastyki profesjonalnej. Nie dowiemy się niczego o postawach tych artystów, kim byli, jak tworzyli, dlaczego właściwie występują w osobnej kategorii. W jednym miejscu do obrazów dostawiono za to zieloną ławkę parkową. Jak się na niej usiądzie, obrazy ma się za plecami. Tak więc jak sztuka profesjonalna – nowoczesne ławko-prostopadłościany, sztuka naiwna – park. I wszystko jasne. Na pocieszenie zostały mi rzeźby z węgla. A jestem pewien, że inteligentny kurator ułożyłby z prac tych trzech galerii (wiek XIX, powojnie i sztuka naiwna) jedną zgrabną i ciekawą.

DSC05104.jpg
Ławeczka w Galerii Plastyki Nieprofesjonalnej

Na najniższej kondygnacji czekała na mnie jeszcze labiryntowo-lunaparkowa wystawa historyczna. Szczerze nie znoszę tych rozrywkowych, naładowanych multimediami, chaotycznie operujących informacjami ekspozycji (z tego właśnie powodu źle czuję się w Polin czy w gdyńskim Muzeum Emigracji). Może nie są adresowane do mnie, może młodzież się tam dobrze bawi. Może. Ale próbując się jak najszybciej wydostać z labiryntu (to była pułapka, napis nad wejściem sugerował, że to kopalnia Katowice), doznawałem kolejnych bolesnych estetycznych ciosów. Jak przystało na tego typu wystawy, z kopalni wszedłem wprost do wnętrza barokowego pałacyku. Przez jego okno zobaczyłem stare narzędzia rolnicze. Ale za chwilę zapaliło się tam jakieś światło i pod ziemią, pod narzędziami, pojawiły się ukryte tam skarby – węgiel i minerały. Takie czary-mary.

dsc05129
Pan z fajką pilnujący ulotek

dsc05142
Debata duchów strajkowiczów

dsc05139
Pionowa instalacja a la Daniel Spoerri

Jak orkiestra dęta, to instrumenty wciśnięte w klatki dla kur. Jak biblioteka, to udające książki ekrany dotykowe. Jak wojna, to powyginane ściany i czerń. W kilku miejscach ambitni projektanci wyraźnie czerpali inspiracje ze sztuki. Pojawiają się tu białe figury à la George Segal czy „strajkowa”, pionowa instalacja z talerzy i śpiworów à la Daniel Spoerri. Generalnie czułem się, jakbym wpadł do magla. Jeśli autorzy wystaw historycznych uważają, że nie można inaczej, polecam wizytę w Centrum Dialogu Przełomy w Szczecinie.

dsc05043
Tajemnicza tabliczka do zbliżania biletów

tajemniczy-bilet
Rozwiązanie biletowej zagadki

Od początku moją uwagę zwróciły też dziwne tabliczki, które spotykałem dosłownie co krok, zachęcające, by przyłożyć do nich bilet. Nie wiedziałem za bardzo po co. Czy mam przy każdej ścianie udowadniać, że bilet zakupiłem (jako posiadacz legitymacji prasowej za symboliczną złotówkę)? W jednym miejscu zbliżyłem bilet, a tabliczka rozświetliła się. Coś zadziałało, ale wciąż nie wiedziałem, w jakim celu. Zapytałem jednego ze śledzących mnie szpiegów-pilnowaczy. Okazało się, że to przykładanie biletów jest po to, by po powrocie do domu na stronie internetowej muzeum móc zobaczyć trasę, jaką się w muzeum przeszło. Zrezygnowałem z tej biletowej zabawy, ale potem sprawdziłem, jak to działa.

Musiałem się zarejestrować w systemie, zalogować, wklepać szesnastocyfrowy numer z kodu kreskowego, a moim oczom ukazał się plan muzealnych wystaw. Ściana, przy której mój bilet rozświetlił tabliczkę, była zaznaczona innym kolorem. Na szczęście klikając na inne ściany można się też dowiedzieć nieco więcej o wiszących na ekspozycji dziełach. Ale dlaczego dopiero teraz? Dlaczego nie ma tych informacji na wystawie? Dlaczego muszę się najpierw bawić biletem, a potem rejestrować? Ten skomplikowany i zapewne kosztowny system zasłużył na jakąś muzealną malinę.

dsc05109
Franciszek Kurzeja, „Do tańca”, rzeźba w węglu

Indygo

IMG_0485.jpg

Czasami każdy pretekst jest dobry. By zaprezentować swe zbiory tkanin, Seattle Art Museum rzuca hasło „Indygo”, a dokładniej – za starym utworem Duke’a Ellingtona – „Mood Indigo”. Bo niebieski – szczególnie w języku angielskim – to kolor melancholii, kontrolowanego smutku. Nawet Maryla Rodowicz śpiewała: „Do łezki łezka, aż będę niebieska, w smutnym kolorze blue„. A jak mówił William Morris, cytowany na wystawie, „Wśród błękitów, liczy się tylko jeden barwnik: indygo”. „Mood Indigo” odbywa się w Asian Art Museum, filii SAM, i rzeczywiście jest tu niebiesko.

Ostatni raz byłem na dobrej wystawie tkanin w Raven Row w Londynie, gdy pokazywano tam kolekcję Setha Siegelauba, ojca chrzestnego sztuki konceptualnej. Ale to było cztery lata temu. Potem była jeszcze wystawa „Splendor tkaniny” w warszawskiej Zachęcie (recenzowałem ją w „Dwutygodniku”), ale skupiała się nie tyle na samej tkaninie, co sztuce współczesnej w różny sposób z tkaniną związanej, od Magdaleny Abakanowicz, po „tkane” fotokolaże Zofii Kulik.

DSC05846.jpg
Płaszcz strażaka, XIX wiek, Japonia, okres Edo

Tymczasem wystawy tkanin to czysta przyjemność. W Asian Art Museum w Seattle, jak przystało na muzeum poświęcone sztuce Azji, zaczyna się od kolekcji kimon, rozwieszonych niczym chorągwie – od kimon dziecięcych, po japońskie płaszcze dla strażaków. Te ostatnie grube jak koce, ciemne od zewnątrz, bardziej kolorowe od podszewki, i – jakżeby inaczej – barwione indygo. Indygo w Japonii to aizome.

Dalej wystawa rozbiega się po całym świecie. Są tu sarongi z Jawy, delikatne tkaniny afrykańskiego ludu Joruba, przykłady ze starożytnego Egiptu, Peru, amerykańskie pikowane kołdry. By domknąć tematy kolonialne powieszono też kilka ciężkich flamandzkich tapiserii z końca XVII wieku, zdecydowanie dominujących nad innymi tkaninami. Przedstawiają nagie, kobiece alegorie kontynentów – Afryki, Ameryki, Azji, oczywiście w każdym z jakimiś fragmentami w odcieniu indygo.

DSC05862
Tkanina z jaszczurką, początek XX wieku, Nigeria, Joruba

Specjalne miejsce zajmuje pościel – także japońska, w kształcie kimona, tyle że zdobiona w króliki lub karpie. Pewną wariacją na temat pościeli jest praca Anissy Mack z 2008 roku „Broken Star”, kołdra w kształcie trapezu, wykonana z dżinsu i pikowana w gwiezdne motywy. Łączy się tu kilka amerykańskich motywów – kołdra, dżins, a trapez (zwężająca się perspektywa) to oczywiste nawiązanie do początkowych napisów z „Gwiezdnych wojen”.

DSC05885.jpg
Futonji, 1900-1912, Japonia

Kilka obiektów przykuwa uwagę. Jak tajemnicza miniaturowa dziecięca tunika z terenów dzisiejszego Peru z przełomu XIV i XV wieku, zdobiona piórkami ar. Albo japońskie futonji we wzory z małych kwadratów, przypominające grafikę we wczesnych komputerach. Jeden taki koc z początku XX wieku przedstawia okręt wojenny Katori – gdy się nad tym głębiej zastanowić, to dosyć nietypowy motyw, by z nim spać. Ale najwyraźniej Japończycy czuli potrzebę, by także w łóżku wyrażać dumę z rosnącej siły militarnej swego kraju.

Niestety jak to jest dziś w zwyczaju, na „Indigo Mood” nie obyło się bez instalacji współczesnych artystów na temat… indygo (rośliny i barwnika). Tę część wystawy przemilczę.