Ofensywa natchnionych rzemieślników

okk.PNG

Sesję poświęconą sztukom wizualnym w ramach ministerialnej Ogólnopolskiej Konferencji Kultury, która odbyła się w czwartek i piątek w Krakowie, oglądałem trochę jak relacje z Korei Północnej. Widać bowiem wyraźnie, kto na trybunie stoi bliżej generalissimusa. Interpetując nagrania północnokoreańskiej telewizji eksperci wysnuwają hipotezy na podstawie tego, kto pojawia się na trybunie honorowej. Niewielu ma wgląd w ministerialne kulisy, a szczegóły organizacji konferencji nie były szerzej znane. Ale już to, kto w konferencji bierze udział, kto gra pierwsze skrzypce, kto jest uczestnikiem panelu, a kto moderatorem (i zapraszającym panelistów), wreszcie – kogo na konferencji zabrakło, mówi bardzo wiele.

Polski świat sztuki w ciągu ostatnich dwóch lat zrobił się mało przejrzysty. Przede wszystkim za sprawą nieprzewidywalności posunięć ministerstwa. Wobec niej, a także za sprawą ogólnej atmosfery politycznej także podlegli ministrowi dyrektorzy instytucji stali się ostrożniejsi w wyrażaniu swoich opinii i ujawnianiu swoich strategii. Ma się wrażenie, że wiele spraw odbywa się po prostu zakulisowo. Stąd też szerzą się plotki, chociażby w kwestii przyszłości Zachęty Narodowej Galerii Sztuki i tego, kto mógłby zastąpić Hannę Wróblewską na stanowisku dyrektorki.

Tymczasem na najważniejszą postać konferencji o sztukach wizualnych wyrósł prezes Związku Polskich Artystów Plastyków Janusz Janowski. Moderatorami paneli byli między innymi właśnie Janowski, Hanna Wróblewska (ale w parze z Janowskim), Paweł Sosnowski, Piotr Bernatowicz, Andrzej Szczerski. Pojawienie się Sosnowskiego potwierdzałoby plotki, że jest bliski kręgom ministra Glińskiego, a nawet że to właśnie on miałby objąć stery Zachęty (podkreślam, że to plotki, z nikim ich nie konfrontowałem, ale krążą od co najmniej pół roku i warto je zapisać czarno na białym). Szczerski, Bernatowicz, ZPAP – to wschodzące gwiazdy dobrej zmiany.

Właściwie większość konferencji była dosyć nudna i przewidywalna. Rozmowy przebiegały w kordialnej atmosferze. Powracały te same tematy i znane od dawna postulaty: o artystycznym prekariacie, o droit de suite, o tym, że artysta to nie przedsiębiorca, o problemach administracyjno-prawnych, z którymi mierzą się instytucje, o programach ministerialnych, o promocji polskiej sztuki za granicą, o upowszechnianiu, o braku edukacji.

Z tym, że postulaty pracownicze, posiłkując się „Czarną księgą polskich artystów” wydaną przez Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej i Krytykę Polityczną, wygłaszali ZPAP-owcy. Dzięki „Czarnej księdze”, którą niektórzy mieli ze sobą, nauczyli się już, co to jest prekariat. Niektórzy zdawali się wręcz referować poszczególne teksty z „Czarnej księgi”. Można by powiedzieć, że praca OFSW nie poszła na marne, o to przecież z „Czarną księgą” chodziło – by edukować. ZPAP tę lekcję odrobił.

Szkoda tylko, że zapomniał się na OFSW powołać, ani do tej konferencji OFSW nie zaprosił. Jedna pani z ZPAP powiedziała, że nie ma czasu na pisanie książek.

Przez większą część konferencji mieszały się ze sobą postulaty społeczno-pracownicze oraz wiara w to, że rozwiązaniem problemów będzie zwiększenie obrotów rynku sztuki. Stąd postulaty licznych ukłonów w stronę prywatnych kolekcjonerów – odpisów podatkowych, płacenia podatków w formie zakupów dzieł sztuki itd. Paweł Sosnowski nie tylko pochwalił ministra za wykupienie kolekcji Czartoryskich (miało to uratować „Damę z łasiczką” od rzekomego zaaresztowania obrazu za granicą), ale wysunął też propozycję, by ustawowo nakazać wszystkim podległym ministerstwu muzeom, by jeden procent swego budżetu przeznaczały na zakupy. Miałoby to „powiększyć tort” na rynku. Niestety pomylił się w prostym rachunku (zamiast jednego procenta policzył dziesięć) i kwota 2,5 miliona złotych nie była już tak imponująca jak 25 milionów. Poza tym, jak by to „zwiększało tort” też niezbyt wiadomo, bo o zwiększeniu budżetów nie było mowy. Nie mówiąc o tym, jak trzeźwo zauważyła Hanna Wróblewska, że nie wszystkie instytucje mają zbiory czy nawet chciałyby je mieć. Opowieść Joanny Mytkowskiej o tym, jak skomplikowanym procesem jest dziś tworzenie kolekcji, wpadała w próżnię.

W dyskusjach dotyczących instytucji pojawiało się nie zawsze wypowiedziane wprost napięcie co do podziału ministerialnych środków. Widać wyraźnie, że niektórym bardzo uwiera dysproporcja między programem Narodowych Zbiorów Sztuki Współczesnej (z którego korzystają tylko cztery muzea sztuki współczesnej) a innymi programami na zakupy do kolekcji. Uwiera zaś zwłaszcza Markowi Świcy, dyrektorowi Muzeum Historii Fotografii w Krakowie.

Jeszcze dziwniejszy wydał mi się postulat Kuby Banasiaka, by dokonać „recentralizacji” dawnej sieci BWA, którym zakończył swą skądinąd bardzo ciekawą wypowiedź, wpisującą problemy instytucji sztuki w przemiany ustrojowe w Polsce po 1989 roku. Tu skontrował go Jarosław Suchan (który kilkukrotnie podczas konferencji okazywał się głosem rozsądku), zauważając, że za administracyjną decentralizacją reformy samorządowej nie nastąpiła faktyczna decentralizacja świata sztuki, trend jest wręcz odwrotny. Dodałbym jeszcze, że przecież minister Gliński prowadzi właśnie politykę recentralizacji, biorąc wybrane instytucje na swój garnuszek. Decyzje o tym, komu się da, a komu nie, są codzienną praktyką ręcznego sterowania kulturą przez Glińskiego.

Nie padło bowiem słowo o tym, co się ostatnio działo. Na wszelki wypadek przemilczano wszystkie ministerialne wpadki. Zresztą na krytykę ministerstwa nie było tu miejsca. Jak też nie było tu miejsca na rzeczowe konsultacje – nie było bowiem czego konsultować, propozycje ustaw dopiero powstają. Za to kilku urzędników wysłuchało starannie dobranych rozmówców.

Podskórnym, ale kluczowym napięciem tej konferencji okazał się jednak rozłam między wracającymi do łask „artystami pozainstytucjonalnymi” z ZPAP, jak sami się określili, oraz „artystami sukcesu medialnego”, jak nazwano artystów uczestniczących w głównym obiegu. Tych drugich mogłyby na całej konferencji reprezentować zaledwie dwie artystki, Aneta Grzeszykowska i Bogna Burska. Ci pierwsi byli w przewadze i narzucali ton.

W panelach brali udział raczej mało znani twórcy, profesorowie akademii i działacze ZPAP. Tymczasem Paweł Sosnowski, rozpoczynając swój panel o finansowaniu sztuki, narzekał, że w polskich kolekcjach niedostatecznie reprezentowani są Magdalena Abakanowicz, Roman Opałka, Mirosław Bałka, Monika Sosnowska i Paweł Althamer, artyści o niewątpliwym „sukcesie medialnym”. Opowiadając o kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Joanna Mytkowska też nie miała na myśli „artystów pozainstytucjonalnych”.

Jeśli żałuję, że nie było mnie w Krakowie, to głównie dlatego, że chętnie się bym czegoś o „artystach pozainstytucjonalnych” dowiedział. Bo o ile o głównym obiegu sztuki wiemy dużo, o tyle ZPAP pozostaje organizacją dosyć tajemniczą. Janowski mówi, że związek jest „potężny”, pada liczba 10 tysięcy członków. Ale czy ktoś tę liczbę potrafiłby zweryfikować? Czy tylu członków rzeczywiście płaci składki? Co ci artyści robią? Jak wygląda budżet ZPAP i na co jest przeznaczany? Jeśli ZPAP jest niemal gospodarzem konferencji o sztukach wizualnych, warto byłoby dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Wiadomo, że „artystów sukcesu medialnego” w ZPAP nie ma. Ministerstwu zawsze jest zaś łatwiej pracować z organizacjami o pewnej strukturze.

Mam wiele sympatii do wszystkich artystów spoza pierwszego obiegu i cenię ich codzienną pracę, co nie znaczy, że widziałbym ich w czołowych muzeach i galeriach (poza tym, jak duża musiałaby być siatka instytucji, by regularnie pokazywać 10 tys. artystów rzekomo zrzeszonych w ZPAP). Jeśli „artyści pozainstytucjonalni” tak się sami określają, to już w tym określeniu pobrzmiewa ambicja, by do instytucji wejść. Takie jaskółki ze strony ZPAP już były.

I właściwie długo nie trzeba było czekać na to, by tego typu żale wybrzmiały. Temu służył przedostatni panel, moderowany przez Piotra Bernatowicza, który miał dotyczyć upowszechniania i edukacji. Bernatowicza bardziej interesuje, co upowszechniać. I od razu zaznaczył, że panel będzie rodzajem oskarżenia. Zaprosił do udziału, m.in. Krzysztofa Karonia – jak mówi jego biogram, „amatora bez wykształcenia w zakresie sztuki, jej teorii i historii” – który wygłaszał tezy nie różniące się wiele od nazistowskich ataków na tzw. sztukę zdegenerowaną. Zdaniem Karonia sztuka wysoka stała się „siedliskiem prostactwa”, reprezentuje „idiom kultury wypróżniania i psychopatologii”. Krytykując zwłaszcza Josepha Beuysa przeciwstawił mu „natchnionego rzemieślnika”. Bo społeczeństwo oczywiście woli „natchnionego rzemieślnika” od „krytycznego szajsu”. A „współczesne dzieła sztuki wysokiej patologizują ludzką psychikę”.

Równie populistycznie, chociaż w bardziej wyważonych słowach wypowiadali się Zbigniew Mańkowskiego z ASP w Gdańsku oraz Karolina Staszak, redaktorka „Arteonu” i miłośniczka słowa paradygmat. Wojciech Sęczawa, również z gdańskiej ASP, postulował zaś, by w wystawach „jury” nie wybierało konkretnych prac, lecz oceniało je już po wernisażu, co każe zadać pytanie, jakie pojęcie profesor Sęczawa ma o tym, jak działają współczesne instytucje, bo zdawał się kierować swe słowa do ZPAP-owskich decydentów, i to jakieś trzydzieści lat temu. Niestety do Krakowa nie dotarł zaproszony do dyskusji Mateusz Matyszkowicz z TVP Kultura.

Dyskutantom przyklasnął oczywiście prezes ZPAP, dodając swoje trzy grosze o tym, że sztuka wysoka stała się nośnikiem „antykultury”, no i oni, czyli „artyści pozainstytucjonalni”, są w większości, a instytucje ich wykluczają. I tu jest pies pogrzebany.

Krótko mówiąc, cały panel Bernatowicza (teoretycznie mający dotyczyć upowszechniania i edukacji) sprowadził się do konserwatywnego ataku na sztukę współczesną (od „gangreny bełkotu” dadaizmu i „ataku psychoanalizy” – jak to ujął Karoń – począwszy), niebezpiecznie skręcając w stronę – nie boję się użyć tego słowa – oszołomstwa. I to Bernatowicz, który jako moderator ograniczył się do określenia wypowiedzi jako „mocnych”, to oszołomstwo do ministerialnej konferencji wprowadził. Jednocześnie strzelając konserwatystom samobója. Bo nie wszyscy konserwatyści to niedouczone świry.

Można postulować demokratyzację pola sztuki – sam jestem za! – bez atakowania sztuki, z którą się nie identyfikuje, można postulować powrót do wystaw „otwartych drzwi” bez wyśmiewania twórców z innych artystycznych opcji. Konserwatystom zabrakło pozytywnego programu, poza tym, że chcą zastąpić „model awangardowy” – „modelem ariergardowym”. Czy rzeczywiście minister Gliński chciałby, by w polskich muzeach i galeriach zakrólował znowu XIX wiek? Czy na konferencji o muzyce psioczą na Johna Cage’a i wyśmiewają Fluxus? Czy w sesji teatralnej atakują Grotowskiego i Kantora?

To podczas panelu Bernatowicza padło najważniejsze pytanie, które nas dziś interesuje – o to jaką kulturę będzie wspierało państwo. Bernatowicz zdefiniował cele swego panelu jako „postawienie w stan oskarżenia” sztuki współczesnej. Oskarżenie padło. Inne postawy nie wybrzmiały.

Przy niezaproszeniu do dyskusji najważniejszych polskich twórców, ta atakująca, a często po prostu chamska postawa nabrała charakteru postulatu. Na konferencji o sztuce współczesnej doszło do próby jej wykreślenia. To blamaż przede wszystkim ministerstwa jako organizatora tej konferencji.

Wprawdzie na końcu konferencji reprezentant organizatora, dyrektor Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina Artur Szklener, stwierdził, że doszło do niego, że OFSW ich ogląda (rzeczywiście licznik na youtubie wskazywał, że konferencję oglądało w bezpośredniej transmisji kilkanaście osób) i że ministerstwo w trybie pilnym czeka na postulaty. Stwierdził też, że ta dyskusja powinna się rozpocząć dawno temu. A co się działo przez ostatnie parę lat, panie dyrektorze? Czym był Kongres Kultury jesienią zeszłego roku? Może ZPAP pożyczy ministrowi „Czarną księgę”.

Wrocław zapowiada konkurs

broda4

Jak poinformowała wrocławska „Wyborcza”, po naciskach z różnych stron dyrektor Wydziału Kultury we wrocławskim ratuszu, Jarosław Broda zdecydował, że Dorota Monkiewicz będzie pełniła funkcję dyrektorki Muzeum Współczesnego Wrocław do końca roku, a w międzyczasie jej następca zostanie wyłoniony na drodze konkursu. Do tej połowicznej zmiany decyzji miały Brodę skłonić argumenty Hanny Wróblewskiej, przewodniczącej Rady MWW i zarazem dyrektorki warszawskiej Zachęty. Wróblewska rozmawiała z Brodą w ostatni piątek. W międzyczasie przeciwko odwołaniu Monkiewicz protestowali artyści, dziennikarze działacze kultury, Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej. List protestacyjny wystosowała nawet milcząca ostatnio AICA Polska. O sprawie Monkiewicz pisałem w poprzednim tygodniu.

Nie cieszyłbym się zbyt pochopnie. Broda swojej decyzji nie zmienia i w dalszym ciągu nie respektuje rekomendacji Rady Muzeum, by kontrakt Monkiewicz przedłużyć (na więcej niż te kilka miesięcy). Nadal nie padł żaden argument tłumaczący, co w dyrekturze Monkiewicz było nie tak, jakie popełniła błędy, jakie – zdaniem ratusza – poniosła porażki. W krótkiej wypowiedzi dla „Wyborczej” Broda wspomina za to „poważne osoby”, z którymi rozmawiał już wcześniej o objęciu dyrektorskiego fotela, a które „zgodziły się wystartować w konkursie”. Sam konkurs organizuje zaś po to, by „rozładować napięcie wokół instytucji Muzeum Współczesnego”, czyli – tłumacząc na język polski – odsunąć nieprzyjemną atmosferę skandalu od Europejskiej Stolicy Kultury.

Sama obietnica zorganizowania konkursu to za mało. Ważne jest też, jak taki konkurs przebiega, czy jury składa się z niezależnych specjalistów, czy jest profesjonalnie przygotowany. Zwłaszcza na poziomie samorządowym mieliśmy w ostatnich latach wiele prób ustawiania konkursów pod określonego kandydata czy manipulowania składem jury, a nawet nierespektowania decyzji jury.

Nawet jeśli zmiana nastąpi w bardziej cywilizowany sposób, nie zmieni to faktu, że dyrektor wrocławskiego Wydziału Kultury grubo się sprawą MWW skompromitował. Ogłoszenie konkursu nie pomoże mu, by wyjść z twarzą. Wnioskując ze stylu jego działania, nie jestem też przekonany, czy można mu w kwestii konkursu ufać.

Za to już wkrótce, 9 maja, dyrektor Broda będzie popisywał się swoją poezją na zapowiadającym się kuriozalnie wydarzeniu „Poeci i dyrektorzy” w ramach Międzynarodowego Festiwalu Poezji „Silesius”. Jak piszą organizatorzy, „Wiersze [prze]czytają ludzie, których liryczne dusze zamknięte są w osobach zdecydowanych zarządców poważnych instytucji”. Nawet dusza poety niektórym dyrektorom nie pomoże.

Wieszaki

odzyskac wybór.jpg
Plakat demonstracji „Odzykać wybór” w Warszawie

 

Z dużej odległości – niestety – obserwuję polskie demonstracje przeciwko zaostrzeniu naszego i tak już archaicznego prawa antyaborcyjnego, no i oczywiście im kibicuję. W ciągu ostatnich paru dni o szkodliwości proponowanych zmian powiedziano niemal wszystko, łącznie z podejrzeniem, że być może wszystko to tylko gra Prawa i Sprawiedliwości, bo partia Kaczyńskiego albo próbuje w ten sposób odwrócić uwagę od jakichś jeszcze gorszych posunięć, albo ostatecznie się od tej propozycji odwróci i okaże się, że PiS nie jest aż tak straszny jak go malują. Tę ostatnią tezę mogłoby zresztą potwierdzać udawane zdziwienie pani premier, która przed weekendem popierała projekt nowej ustawy, by już po weekendzie stwierdzić, że nie ma takiego tematu. PiS znowu trzyma nas na muszce i nie wiemy, wystrzeli czy nie. Tak czy owak, na 9 kwietnia planowane są kolejne demonstracje.

Protesty z ostatniego weekendu zgromadziły więcej osób niż jakiekolwiek demonstracje w obronie praw kobiet w ostatnich latach. Tegoroczna Manifa cierpiała na niską frekwencję, chyba z powodu pogody. A przecież jej hasło dotyczyło właśnie aborcji – „Aborcja w ochronie życia”. Notabene, hasło pierwszorzędne, wytrącające argument z rąk przeciwnika, ale też wieloznaczne i chyba jednak mało zrozumiałe. Na Manifie nie widziałem jeszcze żadnego wieszaka. Tymczasem demonstracje z ostatniego weekendu były udane nie tylko z powodu tłumów, ale również dlatego, że udało się wprowadzić do publicznej debaty ten łatwo rozpoznawalny symbol, jednoczący ludzi we wspólnej sprawie, ponad podziałami partyjnymi, łączący różne oddolne, nawet niepowiązane ze sobą inicjatywy w jeden ruch. Zaczęło się chyba od pomysłu, by wysyłać wieszaki premier Szydło.

Wieszak jako symbol ruchów pro-choice odwołuje się do pewnego mitu – rzekomych domowych sposobów na to, jak samej pozbyć się niechcianej ciąży. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że wieszakiem kobieta szybciej się okaleczy, niż dokona aborcji. Wieszak to symbol bezmyślnego cierpienia kobiet i bezdusznego prawa.

Takie czytelne wizualne symbole są niezwykle ważne i efektywne. Gdy w 2012 roku Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej organizowało strajk artystów, żaden wywiad, żadna odezwa, żadne hasło nie przyczyniło się do popularności tego wydarzenia w takim stopniu jak zdjęcie ze Zbyszkiem Liberą trzymającego kartkę z napisem „Jestem artystą, ale to nie znaczy, że pracuję za darmo”. To zdjęcie stało się znakiem rozpoznawczym strajku oraz walki polskich artystów o prawa pracownicze w ogóle. Wiosną 2012 roku w ciągu jednego dnia tylko na Facebooku zobaczyły je setki tysięcy osób. Dzięki temu zdjęciu strajkiem zainteresowały się media.

Kwestia prawa antyaborcyjnego i tak byłaby dziś na pierwszych stronach gazet, ale niedocenienie roli wieszaków byłoby błędem. Możemy mieć tylko nadzieję, że wieszaki z nami zostaną.

Wbrew temu, co podają niektóre media, nie jest to symbol nowy. Zwłaszcza dla feministek, wieszak – czasami przekreślony jak w znakach zakazu – niesie dosyć oczywisty przekaz. Symbol wieszaka stał się popularny w Stanach Zjednoczonych, gdy tam kobiety walczyły o prawo do decydowania o własnym ciele. Ale pojawia się do dziś. Na przykład niewielka organizacja wspierająca kobiety, które mają problemy z dostępem do bezpiecznej aborcji lub których na taką aborcję nie stać, DC Abortion Fund, srebrnymi wisiorkami w kształcie wieszaka dziękuje swoim dobroczyńcom.

urban dictionary 2
Jedna z definicji „coat hanger abortion” w moim ulubionym słowniku (UrbanDictionary.com)

 

Jednak w Stanach aborcja jest legalna od połowy lat 70. i dla wielu młodszych kobiet symbol wieszaka przestał być aż tak czytelny. Inny jest dziś bowiem stosunek do aborcji. Aborcja nie musi wiązać się z tabu. Wystarczy obejrzeć jeden z pierwszych odcinków popularnego serialu „Girls”, w którym pojawia się scena w polskich produkcjach telewizyjnych nie do pomyślenia. Oto tytułowe dziewczyny spotykają się w klinice, by wesprzeć Jessę podczas jej aborcji, ale Jessa się nie stawia (w poprzednim odcinku spóźnia się kilka godzin na imprezę urządzoną z okazji jej powrotu do Nowego Jorku). Przyjaciółki narzekają na Jessę: „Jak mogła zepsuć tę piękną aborcję, którą dla niej urządziłaś” („How could she ruin the beautiful abortion that you threw?”). Ostatecznie okazuje się, że Jessa nie jest w ciąży, dostaje okresu podczas seksu w toalecie z przypadkowo poznanym chłopakiem. Tu scenarzyści nie poszli już na całość – gdyby rzeczywiście musiała dokonać aborcji, pewnie nie byłoby aż tak zabawnie (grająca Jessę Jemima Kirke sama miała aborcję i otwarcie o niej opowiada, popierając prawa kobiet). Scena z „Girls” pokazuje jednak mało bogobojny stosunek do zabiegu w Stanach, przynajmniej wśród dwudziestoparolatek z Brooklynu.

Dziś w Ameryce druciany wieszak z pralni przypomina raczej o czasach, gdy kobiety były zmuszane do sięgania po przedmioty domowego użytku, nie mając innego wyboru – polecam nominowany do Oscara film dokumentalny „When Abortion Was Illegal”. Wieszak służy raczej za symbol ofiar prawa antyaborcyjnego sprzed lat (chociaż bezpieczna aborcja nie jest wszędzie podobnie dostępna i próby pozbywania się niechcianej ciąży za pomocą wieszaka nadal mają miejsce). Ostatnia twierdza pro-life padła też właśnie w Kanadzie – zakaz aborcji zniesiono na Wyspie Księcia Edwarda, małej ojczyźnie Ani z Zielonego Wzgórza; do tej pory mieszkanki wyspy, by usunąć ciążę, musiały udać się do innej prowincji.

Dawno jednak wieszak-symbol nie był wykorzystywany tak masowo, jak od paru dni w Polsce. Osobie, która wymyśliła, by do wieszaka powrócić, należy postawić co najmniej duże piwo.

Demonstracje same w sobie są zazwyczaj dosyć nudne (na szczęście bywają też formą życia towarzyskiego). Ostatnio pewną kreatywnością wykazała się jedynie partia Razem, wyświetlając swe postulaty na budynku Rady Ministrów, gdy premier Szydło odmówiła publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Osobom rozeznanym w sztuce same narzucały się analogie z akcjami Krzysztofa Wodiczki (Wodiczko w latach 80. wyświetlał swastykę na fasadzie ambasady RPA w Londynie; w RPA wciąż obowiązywał Apartheid).

Dosyć słabo w kwestii protestacyjnej kreatywności wypada KOD, eksponując głównie własne logo (niezbyt udane), symbole narodowe i flagi Unii Europejskiej (premier Szydło już na początku urzędowania uznała, że na niebieskim tle nie wypada atrakcyjnie). Z pomocą przychodzą sami demonstranci i ich hasła na wykonanych chałupniczo transparentach. Na jednej z demonstracji KOD-u słyszałem jednak „Mury” Kaczmarskiego, co kazało mi zadać pytanie z niemal równie starej piosenki Elektrycznych Gitar „Co ja tutaj robię?”. Biało-czerwone i unijne flagi to za mało.

Wracając do tematu aborcji, warto przypomnieć, że w czasie, gdy klarował się tzw. kompromis aborcyjny w Polsce, w Warszawie pojawiły się plakaty Barbary Kruger, słynnej nowojorskiej artystki. Pod koniec 1991 roku zaprosiła ją do Polski Milada Ślizińska, wówczas kuratorka Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. Kruger przygotowała polską wersję plakatu „Your Body Is a Battleground”, który pierwotnie powstał z okazji marszu na Waszyngton w 1989 roku – „Twoje ciało to pole walki”. Na początku lat 90. dyskusja o nowym prawie antyaborcyjnym zakończyła się krokiem wstecz. Tak Kościół Katolicki odcinał kupony od lat wspierania opozycji antykomunistycznej. Artyści rzadko wspierają swym talentem demonstracje, chętniej je dokumentują.

Plakat i hasło Barbary Kruger, chociaż nośne i wciąż pamiętane, przegrywają jednak konkurencję ze zwykłym wieszakiem. Gdy chodzi o symbol czy slogan, obowiązuje zasada: im prościej, tym lepiej. By wymyśleć najprostsze na świecie hasło reklamowe „Coca-cola to jest to”, potrzeba było poetki Agnieszki Osieckiej. Wieszak jest nośny, bo można go na wszelkie sposoby przerabiać. Jest wizualnie prosty jak drut, każdy go może namalować bez odrywania ołówka od kartki. Albo powiesić na drzewie przed sejmem – nic prostszego.

Od paru dni wieszaki są wszędzie. Występują na logotypie porozumienia Odzyskać Wybór, a także oddolnej grupy facebookowej Dziewuchy Dziewuchom, pojawiają się na zaproszeniach na demonstracje i na zdjęciach  oburzonych kobiet. W mediach społecznościowych karierę zrobiło stare zdjęcie z wieszakiem i napisem „This is not a surgical instrument. Keep Abortion Safe & Legal” („To nie jest instrument chirurgiczny. Niech aborcja będzie bezpieczna i legalna”). W ostatni weekend wieszaki zdobiły transparenty. Kobiety demonstrowały z wieszakami w dłoniach. Druciane wieszaki zawieszono na drzewie pod sejmem i na drzwiach do biura PiS w Katowicach.

12439417_1085789668146229_6443405499636436026_n
Zaproszenie na demonstrację w Poznaniu

Oczywiście Facebook przekłamuje rzeczywistość – widzimy niemal wyłącznie przejawy poglądów naszych znajomych. Ja przez kilka ostatnich dni oglądałem głównie wieszaki i kobiety wychodzące z kościołów. Ktoś dodał wieszak do feministycznego plakatu Sanji Iveković, przerobionego z plakatu wyborów 1989 roku „W samo południe” – Iveković zastąpiła w nim postać kowboja kowbojką. Autor satyrycznych rysunków Andrzej Maluje narysował Beatę Szydło mówiącą: „W Polsce nie ma teraz tematu aborcji. Po prostu jest wiosna i na drzewach zakwitły wieszaki”. Artur Krynicki narysował bociana lecącego z wieszakiem w dziobie. Anonimowy autor pewnego mema „Nie ma takiego tematu” zawiesił metalowy wieszak na wydłużonym jak u Pinokia nosie pani premier.

Widziałem też filcowe broszki w kształcie wieszaka (jej producentka napisała, że „wieszak od wczoraj zyskał nową symbolikę”), gif z wieszakami ułożonymi tak, że tworzą żeński układ rozrodczy, a także zdjęcie wieszaków odbitych szablonem na przejściu dla pieszych. Partii .Nowoczesna zarzuca się, że odkryła wieszak za późno (dopiero kilka godzin po demonstracjach na jej koncie facebookowym pojawiła się grafika z wieszakiem). Blogerka popierająca ustawę pisze: „Schowaj wieszak do szafy”. By wyrazić swoje poglądy nie trzeba nic więcej – wystarczy wyciągnąć druciany wieszak. A najlepiej wysłać go pani premier.

Poza tym bardzo dobrze, że kobiety pozbywają się ze swoich szaf tych okropnych drucianych wieszaków z pralni. Już kilka lat temu pewien gejowski magazyn z Wysp Brytyjskich zamieścił listę uniwersalnych porad modowych. I poza ubieraniem się stosownie do wieku (to naprawdę trudne), nieeksponowaniem muskulatury za pomocą przyciasnych koszul i rozciągniętych dekoltów (to łatwiejsze), magazyn ten zalecał właśnie zamianę drucianych wieszaków na porządniejsze, drewniane. Bo druciane wieszaki odkształcają ubrania, tworząc dziwne wgniecenia na ramionach. Ku przestrodze.

Don Kichotka

malkowska 1
Krytyczka 30 centymetrów ponad chodnikami

„Do Rzeczy” z 21 marca opublikowało wywiad z Moniką Małkowską, krytyczką, która „obnażyła patologię w polskiej kulturze”. Wywiad ten nosi tajemniczy tytuł „Imperium kontratakuje”. O ile jej tekst „Mafia bardzo kulturalna” z „Rzeczpospolitej” ze stycznia 2015 roku, którego ten wywiad jest echem, był szytym grubymi nićmi absurdem, to wiadomo było przynajmniej, o co chodzi w tytule. Kontratakujące imperium jest bardziej dwuznaczne. Czy znowu chodzi o „mafię”, która nabrała drugich skrzydeł, czy może o to imperium, z którym mierzymy się od kilku miesięcy? Szkoda, że Małkowska w wywiadzie w ogóle nie odnosi się do obecnej sytuacji politycznej ani do polityki Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Gdy ukazał się tekst Małkowskiej o „mafii kulturalnej”, wydawało mi się, że trzeba go olać. Próbował z Małkowską dyskutować Iwo Zmyślony. Zareagowali też dyrektorzy instytucji, oskarżani przez Małkowską o tworzenie struktur mafijnych. Zignorowanie Małkowskiej było błędem, krótkowzrocznością. Ale z drugiej strony – czy dyskutowanie z nią cokolwiek zmieniło? Jednak gdy dziś ją czytam, mam wrażenie, że mówi już nie tylko w swoim imieniu.

Małkowska stała się krytyczką-populistką. „Mafia bardzo kulturalna” rozpoczyna się od zestawu stereotypowych nieporozumień związanych ze sztuką współczesną, pod którymi krytyczka – zamiast je rozwiewać – podpisuje się. Pisze, że wystarczy kurator lub krytyk, by sztukę zrobić z byle kupy błota. Pisze, że o randze sztuki coraz częściej decyduje skandal czy szum medialny. Narzeka na rosnącą rolę kuratorów i zanik krytyki (nie zauważa jednak, że ten ostatni może się wiązać z kryzysem prasy; nie tylko ona straciła etat, etaty potraciło wielu dziennikarzy – krytycy mojego pokolenia o tym, że istnieje coś takiego jak etat, dawno zapomnieli). No a to wszystko jest nakręcane przez grupę cynicznych cwaniaków, którzy wciskając ściemę, kręcą na tym lody.

Jak wynika z najnowszego wywiadu, Małkowska to niezwykle płodna krytyczka. Już w pierwszym zdaniu chwali się, że w ciągu ćwierćwiecza opublikowała ponad 10 tys. tekstów. To jakieś czterysta tekstów rocznie, czyli więcej niż jeden dziennie – chapeau bas!

Problem w tym, że dla osoby nieznającej realiów i nieśledzących świata sztuki, legitymizowana tasiemcową bibliografią Małkowska na pierwszy rzut oka może mieć nawet rację. Miesza bowiem ze sobą dwie sprawy – katastrofalną sytuację socjalną twórców oraz odpowiedzialność za tę sytuację rzekomej „mafii”.

Trudnym położeniem artystów w Polsce zajmowało się przede wszystkim Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej; ubezpieczeń społecznych dla twórców dotyczył Strajk Artystyczny w maju 2012 roku. OFSW próbowało minimalizować zależności artystów od rynku sztuki podnosząc kwestię płacenia artystom za udział w wystawach.

Nierówności czy funkcjonowanie tzw. czarnej materii świata sztuki to problem nie tylko Polski, to problem globalny, wszak świat sztuki jak w soczewce skupia w sobie patologie neoliberalnego kapitalizmu. Nie jest jednak tak, jak chce Małkowska, że winę za to ponosi parę powiązanych interesami osób, które wystarczy zdemaskować (i ukarać?). Jako środowisko jesteśmy przecież jednym z najlepiej przebadanych środowisk – w ostatnich latach namnożyło się raportów i badań, wiemy o sobie bardzo dużo. Jesteśmy świadomi dysproporcji i nierówności. Ale musimy sobie zdawać też sprawę z tego, że niektórych z nich nie zlikwidujemy nigdy – chociażby tych między liczbą aspirantów (opuszczających Akademie Sztuk Pięknych) a ograniczeniami tzw. pola widoczności (czyli po prostu przepustowości galerii i muzeów).

malkowska 3.jpg

Tyle że problem biedy twórców to problem systemowy (i jego rozwiązanie nigdy nie zaspokoi wszystkich). Bezpodstawne wskazywanie palcem winnych (galerii, kuratorów, dyrektorów muzeów) to jak szukanie kozła ofiarnego. W przypadku Małkowskiej tezy i argumenty Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej czy kręgu aktywistów i badaczy zajmujących się prekariatem i tzw. środowiskami kreatywnymi służą do przeprowadzenia próby czystki w kanonie współczesnej sztuki czy donkiszockiej walki z establishmentem. Przy czym, podobnie jak ministerstwo w przypadku dotacji na kolekcje, Małkowska wie już, z kim walczy, ale jeszcze chyba nie jest pewna, co popiera (list „najbardziej niedocenionych” dołączona do „Mafii bardzo kulturalnej” jest mało przekonująca, bo to jednak artyści funkcjonujący w obiegu).

W wywiadzie Małkowska zdradza, jak powstał tekst „Mafii bardzo kulturalnej” i dlaczego tak późno: „Wtedy jeszcze nie miałam wglądu w materiały i nie wiedziałam, jak na twarde liczby przekłada się to, że od kilku lat beneficjentami wszystkich grantów i dotacji są wciąż ci sami ludzie”. Co to za materiały i co to za „twarde liczby” – nie wiadomo. Ani w artykule, ani w wywiadzie nie padają. Tekstem Małkowskiej nie zainteresował się tygodnik „Polityka”, i dopiero Dominik Zdort, szef „Plusa Minusa” (dodatku do „Rzeczpospolitej”), „przeraził się skalą wynaturzeń”.

Ciekawe, że Małkowska zaprzecza sukcesom polskich artystów za granicą: „Wciskana nam ułuda pryska w zderzeniu z realiami – w zachodnich muzeach, w ważnych galeriach nie jesteśmy obecni, a nasza »wyjątkowość« na kulturalnej niwie to propaganda, którą nam wmawiano”. Znowu, krytyczka ma rację, wyśmiewając (auto)promocyjne zapędy Instytutu Adama Mickiewicza, który wysyłał polskich dziennikarzy na otwarcia swych zagranicznych imprez, by w Polsce odtrąbili kolejne sukcesy, chociażby Polskiej Prezydencji, gdy kultura służyła za kwiatek do kożucha polityki. Ale Małkowska wydaje się nie zauważać, że od co najmniej kilkunastu lat polscy artyści po prostu uczestniczą w międzynarodowym obiegu – i tego sukcesu, po dekadach artystycznej izolacji, nie da się zaprzeczyć. Stało się tak również – chociaż nie wyłącznie – dzięki pracy Instytutu Adama Mickiewicza, ale przede wszystkim dzięki międzynarodowym kontaktom instytucji publicznych, kuratorów, galerii prywatnych, sukcesywnego budowania relacji.

To się po prostu dzieje. Artyści polscy na równych prawach uczestniczą w międzynarodowym obiegu, a zagraniczne pisma piszą o wystawach w polskich muzeach i galeriach. Powoli budowana jest również świadomość o istnieniu takich twórców jak Szapocznikow czy Wróblewski. OK, polska sztuka nigdy nie stworzyła zjawiska w rodzaju niemieckiego Neue Wilde, polscy twórcy to też nadal nie pierwsza liga rynku sztuki w rodzaju Richtera czy Hirsta (chociaż może to i lepiej), ale twierdząc, że polscy artyści nie są obecni w ważnych galeriach i muzeach, Małkowska grubo się myli.

Tym bardziej, że za „mafią” mają się kryć ci, którzy właśnie poza Polską sporo osiągnęli – Małkowska określa ich jako „stajnię Rastra, Fundacji Galerii Foksal, reprezentantów Muzeum Sztuki Nowoczesnej”, chociaż kim są ci ostatni, trudno jasno stwierdzić, na pewno jest to dosyć szeroka grupa artystów. Rzekoma mafia ma jednak mieć szerokie powiązania – w mediach, uczelniach artystycznych, instytucjach. Wręcz włada umysłami.

Przeprowadzający wywiad dziennikarz, Jakub Kowalski, sugeruje, że tekst „Mafii bardzo kulturalnej” „nabrał drugiego życia poza Polską” – tego niestety Małkowska nie rozwija; chętnie bym się dowiedział o zagranicznej recepcji krytyczki znad Wisły.

Dalej Kowalski podsuwa Małkowskiej: „Mafia nie wybacza i ukarała panią dotkliwie”. Krytyczka potwierdza: „Zostałam wyeliminowana ze środowiska, któremu wcześniej zależało na moich opiniach. Zaczęto za moimi plecami uprawiać czarny PR. (…) Chcieli mnie też odkopać ekonomicznie. Straciłam rozmaite zajęcia, co mocno uderzyło mnie po kieszeni. Jednak – mój Boże – raz się żyje i skoro chce się zachować twarz, to trzeba odpowiadać za swoje słowa. I mieć kręgosłup moralny, którego moje środowisko najwyraźniej nie ma”.

Oczywiście Małkowska ze swoim kręgosłupem może czuć się lepsza – czemu nie. Na zdjęciu towarzyszącym wywiadowi, siedząc na wysokim postumencie, prezentuje się dumnie wyprostowana. Ale może wzięłaby pod uwagę fakt, że po wysuwaniu wątpliwych oskarżeń jako ekspertka straciła w oczach redaktorów, a jako nauczycielka w oczach decydentów Akademii Sztuk Pięknych?

Małkowska jednak idzie o krok dalej – twierdzi, że ostracyzm dotknął też jej nieżyjącą babcię. Jeśli ktokolwiek do tego momentu przyjmował jej słowa bezkrytycznie, w tym miejscu musi zobaczyć błysk czerwonej lampki. „Trudno pojąć, ale medialna eliminacja dotknęła również pani babcię!”, twierdzi dziennikarz. A jakże, potwierdza Małkowska. Jej babci, dawnej pracowniczki Polskiego Radia, nie uczczono przy okazji 90-lecia tej szacownej instytucji: „Jeszcze by ktoś ze słuchaczy przypomniał sobie nazwisko Małkowska… Uważam to za hańbę Polskiego Radia”. Czy to hańba, czy nie, trudno mi rozstrzygać. Dostrzeżenie w tej historii macek „mafii bardzo kulturalnej” to jednak objaw jakiejś manii.

malkowska 2.jpg
Sztab mafijny i „słoiki”

Kto kieruję mafią? W mało zawoalowany sposób Małkowska sugeruje, że capo di tutti capi to Anda Rottenberg. Ale „sztab liczy ok. 10 osób. Z artystami, kuratorami, dziennikarzami – ok. 50. Reszta to pomniejsi funkcjonariusze i aspiranci do wejścia w układ. Najczęściej tzw. słoiki, po przeprowadzce do Warszawy. Wiedzą, że ich kariera związana jest z zakotwiczeniem, powrót do domu byłby klęską. Wczepiają się więc pazurami w układ, zdolni do przegryzienia gardła temu, kto zdemaskuje ich słabości. To właśnie ci nadgorliwcy przestali mi się kłaniać”. Mafiosami mają być po prostu najbardziej wpływowi kuratorzy. Z nazwiska Małkowska wymienia Sebastiana Cichockiego, Łukasza Rondudę, Stacha Szabłowskiego.

Najtrudniej mi przejść do porządku dziennego nad rzekomymi krwiożerczymi „słoikami”. Sam kilkanaście lat temu przyjechałem do Warszawy na studia i nie wiem, dlaczego regularnie ktoś mi to wprost lub nie wprost wytyka. Słoiki to jakiś parszywy termin utrwalony w debacie publicznej przez „Gazetę Stołeczną”. Sama potrzeba istnienia takiej kategorii świadczy o przedziwnej odmianie lokalnej ksenofobii. Jedni narzekają, że przyjezdni zajmują parkingi, Małkowskiej kategoria „słoika” służy do snucia pseudosocjologicznych rozważań, jakoby przeprowadzka do stolicy wiązała się z jakimiś szczególnie wrednymi cechami charakteru.

Bo podobnie jak wielu z nas prześmiewczo i przekornie nazywa się „gorszym sortem” (za prezesem), „obywatelami drugiej kategorii” (za prezydentem), tak pewnie większa część naszego środowiska może się określać „mafią bardzo kulturalną” (za Małkowską). Jakoś nie przeszłoby mi jednak przez gardło, by nazwać się „słoikiem”.

Niestety Małkowska nie zauważa w wywiadzie, że jej poglądy świetnie mogą posłużyć do „korekty w kulturze”, zapowiadanej przez ministra Glińskiego. A może już służą?

„Czy to można zmienić?”, z nadzieją pyta dziennikarz przestraszony wizją mafijnych macek. „Tak – odpowiada Małkowska – rozwalając patologiczny układ, ale to będzie rewolucja w warstwie zwanej, niesłusznie, inteligencją. Potrzeba do tego pułku Don Kichotów, niezależnych tak jak ja. I nieskorumpowanych urzędników. Raczej nie widzę szans”.

Ciekawe, że mamy dziś dwóch krytyków, którzy węsząc patologie, oczekują rewolucji i wydają mi się coraz sobie bliżsi: Małkowska wieści rewolucję w warstwie instytucjonalnej, Zmyślony – w warstwie moralnej.

Obywatelski Pakt na rzecz Mediów Publicznych

Pakt Media (3) (2)

W ostatni weekend miałem chwilowy dostęp do publicznej telewizji i na własne oczy zobaczyłem, jak „Wiadomości” relacjonują marsz zorganizowany przez Nowoczesną.pl i Komitet Obrony Demokracji: rzekomo niska frekwencja, puste Krakowskie Przedmieście, chamskie transparenty. Mój ojciec porównał TVP do telewizji za komuny. Z tą różnicą, zaznaczył, że dzisiaj może w każdej chwili zmienić kanał, na przykład na taki, gdzie KOD-owe demonstracje transmitowane są na żywo.

Problem upartyjnienia telewizji publicznej to oczywiście problem nienowy i nie dotyczy tylko PiS i dzisiejszej TVP. Podkreślają to inicjatorzy Obywatelskiego Paktu na rzecz Mediów Publicznych. To Obywatele Kultury, którym kilka lat temu udało się podpisać z premierem Tuskiem Pakt dla Kultury (inna sprawa to wdrażanie jego postanowień w życie; zresztą Pakt dla Kultury również odnosił się też do kwestii mediów publicznych), pod rękę z Obywatelami Nauki oraz Ogólnopolską Federacją Organizacji Pozarządowych. Ale grono organizacji wspierających inicjatywę jest szerokie – od Fundacji Helsińskiej po Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej. Od dzisiaj zbierane są też podpisy indywidualnych osób. Można wesprzeć inicjatywę, składając podpis, a w praktyce – wysyłając maila na adres: pakt.mediapubliczne@gmail.com.

Pakt to krótki tekst zawierający zarys ustawy medialnej (obecnie nad nową ustawą medialną pracuje sejm), która odpartyjniłaby media publiczne, zapewniła stabilne finansowanie, ograniczyła reklamy. Pakt zakłada społeczną kontrolę nad mediami, poddanie otwartej publicznej dyskusji sposobu powoływania władz radia i telewizji.

Poszczególne zapisy poprzedzone są krótką preambułą: „Media publiczne są naszym dobrem wspólnym i mają obowiązek służyć wszystkim obywatelom bez względu na ich poziom wykształcenia, status społeczny i miejsce zamieszkania. Programy mediów publicznych powinny być bezstronne i uwzględniać wielość poglądów na kwestie społeczne, polityczne, estetyczne i religijne. Zadaniem mediów publicznych jest dbałość o wysoką jakość oraz rzetelność informacji i treści”.

Pakt jest rodzajem oferty dla rządzących i innych sił politycznych. Obawiam się, że obecna sytuacja polityczna nie sprzyja tego typu inicjatywom, jakkolwiek bardzo kibicuję Paktowi. Briefing prasowy dziś w południe odbywał się trochę we własnym gronie, w obecności jednej kamery. „Jesteśmy pesymistycznymi optymistami”, oksymoronicznie zakończyła spotkanie Beata Chmiel. Posłowie ponoć debatują dziś o „zamachu na media publiczne”.