Piszę o sztuce i okolicach. Tu – wyłącznie z wewnętrznej potrzeby i dla przyjemności. Komentuję, szybko recenzuję i zamieszczam linki do moich tekstów. Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowych postach mailem, kliknij w "Obserwuj" w prawym dolnym rogu ekranu i podaj swój adres. Pozdrawiam. Karol – ktsienkiewicz@gmail.com, instagram.com/sienkiewicz.karol.ok, twitter.com/krlsienkiewicz
„Sztuka to eksplozja!” – wykrzykiwał w reklamie telewizyjnej Tarō Okamoto, wcześniej bijąc w zaprojektowany przez siebie dzwon. Pierwotnie stworzył go z myślą o świątyni buddyjskiej. Każda z wystających z kolczastego kielicha dzwonu wypustek wydaje inny dźwięk. Obecnie nikt już nawet nie pamięta, co reklamował Okamoto, ale Japończycy do dziś kojarzą go z tym hasłem.
„Sztuka to eksplozja!” – w gruncie rzeczy niewielu artystów podpisałoby się pod tymi słowami, a co dopiero tworzyło i żyło zgodnie z tą dewizą. Nieustanne eksplodowanie jest dla artysty i niezwykle trudne, i wyczerpujące. Ale za każdym razem, gdy stykam się z twórczością Okamoto, mam poczucie, że właśnie nastąpiła jakaś erupcja. A w jej wyniku pojawiły się nowe formy życia, niedające się wpisać w żadne powszechnie obowiązujące klasyfikacje biologiczne. Gdy ja przyglądam się im, one równie zaciekawione też taksują mnie wzrokiem. Niemal wszystkie rzeźby Okamoto, chociaż zazwyczaj trudno nazwać je figurami, mają twarze, maski – czasami nawet więcej niż jedną.
„Będę pracował dla Expo. Ale nie zamierzam iść na kompromisy czy kooperować”, miał powiedzieć Taro Okamoto, przyjmując propozycję od organizatorów Expo ‘70 w Osace. Pierwsza wystawa światowa w Azji miała w nowym świetle stawiać Japonię. Hasło wystawy brzmiało: „Rozwój i harmonia dla ludzkości”.
Wystawa stawała się miastem przyszłości, którego zarys i najważniejsze pawilony projektował Kenzo Tange przy współpracy dwunastu innych architektów. W sercu Expo znajdowała się tzw. strefa symboliczna, miejsce spotkań. Nad nią zaś królowała Wieża Słońca, autorstwa Taro Okamoto. Rok temu odwiedziłem jego muzeum w Tokio i od tego momentu zapragnąłem zobaczyć jego najważniejsze dzieło. Teraz miałem okazję spełnić to marzenie.
W 1970 roku Japonia znajdowała się u szczytu wzrostu gospodarczego. Expo w Osace tworzyło nowy obraz kraju, ale też wizję przyszłości ludzkości. W pawilonie Stanów Zjednoczonych pokazywano skałę przywiezioną z Księżyca przez misję Apollo 12 dopiero co, w 1969 roku. W czasie Expo swoją premierę miał pierwszy film IMAX, telefony komórkowe oraz pociągi maglev.
Expo w Osace stało się największą wystawą światową w historii. Rekord prawie 65 milionów odwiedzających został pobity dopiero przez Expo w Szanghaju w 2010 roku.
Jak miała się do tego siedemdziesięciometrowa, ekscentryczna figura Taro Okamoto?
Expo wyrażało przekonanie, że – jak mówił jeden ze sloganów – rozwój technologii przyniesie szczęście ludzkości. Okamoto odważył się ustawić w jej sercu ekscentrycznego kolosa. Gdy całe Expo ‘70 kierowało uwagę ku przyszłości i wiarę w technologię, Okamoto tworzył wizję absolutną, wykraczającą poza czas i przestrzeń. Sam określił Wieżę jako „symbol stawiania czoła dzisiejszej inercji”. Okamoto patrzył w przeszłość – ku korzeniom, misteriom, rytuałowi. „Myślę, że ludzkość nie może skupiać się wyłącznie na rozwoju, lecz nie zapominać o źródłach. (…) Musimy odnaleźć na nowo przeszłość”.
Gigantyczna postać zawiera w sobie kilka słońc. To na brzuchu to „Twarz słońca”, reprezentuje teraźniejszość. „Złota maska”, w której oczach znajdują się reflektory, na szczycie to przyszłość. Wreszcie „Czarne słońce” z tyłu konstrukcji to przeszłość. Estetycznie Taro Okamoto połączył tu tradycje zachodnią i japońską. Ale Wieża Słońca, poza tym że można ją było uznać za dzieło sztuki przyszłości, z samą ideą Expo miała niewiele wspólnego, a wręcz stała z nią w sprzeczności.
Wieża Słońca to nie tylko imponująca rzeźba. Podczas Expo była częścią Pawilonu Tematycznego, najważniejszej części wystawy, prezentującej jej temat: „Progres i harmonia dla ludzkości”. Zaprojektowany przez Kenzo Tange Pawilon Tematyczny składał się z części podziemnej oraz dachu na wysokości trzydziestu metrów. Wieża Słońca spełniała tu ważną funkcję praktyczną. Przez jej wnętrze, przez system schodów ruchomych oraz jedno z ramion postaci wychodziło się na dach. Ważniejsze jednak, że w jej środku Okamoto umieścił jednak „Drzewo życia”.
Pierwsze projekty festiwalowego bóstwa powstały w 1967 roku. Okamoto podszedł do sprawy bezkompromisowo. Wiele ryzykował. Przygotowując projekty nie krył krytyki wobec samej imprezy, organizatorów, współczesnego społeczeństwa japońskiego. Mówił w tym czasie: „Jeśli czegoś brakuje dzisiejszym Japończykom, to niezwykłości. Mamy w nadmiarze obrotności i pracowitości. Chciałbym spróbować oddać apetyt na bezdenną szczodrość i szczęśliwą głupotę, uznając nawet porażkę za interesującą. Byłbym szczęśliwy, gdyby Expo w Osace mogło otworzyć nowy obraz Japończyków – byśmy odkryli wewnątrz siebie, że japoński duch ma w sobie także wymiar niezwykłości”.
To Okamoto zmieniał punt ciężkości Expo z ekspozycji na festiwal. Przez festiwal rozumiał odwrotność codzienności, z konieczności bezpiecznej i powtarzalnej. Festiwal miał być inny, specjalny. Dlatego krytykował organizatorów za zbyt biurokratyczne podejście i obawę przed popełnianiem błędów. Oskarżał ich o kompleks niższości, jakby bali się źle wypaść w oczach zagranicznych gości. Co jednak ważniejsze, Okamoto wskazywał na alienację, jaka towarzyszy rozwojowi. Jego projekt, popularny, czytelny, ale nieoczywisty, miał ją przełamywać.
Mimo licznych krytyk, które początkowo towarzyszyły jego projektowi, to Okamoto okazał się zwycięzcą Expo. Jego ekscentryczna Wieża podbiła serca Japończyków, a on sam stał się kimś na miarę bohatera narodowego, artysty-celebryty. I gdy początkowo Wieża miała zostać rozebrana tuż po Expo, podobnie jak inne pawilony, po kampanii jej zwolenników, ostatecznie zdecydowano się ją pozostawić.
Jednak przez prawie pięćdziesiąt lat nie dało się wejść do środka wieży. Dopiero w poprzednim roku po kosztownym remoncie, otwarto ją na nowo dla zwiedzających (dla tych którzy mieliby ochotę się tu wybrać: bilety do Muzeum Wieży Słońca trzeba rezerwować z bardzo dużym wyprzedzeniem). Wprowadzono tu kilka zmian, m.in. zastępując schody ruchome zwykłymi, dla odciążenia konstrukcji. Nie o schody tu jednak chodzi, lecz o „Drzewo życia”, które podziwia się wdrapując po nich.
Od środka wieża jest czerwona. Kolorowe, animowane światłem i specjalnie skomponowaną muzyką „Drzewo życia” ilustruje ewolucję życia na ziemi, od jednokomórkowca po człowieka, jak w książce dla dzieci. Drzewo wyrasta z zupy pierwotnej zupy. Tu jak fantastyczne rzeźby rosną sobie ameby, polipy i inne proste organizmy. Po barwnym pniu wspinają się trylobity. Wyżej drzewo rozgałęzia się, ilustrując ewolucją zwierząt. Na gałęziach rozsiadły się różne gatunki dinozaurów, a na szczycie spotkamy naszych najbliższych przodków: neonerdalczyków i i Człowiek z Cro-Magnon. Najwyżej wysunięta gałąź niknie w błękitnym niebie.
Oryginalnie wystawa była jednak znacznie większa, a „Drzewo Życia” stanowiło element szerszej koncepcji, zaprojektowanej przez Okamoto. W podziemiach znajdowały się sale poświęcone Życiu, Człowiekowi i Modlitwie. Życie było przedstawione jako niemal abstrakcyjny spektakl DNA i protein. W Największej przestrzeni pokazano człowieka w czasie, gdy bliższy był naturze. W przestrzeni Modlitwy zebrano ogromną kolekcję masek i rzeźb bóstw z różnych kultur.
Życie, 1970
„Słońce podziemi”
Dziś atmosferę tej podziemnej wystawy ma oddawać korytarz, w którym „Słońce podziemi” otacza kilka afrykańskich i polinezyjskich masek. Oryginalne „Słońce podziemi” niestety po Expo zaginęło bez wieści, więc musiano je odtworzyć.
W 2025 roku Expo wróci do Osaki, chociaż tym razem zostanie zoragnizowane na wyspa Konohana. Dziś tereny po Expo ‘70 to po prostu park. Tereny, na których stały kiedyś pawilony narodowe obsadzono drzewami. Ale zachowało się kilka elementów z samego Expo W byłym Pawilonie Stali funkcjonuje dziś Muzeum Expo, gdzie można obejrzeć m.in. oryginalne, mocno zniszczone zwierzęta z „Drzewa życia”, makiety terenu Expo i memorabilia.
Pawilon Stali
Oryginalne zwierzęta z „Drzewa życia” na wystawie w Muzeum Expo ’70
Rzeźba Phillipa Kinga
Fontanny Isamu Noguchiego
Zachowało się też kilka rzeźb zamówionych na Expo, w tym Phillipa Kinga, ale też efektowne fontanny projektowane przez samego Isamu Noguchiego, umieszczone w Dream Pond. Niestety nie działają i dziś przypominają po prostu abstrakcyjne geometryczne rzeźby. Oryginalnie było ich dziewięć, ale trzy z nich – tworzące wiry na powierzchni wody – zostało po zakończeniu Expo usuniętych. Na starych zdjęciach widać, że nieprzypadkowo ich tytuły odnosiły się do kosmosu. Niebieska wieża tworzyła rodzaj mgły, dlatego nazywała się „Nebula”. Sześcian na wysokim prostym palu wypuszczał z siebie ogon „Komety”, a okrągła „Planeta” miała wokół siebie wodne pierścienie niczym Saturn.
Ogród Japoński
Z samego pawilonu Kenzo Tange pozostawiono na pamiątkę fragment konstrukcji dachu. Przed Muzeum Expo ’70 stoi zaś fragment futurystycznej Landmark Tower projektu Kiyonari Kikutake. Pozostałością po Expo jest również Japoński Ogród, który rozciąga się w północnej części parku. Jednak tłumy zwiedzających wciąż przyciąga przede wszystkim Wieża Słońca.
Okamoto stworzył nie tylko symbol Expo ‘70 oraz symbol Osaki, powielany w niezliczonej ilości pamiątek i gadżetów. Wieża Słońca wciąż przypomina o potrzebie ekscentryzmu i pewnym wymiarze życia, który w nosie ma rozwój i technologię.
Wizyta w niewielkim muzeum Taro Okamoto w Tokio była jednym z najjaśniejszych punktów naszej wycieczki do Japonii (chociaż Marcin nie podziela mojej fascynacji rzeźbiarzem). W Tokio w muzeum zamieniono dom-pracownię artysty. Za barierką, na półkach wciąż stoją w rządku blejtramy. W innych pomieszczeniach urządzono niewielką wystawę stałą i sklepik. Przed budynkiem jest jeszcze lilipuci ogród z rzeźbami, które wręcz zarasta roślinność.
Albo na odwrót – to wśród krzaków, bananowców i innych palm zamieszkała cała armia przedziwnych stworów. Mają spiczaste uszy, obłe kształty, kulfoniaste nosy (jeden dosłownie przypominał mi Kulfona, tego od Kulfona i Moniki). Szczerzą zęby, wypuszczają czółki. Niektórym z grzbietów wyrastają paprocie, bo to stwory-doniczki.
Jest tu kolorowo i energetycznie.
Można temu miejscu wiele zarzucić: pewien chaos, ciasnotę, a przede wszystkim uzupełnienie ekspozycji naturalnej wielkości werystycznymi figurami rzeźbiarza przy pracy. Ma to trochę posmak osobliwej izby pamięci. Ale przy niewątpliwym szaleństwie sztuki Okamoto wszystko to dało się przełknąć. Pozostało mi raczej wrażenie niedosytu, jeszcze się Okamoto nie najadłem, chociaż widzieliśmy jego rzeźby i na ulicach Tokio, i w Hakone.
Okamoto był jednym z najsłynniejszych japońskich artystów o fascynującej, unikalnej karierze. Był japońskim łącznikiem z europejską awangardą. W 1929 roku, gdy miał zaledwie osiemnaście lat, wyjechał do Paryża. Kształcił się i szybko wszedł w krąg artystów i intelektualistów. Został najmłodszym członkiem grupy Abstraction-Création. Doceniony przez Bretona, zbliżył się z surrealistami, m.in. z Ernstem, Giacomettim, Man Rayem. Studiował u samego Marcela Maussa. Zaprzyjaźnił się z Georgesem Bataille’em i wszedł do sekretnego stowarzyszenia Acéphale.
W Paryżu poznał się też z Japończykiem Junzo Sakakurą, architektem, uczniem Le Corbusiera, który po wojnie zaprojektował studio Okamoto, czyli muzeum, o którym tu mowa. Szkoda, że sama architektura ginie gdzieś, od zewnątrz przysłonięta roślinnością, a w środku zagracona, tak że trudno ją w pełni docenić.
Po wybuchu wojny w Europie Okamoto powrócił do Japonii i dostał powołanie do japońskiej armii. Gdy sam przebywał na froncie w Chinach, w Tokio spłonął niemal cały jego dotychczasowy dorobek. Musiał zaczynać od zera. Po wojnie propagował sztukę awangardową w Japonii. Chciał, by sztuka łączyła element racjonalny i irracjonalny. Jednocześnie prowadził poszukiwania mistycznych, duchowych „źródeł Japonii”, które odnajdywał na przykład w fantazyjnej ceramice z okresu Jomon (długo przed Chrystusem).
Gdy się pozna zaplecze sztuki Okamoto i jego fascynacje, zaczyna się lepiej rozumieć, co takiego magnetycznego jest w formach jego rzeźb i obrazów.
Spora część wystawy poświęcona jest Taiyo-no-to, „Wieży Słońca”, którą Okamoto zaprojektował na Expo ‘70 w Osace. Expo w Osace miało, po latach szybkiego rozwoju gospodarczego, zaświadczać o miejscu Japonii w elitarnym klubie krajów wysoko rozwiniętych. Okamoto, chociaż oskarżany o zaprzęgnięcie awangardy w służbie japońskiego rządu, przeciwstawił się typowemu dla wystaw światowych progresywizmowi.
W najniższym pomieszczeniu umieścił swoje maski, ale też maski z różnych regionów świata, połączył własną sztukę z materiałem etnograficznym. W środku wieży znajdowało się też czterdziestopięciometrowe „Drzewo życia”, łączącego zwierzęta, od dinozaurów po obecnie stąpające po ziemi, oraz człowieka jednym drzewem genealogicznym. Na zdjęciach wnętrze wieży przypomina scenografię spektaklu dla dzieci.
Sława, którą przyniosła Okamoto „Wieża Słońca”, sprawiła, że posypały się zlecenia na rzeźby i murale. Do tej pory w opozycji wobec artystycznego establishmentu, sam stał się mainstreamowy. Ale przez to, że był artystą płodnym, do tego stosunkowo długowiecznym i operującym własnym, rozpoznawalny stylem, wykreowany przez niego świat się rozrastał, zawłaszczał coraz więcej miejsca. Niewielu artystów to potrafi. Tak jest dzisiaj z Kusamą, pewnie podobnie było z Picassem.
Miejsce warte jednodniowej wycieczki – Hakone. Jadąc tu z Tokio, wpadasz jak śliwka w kompot w wir przysłowiowej japońskiej wycieczki. Całkiem niedrogi bilet pozwala na dojechanie tu z Tokio i korzystanie z wszystkich środków lokomocji w regionie. By doświadczyć tutejszej przyrody oraz zobaczyć jedne z najbardziej malowniczych widoków Góry Fidżi i jeziora Ashi, przesiadasz się z ekspresowego pociągu w kolejkę wąskotorową, z kolejki wąskotorowej w kolej linową (jak na Gubałówkę), potem kilka odcinków górską gondolą, statek wycieczkowy udający okręt piratów, autobus i pociąg powrotny.
Właściwie na nic innego nie starcza czasu, więc widoki podziwia się głównie zza okien środków transportu. Ale wybraliśmy się tu z Marcinem w trochę innym celu – na tym szlaku znajduje się bowiem Hakone Open-Air Museum, pierwsze japońskie muzeum sztuki na świeżym powietrzu, czyli po prostu – park rzeźby.
Muzeum istnieje od niemal półwiecza – otwarto je w 1969 roku – i dlatego momentami trąci myszką. Na siedmiu hektarach rozsianych jest ponad sto rzeźb i kilka pawilonów. To starannie zaplanowane artystyczne doświadczenie. Po przejściu betonowym tunelem przed naszymi oczami rozpościera się górski pejzaż. Ale po chwili wzrok kieruje się ku rzeźbom – w pierwszej kolejności Rodina i Moore’a, które jak gdyby nigdy nic stoją sobie na równo przystrzyżonym trawniku.
Jeszcze tydzień temu wszystko było przykryte śniegiem, teraz panują tu wyblakłe żółcie, niby jesienne, ale zwiastujące zbliżającą się nieuchronnie wiosnę. Wszak odwiedziliśmy Japonię przy okazji chińskich świąt, które obcokrajowcy nazywają Chińskim Nowym Rokiem, a Chińczycy po prostu – Świętem Wiosny. I w Hakone czuć już wiosnę.
Kolekcja Hakone to klasyka XX wieku, zarówno międzynarodowej, jak i japońskiej rzeźby, w tym czołowych przedstawicieli awangardy, ale znalazły tu też swe miejsce rzeźby bardziej klasyczne, tradycyjne, figuratywne. Kilku artystów zostało w Hakone wyróżnionych szczególnie – w kolekcji dosyć dobrze reprezentowani są Moore, Medardo Rosso, Giuliano Vangi czy Japończyk Bukichi Inoue, który zresztą zaprojektował też całe założenie, pełne krętych ścieżek, zwrotów akcji i wizualnych niespodzianek. W latach 80. powstał tu też pawilon poświęcony najważniejszemu artyście minionego stulecia. Ogromne litery na długiej białej fasadzie budynku krzyczą typową ejtisową czcionką: PICASSO!
Większość z wystawianych – i w budynkach, i na świeżym powietrzu – rzeźb pochodzi z lat 60. i 70. Wtedy też bowiem, przed kilkoma dekadami, podejmowano większość zakupowych decyzji. Dziś widać wyraźnie, które z prac lepiej przetrwały próbę czasu, a które mniej. Może nie wypada tak pisać o artystach zajmujących czołowe pozycje w podręcznikach sztuki, ale kanon nie jest dany raz na zawsze.
Giacomo Balla, Ballerina, 1920-1922
Hakone to kanon współczesności, ale sprzed półwiecza, widziany oczami Japończyków, zazwyczaj będzie to kanon wspólny z europejskim, ale nie zawsze. Nie mogło tu zabraknąć Rodina, Moore’a czy Picassa (szkoda, że w pawilonie reprezentowany jest głównie ceramiką, kupioną zresztą bezpośrednio od jego córki Mai, a nie ma tu żadnej jego rzeźby). Ale też Légera, Caldera, Césara, Gabo… No i a-a-a-Abakanowicz, chociaż jej rzeźba w tym momencie spoczywa w magazynie. W Hakone znajdziemy cały alfabet najważniejszych dwudziestowiecznych rzeźbiarzy.
Wśród tych łatwych w atrybucji prac, dzieła japońskich artystów. Więc nie tylko Jean Arp, którego złocąca się amorficzna rzeźba świetnie prezentuje się we wczesnowiosennej aurze, ale też nieco wciśnięty w kąt, świetny Taro Okamoto. Nie tylko Max Bill, ale też Minami Tada.
Mniejsze i delikatniejsze prace zgromadzono w specjalnym pawilonie rzeźby. Tu – obok znanych rzeźb Boccioniego, Brancusiego, Yvesa Kleina – najciekawsze wydają się być roztańczone postacie wygięte z drutu przez Giacoma Ballę. No i koty, z których słynął japoński rzeźbiarz Fumio Asakura (w Tokio odwiedziliśmy muzeum w jego byłym domu-pracowni). Zresztą po wizycie w kilku japońskich muzeach mogę pokusić się o – powierzchowną mimo wszystko – uwagę, że koty to jeden z ulubionych tematów japońskich artystów.
Taro Okamoto, Człowiek-drzewo, 1971
Muzeum w Hakone cierpi na typową chorobę parków rzeźby – nadmierne zagęszczenie. Aż chciałoby się tu trochę uprzątnąć, wprowadzić więcej przestrzeni. Przecież jesteśmy na świeżym powietrzu! Sztuka miała się tu łączyć z naturą, a jakby na samą naturę brakowało tu miejsca. Ogląda się tu wszystko bez specjalnego wysiłku, niczego nie trzeba szukać, narzuca się samo. Jeszcze wzrok nie nacieszył się widokiem figury Niki de Saint Phalle, a pod nogi wpada rozczapierzony golas Antony’ego Gormleya. Krótko mówiąc, nieco brakuje oddechu.
Ale w parku są też takie miejsca, które trącą po prostu Orońskiem. Religijne rzeźby i płaskorzeźby Giacomo Manzù (z których część powstała na zamówienie Watykanu) powinny znaleźć miejsce w jakimś innym zacisznym miejscu. A „My Sky Hole” Inoue Bukichiego, wąski, klaustrofobiczny podziemny tunel, wyłożony pofalowaną skórą, wcale nie działa jako doświadczenie „ponownych narodzin”. Z dzisiejszej perspektywy być może najatrakcyjniejszy okaże się napis „PICASSO”, nostaligcznie postmodernistyczny i – co w nim zresztą najzabawniejsze – niemający z Picassem absolutnie nic wspólnego.
Toshiko Horiuchi, Knitted Wonder Space 2
Porównanie z Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, polskim parkiem wypełnionym rzeźbami, jest jak najbardziej na miejscu. Obie instytucje powstawały mniej więcej w tym samym czasie. Tyle że mazowiecka instytucja stała się synonimem artystycznej przeciętności. Słyszy się: „A, to takie Orońsko”, i od razu wiadomo, o co chodzi.
Hakone to jednak nie Orońsko. Inna skala i inna jakość. Przede wszystkim jednak – czego nigdy nie udało się osiągnąć Orońsku – Hakone to atrakcja turystyczna, położona na turystycznym szlaku i dobrze skomunikowana. Nawet w lutym sporo tu zwiedzających. Do tego muzeum stara się przyciągnąć rodziny atrakcjami adresowanymi do dzieci. W tym najnowszą dzierganą rzeźbą Toshiko Horiuchiego, schowaną w drewnianej konstrukcji, która jest placem zabaw (wstęp tylko dla dzieci, dorośli mogą obserwować tylko z boku).
I dzieci, i dorośli zamoczą zaś zmęczone stopy w gorącym źródle.