Badania terenowe

fieldsurveykadr
Konrad Smoleński, Noa Shadur, „Field Survey”, kadr z filmu, ze strony internetowej POLIN

Artysta Konrad Smoleński i choreografka Noa Shadur współpracowali ze sobą już wcześniej. Tym razem nakręcili jednak prawie pięćdziesięciominutowy film „Field Survey” (tłumaczę ten tytuł na polski jako „Badania terenowe”). Wczoraj w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN miała miejsce jego premiera. To film bez fabuły, operujący muzyką, tańcem i obrazem.

Muzyka jest typowa dla filmów Smoleńskiego, wibrująca, szorstka, percypowana całym ciałem. Cielesny jest też sam film – występują w nim tancerze w choreografii, dla której punktem wyjścia były zdjęcia z miejsc zbrodni, momenty pojmania sprawców. Pełno tu agresji, ale przetrawionej przez taniec, na swój sposób wysublimowanej, dwuznacznej, a przede wszystkim – niesłychanie erotycznej.

Czasami czysta agresja bierze jednak górę, zwłaszcza w momentach, gdy w gestach tancerzy rozpoznajemy pewne kulturowe klisze. Jak w geście trzymania głowy kobiety za włosy i podbródek, mi jednoznacznie przypominającym sceny publicznego szydzenia z kobiet, które popełniły Rassenschande (w Niemczech) czy wchodziły w relacje z nazistami (w krajach wyzwolonych). Film bierze też co chwilę oddech, kamera przygląda się zakurzonemu wnętrzu i czytamy dialogi, chociaż ich nie słyszymy – krótkie, efemeryczne rozmowy.

Film kręcono podczas budowy drugiej linii warszawskiego metra. Puste, niewykończone, betonowe wnętrza tworzą dystopijną, katastrofalną scenografię, potęgowaną przez dźwięki. Ostatnia scena ze zmaganiem pary tancerzy – znowu niezwykle erotycznym – przypomina słynne sceny z „Kanału” Andrzeja Wajdy. I nawet w ścieżce dźwiękowej dają się rozpoznać dalekie echa syren alarmowych (chyba że to moja autosugestia). Tu film, do tej pory osadzony w bliżej nieokreślonej scenerii i geografii, zbliża się do konkretnego miasta – Warszawy oraz określonego czasu – powstania warszawskiego.

Szkoda tylko, że „Field Survey” nie ma polskiego tytułu, a dialogi zapisane zostały w języku angielskim. Doprawdy nie wiem dlaczego.

Film Smoleńskiego i Shadur powstał przy okazji programu artystycznych rezydencji organizowanego przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Było ich w sumie kilkanaście i podsumowuje je wystawa „Obecność / Brak / Ślady”, otwarta w poprzednim tygodniu. Sam tytuł składa się z kilku holokaustowo-artystycznych klisz.

komoda.JPG
Widok wystawy „Obecność / Brak / Ślady”

To bardzo dziwna wystawa, wciśnięta do jednej sali, za muzealnym sklepikiem i centrum informacyjnym, częściowo krytej boazerią. Większość prac zostało zaś wsadzonych do specjalnie zaprojektowanego mebla, który należałoby chyba nazwać ogromną multimedialną komodą. Gdy tam wszedłem, nie wiedziałem właściwie, z czym mam do czynienia. Potem zaś rozmawiałem z moją przyjaciółką, która przekonywała mnie, że „TO NIE JEST WY-STA-WA”. Ja założyłem jednak, że jest, więc otwierałem szuflady komody i oglądałem filmy na ekranach. Shadur i Smoleński wygrywają między innymi tym, że się nie dali do tej komody wstawić.

Ze zdziwieniem odkryłem, że za aranżację wystawy odpowiedzialny był m.in. skądinąd świetny projektant Marcin Kwietowicz. Bo może to i funkcjonalny mebel, ale nie do prezentacji sztuki. POLIN inwestuje w rezydencje, produkcje, całkiem spory katalog (z tekstami takich autorów jak Iwona Kurz, Ewa Klekot czy Łukasz Zaremba), a na premierze filmu Smoleńskiego i Shadur – w całkiem niezłe wino i humus dla wszystkich, ale nie potrafi zorganizować wystawy z prawdziwego zdarzenia? Osobliwe.

Prace powstałe w efekcie rezydencji są bardzo nierówne. Najlepiej wypadli ci twórcy, którzy potrafili odbić się od tematu Zagłady, właśnie jak Smoleński i Shadur albo kompozytor Lukas Ligeti. Kuratorki, Ewa Chomicka i Agnieszka Pindera, piszą o sztuce o Holokauście po Yael Bartanie. OK. Jednak w większości pokazywanych prac artyści gryzą własny ogon i poddają się logice zgranych scenariuszy w rodzaju „Żyd przyjeżdża do Polski” (jak w płytkim komiksie o chwytliwym tytule „Nie pojedziemy zobaczyć Auschwitz” J. Dresa), któremu Bartana potrafiła nadać bardziej uniwersalną perspektywę i wymiar polityczny. Może to zabrzmi brutalnie, ale osobista trauma, niezależnie czy będzie to drugie, trzecie czy czwarte pokolenie, to za mało, by zrobić dobre dzieło sztuki.

No ale gdyby nie film Smoleńskiego i Shadur, właściwie bym o tych rezydencjach nie pisał.

Dominik i Mickiewicz

DSC04472 (2)
Gizela Mickiewicz, „Odległe nowości”, 2015, detal

 

Dwie wystawy i dwoje artystów. W Galerii Arsenał w Białymstoku – niby pożenieni ze sobą, ale nie za bardzo. Po lewej – Rafał Dominik, po prawej – Gizela Mickiewicz. Łączy ich kuratorka Maria Rubersz, moja stara znajoma, jeszcze z czasów „Sekcji” (ktoś pamięta taki twór?).

Sztuka Rafała Dominika opiera się na pewnym przerysowaniu, jakby budował scenografię z kreskówek w skali 1:1. Było to widać m.in. na niedawnej wystawie „Sztuka w naszym wieku” w Zachęcie (recenzowałem ją na „Dwutygodniku”). Bez zbędnych detali, w dużym uproszczeniu form. Bardziej na zasadzie sugestii. Jak w owalnym obrazie-reliefie zbudowanym z metalowych rurek, wśród których najłatwiej rozpoznać dinozaura. Dinozaury gonią człowieka? Te same rurki w innym pomieszczeniu – wąskim arsenałowym korytarzu – odpowiednio pomalowane tworzą sugestię górskiego szczytu czy wykresu spadającego głową w dół. Nieprzypadkowo też Dominik pomalował ściany na różne kolory.

DSC04442 (2)
Silnik stacjonarny KD 15 E oraz „EVO” Rafała Dominika, 2016

 

Wśród tego wielokolorowego przerysowania, nieruchomych i ruchomych generowanych komputerowo obrazów wyświetlanych na płaskich ekranach, a więc jednak jakiegoś techno-fetyszyzmu rodem z „Jetsonów” (Hanna-Barbera), Dominik umieszcza zabytkowy silnik stacjonarny, wypożyczony z Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu, pomalowany na czarno-czerwono. I ten silnik też tu świetnie pasuje. A same prace Dominika zyskują na tym zderzeniu z cytatem z rzeczywistości. Podczas wernisażu inny silnik, ustawiony na zewnątrz budynku, służył jako instrument koncertu na warkoty. Na wystawie zastępuje je rzeźba dźwiękowa, wciśnięta w wąski korytarz i przypominająca wielką zamrażarkę.

DSC04462 (2)
Gizela Mickiewicz, „Następne teraz”, 2016

 

Gizela Mickiewicz operuje zgoła odmienną poetyką. Tu liczy się prawda materiału – jak w modernistycznej architekturze. Nic niczego nie udaje. Na odwrót – Mickiewicz tak operuje różnymi materiałami, by wydobyć czy podkreślić ich właściwości, często na zasadzie kontrastu: miękkie – twarde, ciężkie na lekkim, trwałe – kruche, ni to elastyczne, dające się zwinąć jak tkanina, ni to zastygłe jak cement. Interesują ją nowe tworzywa o niecodziennych właściwościach. Na przykład buduje niewielki murek z cegieł skrajnie od siebie odmiennych: od gliny wymieszanej ze słomą, przez produkowane przemysłowo cegły, po luksfery i supernowoczesny beton przepuszczający światło.

O ile wcześniejsze prace Mickiewicz wykorzystywały przedmioty (ulegające w rękach artystki dekonstrukcji) czy budziły konkretne skojarzenia, o tyle jej najnowsze rzeźby stają się bardziej abstrakcyjne, dotyczą czystej materialności. Tu przedmiotowość kończy się na cegle, a rzeźby Mickiewicz zyskują pewną subtelną aurę. Na przykład wciśnięta w kąt rzeźba „Następne teraz” to wariacja na temat betonu. Z wtopionym żwirkiem i bez żwirku. Jej poszczególne elementy przypominają seryjnie produkowane półprodukty budowlane, a nawet betonowe ogrodzenia odlewane w różne wzory. W jeden z elementów Mickiewicz wtłoczyła materiał, który nabierał objętości i w trakcie wernisażu rozsadził bryłę od środka. Subtelność ma swoje granice.

Stańczak

DSC03714 (2)

Zastanawiam się nad słowem „przenicować”. Roman Stańczak niemal je ocalił. W tekstach o nim pojawia się w prawie każdym akapicie. Domyślamy się jego znaczenia – odwrócenia na lewą stronę. Ale czy pamiętamy, że czasownik ten dotyczy garderoby, a nie czajnika czy wanny? Przenicować to spruć jakieś ubranie, odwrócić na lewą stronę i zszyć na nowo. W tym czasowniku kryje się jakieś niesłychane materialne ubóstwo, Wielki Kryzys. Ale przenicować oznacza również – złośliwie przekręcić czyjeś słowa.

Czajnik i wanna przeszły już do historii sztuki. Stańczak stosował i stosuje też inne metody rozprawiania się z przedmiotami. A nawet to jego przenicowywanie niczego nie naprawiało. Przenicowany czajnik Stańczaka nie nadawał się do gotowania wody. Meble odarte ze skóry-forniru też nie zachęcały do tego, by ich używać.

DSC03722 (2)

Tydzień temu otworzyła się druga wystawa Stańczaka w Galerii Stereo (pierwszą, latem 2014 roku, recenzowałem na łamach „Dwutygodnika” w tekście „Ten dziwny Roman”). Króluje tu wielkie stalowe H. Owijają je kable, na końcu których znajdują się trzy stare żelazka, potraktowane podobnie jak inne Stańczakowe obiekty – wyzute z ich przyzwoitej rzeczowości za pomocą setek, o ile nie tysięcy zadanych im ciosów. Ale Stańczak jest szczególnie okrutny. Pozostawia je bowiem przy życiu. Żelazka, przylepione do stalowej konstrukcji jak macki, są podłączone do prądu, nadal parzą. Jedno ujawnia nawet swe rozgrzane do czerwoności wnętrze. Robi się niebezpiecznie – widzów na wernisażu kusiło, by dotknąć, sprawdzić jak niewierni Tomasze, ale czynili to z wielką ostrożnością. Bo pytanie, jakie stawiamy rzeźbom Stańczaka, brzmi także: czy można im/mu zaufać?

W cytowanym w ulotce tekście Jana Verwoerta (z monografii Stańczaka, która ma się niebawem ukazać), pisze on: „Uderzanie młotkiem w powierzchnię rzeczy może jeszcze nie być atakiem wymierzonym w nią. Wręcz przeciwnie. Może być równoznaczne z aktem solidarności, sposobem na powiedzenie: O rzeczo, jesteś tak naga jak ja! Nasza nagość jest tym, co wspólne. I tak jak jesteśmy nadzy, stajemy twarzą w twarz ze światem i ze wszystkim , co może nam zrobić. Na tym polega niebezpieczeństwo rzeczywistości: przypomina jak nagie jest życie”.

DSC03731 (2)

Inne prace na wystawie „Nigdy nie widziałem, nigdy nie zobaczę”, również opierają się na pewnej chwiejnej, jakby ludzkiej równowadze. Ceramiczna głowa stoi na łuku ze specjalnie uciętych cegieł, który nie został niczym sklejony. Architektoniczny balans opiera się tylko na sile ciążenia. Ci, co wiedzą, zaczynają chodzić ostrożniej, by jej przypadkiem nie zdmuchnąć. Stańczak podpisał tylko poszczególne elementy łuku kolejnymi literami alfabetu: A, B, C, D, E, F, G. Alfabet jako mantra. Jest tu też zwisający na cienkiej nitce notes, z którego stron Stańczak wyciął równiutkie kółka. Jakby pisał w jakimś znanym tylko sobie kodzie. A może nawet sobie nieznanym.

Mam wrażenie, że Stańczak nie wypowiada się już tylko za pomocą wybuchów wulkanu.

Współczynnik sztuki

DSC02786 (2)
Stanisław Garbarczuk na wystawie „Po co wojny są na świecie”

 

Na „Dwutygodniku” pojawił się właśnie mój tekst o trzech ostatnich wystawach Muzeum Sztuki Nowoczesnej w pawilonie Emilii: „Współczynnik sztuki”. Te wystawy to „Chleb i róże”, „Po co wojny są na świecie” oraz „Robiąc użytek”. Piszę o MSN w nowej sytuacji politycznej, o Jacku Adamasie i rozkroku świata sztuki.

„Wystawy świetnie ilustrują rozkrok Muzeum, które miało realizować koncepcję muzeum krytycznego Piotra Piotrowskiego i wydawało się, że to robi. Instytucja chce być blisko rzeczywistości, reagować na wydarzenia społeczno-polityczne, a czasem nawet je antycypować. By to robić rzetelnie – podkreślał Piotrowski – muzeum najpierw samo musi się określić, opisać, zdefiniować; krytyczność instytucji miała polegać na nieustannej autoanalizie. Tymczasem od paru miesięcy żyjemy w zmienionej rzeczywistości i taka autoanaliza musi ją uwzględniać. Przygotowując te trzy wystawy, MSN najwyraźniej antycypowało rozwój wypadków. Bo czy faktycznie oczekujemy od publicznych instytucji, że otwarcie wystąpią przeciwko obecnemu rządowi?”

Nemes

DSC04154 (2)W weekend zwiedzając Stołeczne Królewskie Miasto Kraków, trafiłem do Mocaku. Dobiega tam końca wystawa węgierskiego artysty Csaby Nemesa. Otwarto ją wprawdzie w połowie października, ale dawno nie byłem w Grodzie Kraka i nie miałem okazji jej wcześniej zobaczyć. Cieszę się, że mi się udało.

Nie żeby malarstwo Nemesa w szczególny sposób do mnie przemawiało. Wystawa Węgra nabiera jednak szczególnego znaczenia w momencie przemian politycznych w Polsce, których jesteśmy świadkami. I ze strony Mocaku nie jest to gest przypadkowy.

Warto zaznaczyć, że wystawa Nemesa otworzyła się nieco ponad tydzień przed wyborami parlamentarnymi jesienią 2015 roku. Wyniki tych wyborów nie tak trudno było antycypować, a kierownictwo PiS nie kryło nigdy swoich fascynacji reformami, jakie na Węgrzech wprowadził Viktor Orbán.

Bo Nemes w swoich pracach wyraźnie odnosi się do sytuacji społeczno-politycznej na Węgrzech, od początku transformacji 1989 roku po dzień dzisiejszy. Tytuł wystawy też jest wymowny: „Gdy polityka wchodzi w codzienność”. Nemes pokazuje swoje cykle malarskie i rysunkowe, a także kilka prac wideo. Wszystkie – niezwykle aktualne. Artysta dokumentuje działalność prawicowych ekstremistów, analizuje sytuację będących przedmiotem ataków Romów, broni autonomii instytucji sztuki w obliczu odgórnego narzucania określonej polityki kulturalnej. Nad tym wszystkim unosi się zaś widmo powojennej historii, jakby tam właśnie należało szukać przyczyn dzisiejszych problemów.

DSC04168 (2)

Całość opatrzona jest wyraźnymi wskazówkami interpretacyjnymi w postaci napisów, tworzących rodzaj fryzu ponad pracami. Napisy te skrótowo opisują najnowszą historię Węgier.

Na przykład w kontekście cyklu malarskiego Nemesa „Imię ojca: Csaba Nemes”, stworzonego na podstawie fotografii z rodzinnego albumu, czytamy: „Współczesne wydarzenia odczytane w kontekście komunistycznej przeszłości Węgier zachęcają nie tyle do nostalgicznych wspomnień, ile do refleksji na temat dziedzictwa poprzednich pokoleń oraz społecznej odpowiedzialności jednostki. (…) Rodzinnym opowieściom przekazywanym z pokolenia na pokolenie towarzyszy historia oficjalna, będąca przedmiotem politycznej manipulacji”.

Czy czegoś nam to nie przypomina?

Albo o czasach nam bliższych: „Jednym z negatywnych efektów transformacji ustrojowej po 1989 roku było pogłębienie się społecznych nierówności”. „Po kompromitacji rządu liberalno-socjalistycznego w 2010 roku władzę na Węgrzech przejęła partia centroprawicowa (Fidesz) z Viktorem Orbánem na czele. Jednocześnie coraz większym powodzeniem zaczęły się cieszyć ruchy nacjonalistyczne, skrajnie prawicowe – wśród nich partia Jobbik. Rząd przejmował kontrolę nad kolejnymi instytucjami sztuki, a celem prowadzonej polityki kulturalnej stało się wspieranie sztuki o tematyce narodowej, odwołującej się do konserwatywnych wartości”.

Czy nie to właśnie obserwujemy dziś w Polsce?

A to wszystko czarno na białym na mocakowych ścianach, przy użyciu wciąż dosyć stonowanych stwierdzeń.

Csaba Nemes należy do grupy artystów zaangażowanych w protesty przeciwko instrumentalizacji życia kulturalnego na Węgrzech. Był jednym z założycieli Free Artists, grupy artystycznych aktywistów, organizującej protesty i akcje bezpośrednie w obronie autonomii instytucji kultury. A sytuacja na Węgrzech jest tak dramatyczna, że dwa lata temu doszło nawet do okupacji Muzeum Ludwiga. Jednak jak pisze Edit András, „w sytuacji powszechnego znużenia, zmęczenia stopniowo traci też impet ruch protestacyjny i jedynie kilku najbardziej żarliwych jego uczestników nie odstępuje od swoich radykalnych i bezkompromisowo krytycznych poglądów”.

DSC04177 (2)

Czy w Polsce czeka nas podobny scenariusz? Czy możemy spodziewać się przejęcia instytucji w imię prawicowo-narodowych postulatów, a następnie protestów, znużenia i stopniowego pogodzenia się z sytuacją? Wydaje mi się, że właśnie to pytanie zadawał sobie Mocak, organizując wystawę Nemesa.

Plany ministra kultury Piotra Glińskiego nie są jeszcze sprecyzowane. Czy zamierza skorzystać z doświadczeń Węgrów? Dopiero co przekonaliśmy się, że instytucje sztuki w Polsce nie bardzo mogą liczyć na wsparcie ministerstwa dla ich programów czy rozwoju ich kolekcji. To pierwszy zamach na autonomię tych instytucji – sterowanie finansami. Kolejne mogą być zmiany personalne. Edit András jednoznacznie opisuje zamierzenia węgierskiego rządu: „W przypadku sztuki cel stanowi tradycyjna, konserwatywna kultura chrześcijańska, wyrażająca zakorzeniony w dziejach wizerunek silnych i dumnych Węgier”. Na wystawie Nemesa (i na podstawie świetnego tekstu András w katalogu) możemy się przekonać, co nam grozi.

Wystawa potrwa do 28 marca.

Środkowy palec ministra

dofinansowaniaZero – tyle środków na rozwój swoich kolekcji otrzymały muzea poświęcone sztuce współczesnej w ostatnim rozdaniu ministerialnego programu grantowego. Chodzi dokładnie o cztery zera, cztery puste rubryki: zero dla Muzeum Sztuki Nowoczesnej, zero dla Mocaku, zero dla Muzeum Współczesnego Wrocław, zero dla Muzeum Sztuki w Łodzi. O tym, że będzie to zero, mówiło się od dawna. Wczoraj plotki się potwierdziły. Tylko dlaczego ministerstwo zwlekało tyle czasu z ogłoszeniem tych zer?

Mniej więcej wiadomo, kto zasiadał w komisji, która tak nisko oceniła wnioski muzeów. Tej informacji ministerstwo nigdzie nie podaje (albo ja nie potrafię jej znaleźć), więc nie będę tu powtarzał niepotwierdzonych informacji. Ale zamieszczę linka do bloga Dawida Radziszewskiego, który pisze o tym szerzej: Zmiany.

Zero mówi samo za siebie. Ministerstwo, nawet jeśli rękami swoich rzekomych ekspertów, pokazało sztuce współczesnej środkowy palec.

Do tej pory mogliśmy się jeszcze trochę łudzić, że zachowane zostaną pewne pozory normalności. Największe dotacje otrzymywały instytucje kościelne i jednoznacznie prawicowe (ale czy rząd PO nie wsparł Świątyni Opatrzności Bożej jako placówki kulturalnej?). Jedną z największych dotacji wśród czasopism otrzymały „Pressje”, ale ministerstwo wsparło także czasopisma niszowe, np. „Szum” i „Glissando”. Zero na rozwój kolekcji to jasny sygnał, policzek dla całego środowiska.

Osobny program adresowany do muzeów sztuki współczesnej na rozwój ich kolekcji został wywalczony w ministerstwie jako echo ostatniego Kongresu Kultury Polskiej. To było spore osiągnięcie. W żadnej z tych instytucji nie zmienił się w ostatnim roku dyrektor, wszystkie konsekwentnie rozwijają swoje programy. Co się takiego zmieniło, że w poprzednich latach muzea otrzymywały dotacje, a nagle ich propozycje zostały tak nisko ocenione? Zmienił się rząd, minister, komisja, zmienił się klimat polityczny, zmieniły się priorytety.

Może chodzi o to, że muzea nie zamierzają obchodzić 1050 rocznicy chrztu Polski? Może nie kupują „sztuki narodowej”? Mam raczej wrażenie, że sztuka współczesna została ukarana. Że karze się całe środowisko. Do głosu i władzy doszli frustraci, którzy tyle bili piany w ostatnich latach o spiskach, przekrętach, układach, machlojkach, nie podpierając swych grubo ciosanych tez faktami. Do władzy doszli obrażeni.

Na razie wiemy, jakiej sztuki ministerstwo nie będzie wspierać – jakiejkolwiek, którą kojarzylibyśmy z tym, co rozumiemy jako „sztukę współczesną”. Aż się boję myśleć o wizji sztuki ministra Glińskiego. Bo w filmie to pseudohollywoodzkie produkcje o chwale polskiego oręża, w muzyce – pewnie Moniuszko, w teatrze – aktorzy wyłącznie w pełnym rynsztunku. A sztuka? Pewnie łatwiej jest ministrowi powiedzieć, czego nie lubi, niż czego od sztuki oczekuje. Zresztą, jak w przypadku stadnin i spółek skarbu państwa, nie chodzi o kompetencje.

W przyszłym tygodniu w CSW w Warszawie odbywa się walne zebranie Sekcji Polskiej AICA. Czy AICA zajmie głos w tej sprawie?

Rzeczy robią rzeczy

DSC03663 (2)
Trumna sufrażystki – fragment instalacji Marvin Gaye Chetwynd, „Deeds Not Words”, 2009/2016

Nie ma wątpliwości, że ta wystawa powinna się odbyć w krakowskiej Cricotece. To tam jeszcze niedawno pracowała Joanna Zielińska, kuratorka „Rzeczy robią rzeczy”. W Cricotece zorganizowała świetną wystawę „Nic 2 razy”, plasującą się na styku teatru, sztuk wizualnych i performensu, tworząc niepowtarzalną okazję dla współczesnego odczytania twórczości Tadeusza Kantora. Zielińska gwarantowała, że Cricoteka w swoim nowym efekciarskim budynku po prostu będzie żyła, a nie stanie się kolejną trumną dla artysty z Wielopola. Tyle że w Krakowie „Nic dwa razy” nie zrozumiano, a na pewno nie doceniono. Absurd. Zielińska przeniosła się do stolicy i została Głównym Specjalistą do spraw Programu Performatywnego w Centrum Sztuki Współczesnej. To tutaj kontynuuje swoje przedsięwzięcie. Tym razem skupia się na teatrze lalkowym, na kukłach i marionetkach.

„Rzeczy robią rzeczy” oraz „Nic 2 razy” mają podobną strukturę – część obiektów to autonomiczne dzieła sztuki (głównie filmy z udziałem marionetek), część to lalki i fragmenty scenografii, które ożywają dopiero w momencie performensu z ich udziałem; ich status na wystawie jest raczej niejasny. I „Nic 2 razy”, i „Rzeczy robią rzeczy” to bowiem coś więcej niż wystawa – to szerokie performatywne projekty, cykle wydarzeń, dla których wystawa stanowi wspólny mianownik. Pokrywa się nawet kilka nazwisk artystów (Marvin Gaye Chetwynd, Paulina Ołowska), a za oprawę graficzną – rozumianą niezwykle szeroko – i w Krakowie, i w Warszawie odpowiadało studio Noviki. Wizualnie wystawa krakowska w nowej przestrzeni Cricoteki wypadała jednak lepiej.

DSC03690 (2)
Antje Majewski, „Skarbek”, fragment instalacji, 2009/2016

 

Tytuł „Rzeczy robią rzeczy” brzmi zaś o wiele lepiej po angielsku: „Objects Do Things”, ale niezależnie od języka, nie jestem pewien, czy to tytuł trafiony. Chodzi chyba raczej o to dziwne uczucie, które nas ogarnia, gdy stykamy się z czymś, co człowieka przypomina, a nim nie jest. A na wystawie taka kukła może nawet niespodziewanie zrobić nam zdjęcie, jak szpieg. Albo przemówić – jak rzeźba Tony’ego Ourslera (dobrze nam jednak znana, po indywidualnej wystawie artysty spędziła sporo czasu na stałej kolekcji CSW). Inne dopiero ożyją – „przyjdź na performance”, co chwilę zachęca w kuratorskim tekście Zielińska.

DSC03660 (2)
Geoffrey Farmer, „You Know Nothing The Owl Knows Everything”, 2010

Mam jednak pewne wątpliwości, czy na „Rzeczy robią rzeczy” uda się zachować niezbędną dla tego typu projektów dynamikę. Wystawa już się otworzyła, ale o programie wydarzeń, choćby na najbliższe tygodnie, nie ma nawet mowy (poza „dniem seniora”). Samych obiektów do ożywienia nie ma wcale aż tak wiele (Antje Majewski, Tomasz Kowalski, Marvin Gaye Chetwynd, Christopher Kline), ale wystawa jest otwarta aż do lipca. To aż pięć miesięcy! Co się w tym czasie wydarzy? Kuratorka zapowiada spektakl w reżyserii Michała Zadary i warsztaty. Nie wiemy, co i kiedy będzie pokazywane w ramach programu filmowego (niewielki zaaranżowany kącik przy wejściu), a nawet film, który jest tam aktualnie wyświetlany, nie ma podpisu. Efekt jest trochę taki, że wystawa w dużej części odsyła nas do czegoś, co ma się dopiero wydarzyć w przyszłości, ale nie wiemy kiedy…

Na razie warto się wybrać na „Rzeczy robią rzeczy” dla świetnych filmów: Pierra Huyghe’a o Le Corbusierze, Pedro Reyesa o (niemal miłosnych) przygodach Karola Marksa i Adama Smitha, Paula McCarthy’ego o Pinokiu, czy Mary Reid Kelley i Patricka Kelley o Dionizosie, Priapie i Ariadnie. Mam jednak nadzieję jeszcze tu wielokrotnie powracać.

DSC00448 (2)
Widok wystawy „Nic 2 razy”, Cricoteka, 2014

 

CSW, mimo zmiany kierownictwa i napływowi nowej kadry, nadal nie potrafi się zdefiniować, wypędzić ducha dawnych czasów. A może to moje wrażenie wynika z dosyć niesprecyzowanego programu instytucji? Na razie na czoło wysuwa się cykl niezbyt udanych dużych wystaw artystów młodych, ale nie pierwszej młodości, promowanych głównie przez Stacha Szabłowskiego (jak przeinwestowana wystawa Michała Frydrycha; dla „Dwutygodnika” recenzowałem wystawy Piotra Bosackiego i Franciszka Orłowskiego). CSW nie zbuduje sobie jednak własnej tożsamości, przejmując niechcianą, chociaż ciekawą schedę po innych instytucjach. Oczywiście, nie jest to przytyk do samej wystawy „Rzeczy robią rzeczy”. Wolałbym raczej, by Cricoteka była świadoma, co straciła.

O Warszawie w „Even Magazine”

12795334_999609190077475_4030204367066305644_nW trzecim numerze wychodzącego w Nowym Jorku „Even Magazine” reprezentuję Warszawę. Piszę o trzech wystawach z poprzedniego roku: „Sporze o odbudowę” w ramach festiwalu „Warszawa w budowie”, „Zaraz po wojnie” w Zachęcie oraz „Majątku” w Królikarni (tę ostatnią recenzowałem wcześniej na łamach „Dwutygodnika”: „Nasze dobra i majątki”); wszystko w kontekście obecnej sytuacji politycznej w Polsce i hasła „Polska w ruinie”. Niestety pismo wychodzi drukiem, więc tekst musiał powstać odpowiednio wcześnie, a sytuacja jest dynamiczna (samo hasło o zrujnowanym kraju zdążyliśmy już zapomnieć). Siłą rzeczy już w momencie druku artykuł jest nieco nieaktualny.

Fragmenty tekstu (początek i koniec) dostępne są na stronie internetowej pisma: evenmagazine.com/iii-warsaw.

Przełomy – Szczecin

DSC03442 (2)
Kobas Laksa, „Das Ende des Traums / Koniec marzeń, Stettin ’45”, fragment

Nowy oddział Muzeum Narodowego w Szczecinie rozciąga się na placu tuż obok słynnej i też całkiem nowej siedziby Filharmonii Szczecińskiej. Rozciąga się na placu? Bo właściwie ukryto ją pod powierzchnią. Plac zdaje się falować, a między „falami” ukryto wejście do Centrum Dialogu Przełomy. (Niestety „fale” nie zmyły podłego pomnika Grudnia ’70 autorstwa niezawodnego Czesława Dźwigaja.)

Co właściwie może oznaczać ta nazwa? W ulotce czytam, że Centrum to „miejsce spotkań i debat na kontrowersyjne tematy, dotyczące najnowszej historii Szczecina, Pomorza, Polski i świata”. Aż chciałoby się temu przyklasnąć. Przecież kontrowersji ci u nas dostatek.

DSC03617 (2)

Wystawa stała, zajmująca niemal cały podziemny budynek, jest rzeczywiście świetna; nieprzegadana, operująca syntetycznym opisem, niebanalnymi obiektami i co jakiś czas – głosem świadków i uczestników historii. To właściwie wystawa poświęcona historii Polski w latach 1939-1989, ale z silnym akcentem położonym na Szczecin, co czyni ją jeszcze ciekawszą – dla szczecinian, bo dotyczy miejsca, z którym się identyfikują, a dla przyjezdnych, bo znaną przecież dość dobrze narrację mogą ugryźć z nieco innej perspektywy.

Nowością jak na muzeum historyczne jest obecność dzieł sztuki, i to nie tylko „z epoki”, ale też całkiem nowych, komentujących lub ilustrujących historię. To dla sztuki dosyć specyficzna sytuacja. Artyści tracą część swojej autonomii, ich prace zostają wpisane w historyczną narrację, na którą sami nie mają większego wpływu, mogą ją ledwie niuansować.

Sztuka spełnia tu jednak bardzo ważną rolę. Wnosi pewien oddech, każe się zatrzymać, zastanowić, dostarcza innego rodzaju przeżyć. Ale czy te same prace mogłyby funkcjonować poza kontekstem tej konkretnej ekspozycji? W wielu przypadkach nie.

Gdy przechadzałem się wzdłuż podświetlanej linii, która chronologicznie prowadzi zwiedzających od II wojny światowej do transformacji ustrojowej, zastanawiałem się, dlaczego nie może tak wyglądać wystawa główna w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN – nieczytelna, fetyszyzująca multimedia, skrajnie wirtualna i do zabawy – dotknij i przeżyj, ale niekoniecznie pomyśl?

DSC03534 (2)
Tomasz Mróz, „Chcesz cukierka – idź do Gierka”

 

Sam z pewną nieśmiałością podszedłem do rzeźby Tomasza Mroza „Chcesz cukierka – idź do Gierka”, karykaturalnie przedstawionej rodziny w małym fiacie, wracającej z jakiejś zagranicznej podróży w latach 70. Ale potem zobaczyłem, jak reagują na tę pracę inni i muszę przyznać, że dawno nie widziałem, by jakikolwiek artefakt wzbudzał u zwiedzających tyle emocji. Dalej ciąg krótkich dokumentów filmowych z epoki, kolorowych (m.in. świetny reportaż o podziale Polski na kraj Pepsi i kraj Coca-Coli), zamyka niespodziewanie zapis happeningu „Europa” Akademii Ruchu, już nie tak kolorowy, skontrastowany dodatkowo z wykresem rosnącego zadłużenia Polski, które było efektem przysłowiowego cukierka od Gierka.

„Pokój straceń / karcer” Roberta Kuśmirowskiego, „udawana” cela, towarzyszy narracji o prześladowaniach antykomunistów w czasach stalinowskich i – niestety – sprawia wrażenie, jakby Kuśmirowski dołączył do jakiejś grupy rekonstruktorskiej. Ale to pewne ograniczenie wielu jego prac.

DSC03594 (2)
Plakat z kampanii wyborczej ’89

 

Podobnego problemu nie ma w przypadku prac z przeszłości. Na przykład świetnego zdjęcia Teresy Murak „Wielkanoc ‘81”. Tytułowy napis artystka wykonała nad polskim morzem, a – jak sugerował Jan Paweł II – wiatr szedł od morza. Ornat, w którym w 1987 roku papież celebrował mszę w Szczecinie, zestawiony został z obrazem przedstawiającym plac Czerwony, prezentem od Gorbaczowa, który odwiedził miasto w 1988. Najciekawsze sale, poświęcone wydarzeniom Grudnia ’70, ilustrowanym m.in. zdjęciami Służby Bezpieczeństwa, ciekawie uzupełniają pełne emocji fragmenty filmów fabularnych. A gdy już przebrniemy przez wybory kontraktowe, żegna nas neon Huberta Czerepoka – napis wpisany w kontury Polski: „Przeszłość nie jest tym, czym kiedyś była”. Racja. W 1989 roku inaczej ją sobie wyobrażano, inaczej patrzymy w przyszłość dzisiaj.

To każe nam wrócić do „dialogu” w nazwie placówki. „Dialog” dobrze brzmi, ale Centrum powinno pójść za ciosem. Gdyby rzeczywiście chciało prowadzić dialog, przedstawiając koniec wojny, nie skupiałoby się tylko na Polakach, którzy do Szczecina przybyli, ale zadałoby też pytanie, co stało się z tymi, którzy musieli opuścić swoje domy w Szczecinie? Czym było to miasto przed wojną? Kto tu mieszkał? Gdzie w Szczecinie szukać śladów niemieckiej historii?

DSC03423 (2)
Kubek i destrukt popiersia Hitlera

 

Na razie jest do dosyć jednostronna narracja, w której hitlerowców zastępują komuniści. Jak w świetnie wykonanym podświetlonym fotokolażu Kobasa Laksy, który otwiera ekspozycję. Komunistów na wystawie wymownie reprezentuje też „Lenin” dłuta Xawerego Dunikowskiego oraz ogromna betonowa gwiazda, zdjęta w 1992 roku ze szczecińskiego Pomnika Wdzięczności dla Armii Radzieckiej, który do dziś stoi na placu Żołnierza Polskiego.

Inny przykład: Z okazji 1 marca w niewielkiej salce wystaw czasowych otwarto przygotowaną przez IPN ekspozycję „Milcząc, wołają” o poszukiwaniu szczątków ofiar terroru komunistycznego na Powązkach. To dosyć neutralna światopoglądowo wystawa-składak (można ją szybko złożyć i rozłożyć w dowolnym miejscu). Nie pada nawet hasło-wytrych „żołnierze wyklęci”, ideologiczny twór na usługach skrajnej prawicy, który miesza bohaterów ze zbrodniarzami. Ale gdyby rzeczywiście Centrum chciało prowadzić dialog i podejmować tematy kontrowersyjne, pokazałoby właśnie dwie strony medalu „żołnierzy wyklętych”. Muzeum z pozorowanym dialogiem łatwo może stać się przedmiotem manipulacji.

 

PS
Zuzanna Janin zwróciła mi uwagę na nieobecność kobiet na szczecińskiej wystawie. Racja! Nie ma chyba ani jednej kobiety wśród głównych bohaterów, których biogramy rozsiane są na ekspozycji. Teresa Murak jest zaś jedyną artystką wśród zaproszonych twórców. Czyli tradycyjnie chłopcy rozmawiają o chłopcach. Parafrazując klasyka, pod względem równościowym nie przypomina to XXI wieku. Kolejny temat do debaty w Centrum Dialogu? KS