White Snow

DSC06573

Ostatni raz było o nim głośno, gdy w październiku 2014 roku ustawił na placu Vendôme w Paryżu dwudziestoczterometrowe „Drzewo”. Była to pompowana, schematyczna choinka. Problem w tym, że przypominała butt plug. Musiałem sprawdzić, jak to właściwie nazywa się po polsku. Wikipedia mówi, że to „zatyczka analna” lub „korek analny”, co brzmi jeszcze zabawniej. Gdyby chodziło o innego artystę, można by naiwnie sądzić, że podobieństwo było niezamierzone. Ale nie w przypadku Paula McCarthy’ego, dyżurnego skandalisty i autora „Drzewa”. Zresztą podobne kontrowersje budziła jego bożonarodzeniowa praca dla Rotterdamu kilkanaście lat wcześniej.

Bo im bardziej coś niewinne i zwykłe, tym chętniej McCarthy pokaże nam, że i tam dałoby się dodać jakąś szczyptę perwersji. Można powiedzieć, że obnaża hipokryzję – bo jednak by dopatrzyć się w choince zatyczki analnej, trzeba najpierw wiedzieć, że coś takiego w ogóle istnieje i do czego służy, ale to on pierwszy musiał się w swoje zatyczce dopatrzyć bożonarodzeniowego drzewka.

DSC06614

W Seattle trafiliśmy na wystawę McCarthy’ego „White Snow” w Henry Art Gallery, działającej na University of Washington. Artysta pokazuje tu ogromne rzeźby z drewna czarnego orzecha. Na początku wcale nie tak łatwo zgadnąć, co przedstawiają. Po nitce do kłębka, odnajdziemy tu jednak bohaterów disneyowskiej bajki „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków”: samą Królewnę, krasnoludki, Królewicza na koniu, ale też – z innej bajki – sarenkę Bambi i jej przyjaciela królika Thumpera. Tyle że wszyscy oni tworzą tu dziwne mutacje. Zostali najpierw komputerowo nałożeni na siebie, zmultiplikowani, powykręcani i poskładani w dziwne nowotwory. Potem czyjeś sprawne ręce i narzędzia odtworzyły to w drewnie i wyszlifowały na gładko.

W najprostszej z rzeźb Królewna Śnieżka występuje w podwójnej roli bliźniaczek syjamskich, zrośniętych tułowiem. Inne kompozycje są bardziej skomplikowane. Największe, kilkumetrowe rzeźby naśladują podpórki do książek i tu już właściwie nie da się niemal dojść, czyja to ręka czy głowa.

DSC06564

Gdy jednak zaczniemy się im przyglądać bliżej, otworzą się przed nami wrota perwersyjnej fantazji. Oto Królewna Śnieżka połyka głowę skrzata. Wygląda to jednak tak, jakby uprawiała seks oralny i do tego miała w tym pewną wprawę. Gdzie indziej Królewna nie ma nawet ubrania i najwyraźniej zastaliśmy ją w intymnej sytuacji z Bambi, a tuż obok królik Thumper, wyraźnie podniecony sytuacją, tarza się na plecach, eksponując swoje, całkiem ludzkie zresztą, genitalia. Można tu nawet zajrzeć w szeroko otwarty odbyt konia. Czy coś nas właśnie ominęło?

McCarthy wydaje się ilustrować w swej sztuce freudowskie nadinterpretacje. Pokazuje, co można znaleźć, gdy się pogrzebie głębiej. Jaki potencjał kryje się w pozornie zwykłych rzeczach. Bo pewnie nawet dzieci nie są aż takie niewinne, jakbyśmy chcieli; wystarczy przypomnieć swoje fantazje z dzieciństwa. Zresztą tego jest mnóstwo w Internecie – filmików z bohaterami kreskówek w niedwuznacznych sytuacjach i najdziwniejszych konstelacjach.

Jednak jak na siebie, McCarthy jest tu mniej dosłowny, powiedziałbym – gładki. Inaczej było z wystawą w Park Avenue Armory w Nowym Jorku w 2013 roku, największej z odsłon projektu z Królewną w roli głównej. McCarthy stworzył tam ogromną wideo instalację, przedstawiającą alkoholowo-czekoladową orgię z udziałem Śnieżki i krasnoludków (niestety znam to tylko z opisów). Wystawę oznaczono wówczas jako NC-17, czyli dozwoloną od lat 17.

DSC06576

Podobne treści McCarthy wydobywa z języka. Dlatego Królewna Śnieżka, disneyowska Snow White, staje się „White Snow”. White snow, biały śnieg, wydaje się niewinny, ale w slangu oznacza po prostu kokainę, podobnie zresztą jak snow white. Ale McCarthy idzie dalej. Dla prac z tej serii używa często po prostu skrótu „WS”, przez co otwiera prawdziwą puszkę Pandory. WS to przecież również skrót od watersports. I nie, nie chodzi o piłkę wodną. (Jeśli kogoś zawodzi wyobraźnia, polecam Urbandictionary.) Mówiąc krótko, w tej grze wyrazów zawiera się sugestia dosyć wyuzdanego seksu po narkotykach.

Jednak gdy oglądałem te monumentalne prace, chodził mi po głowie jeden przymiotnik: luksusowe. Raz że muszą być piekielnie drogie – nieprzypadkowo gdy projekt „WS” gościł w Park Avneue Armory, te drewniane rzeźby wystawiono jako odprysk głównego projektu w galerii Hauser&Wirth. Dwa, że samo ich wykonanie musiało kosztować sporo wysiłku i finansowych nakładów. Trzy, że są po prostu luksusowo „ładne”. No i kto ma tyle miejsca, by je postawić. O tym ostatnim problemie zaradny artysta pomyślał, te same rzeźby produkując w różnych wymiarach, od stosunkowo niewielkich, do kolosalnych.

DSC06594

Od jakiegoś już czasu McCarthy spotyka się z krytyką. Jego pachnące na kilometr komercją rzeźby i coraz bardziej rozrośnięte instalacje nazywa się „artystycznym Hollywoodem”. Wszak sam artysta pochodzi z Los Angeles i wzrastał w cieniu tego prawdziwego Hollywoodu. Coraz częściej pisze się, że skala projektów McCarthy’ego mówi nam przede wszystkim o możliwościach produkcyjnych świata sztuki, możliwościach porównywalnych z przemysłem rozrywki, który sam McCarthy’ego chciał przecież krytykować.

Nikt inny tak jak Paul McCarthy nie daje krytykom tylu okazji, by sobie bezpiecznie poświntuszyć. Ale dla kogo właściwie te obiekty powstają?

Rzeczy robią rzeczy

DSC03663 (2)
Trumna sufrażystki – fragment instalacji Marvin Gaye Chetwynd, „Deeds Not Words”, 2009/2016

Nie ma wątpliwości, że ta wystawa powinna się odbyć w krakowskiej Cricotece. To tam jeszcze niedawno pracowała Joanna Zielińska, kuratorka „Rzeczy robią rzeczy”. W Cricotece zorganizowała świetną wystawę „Nic 2 razy”, plasującą się na styku teatru, sztuk wizualnych i performensu, tworząc niepowtarzalną okazję dla współczesnego odczytania twórczości Tadeusza Kantora. Zielińska gwarantowała, że Cricoteka w swoim nowym efekciarskim budynku po prostu będzie żyła, a nie stanie się kolejną trumną dla artysty z Wielopola. Tyle że w Krakowie „Nic dwa razy” nie zrozumiano, a na pewno nie doceniono. Absurd. Zielińska przeniosła się do stolicy i została Głównym Specjalistą do spraw Programu Performatywnego w Centrum Sztuki Współczesnej. To tutaj kontynuuje swoje przedsięwzięcie. Tym razem skupia się na teatrze lalkowym, na kukłach i marionetkach.

„Rzeczy robią rzeczy” oraz „Nic 2 razy” mają podobną strukturę – część obiektów to autonomiczne dzieła sztuki (głównie filmy z udziałem marionetek), część to lalki i fragmenty scenografii, które ożywają dopiero w momencie performensu z ich udziałem; ich status na wystawie jest raczej niejasny. I „Nic 2 razy”, i „Rzeczy robią rzeczy” to bowiem coś więcej niż wystawa – to szerokie performatywne projekty, cykle wydarzeń, dla których wystawa stanowi wspólny mianownik. Pokrywa się nawet kilka nazwisk artystów (Marvin Gaye Chetwynd, Paulina Ołowska), a za oprawę graficzną – rozumianą niezwykle szeroko – i w Krakowie, i w Warszawie odpowiadało studio Noviki. Wizualnie wystawa krakowska w nowej przestrzeni Cricoteki wypadała jednak lepiej.

DSC03690 (2)
Antje Majewski, „Skarbek”, fragment instalacji, 2009/2016

 

Tytuł „Rzeczy robią rzeczy” brzmi zaś o wiele lepiej po angielsku: „Objects Do Things”, ale niezależnie od języka, nie jestem pewien, czy to tytuł trafiony. Chodzi chyba raczej o to dziwne uczucie, które nas ogarnia, gdy stykamy się z czymś, co człowieka przypomina, a nim nie jest. A na wystawie taka kukła może nawet niespodziewanie zrobić nam zdjęcie, jak szpieg. Albo przemówić – jak rzeźba Tony’ego Ourslera (dobrze nam jednak znana, po indywidualnej wystawie artysty spędziła sporo czasu na stałej kolekcji CSW). Inne dopiero ożyją – „przyjdź na performance”, co chwilę zachęca w kuratorskim tekście Zielińska.

DSC03660 (2)
Geoffrey Farmer, „You Know Nothing The Owl Knows Everything”, 2010

Mam jednak pewne wątpliwości, czy na „Rzeczy robią rzeczy” uda się zachować niezbędną dla tego typu projektów dynamikę. Wystawa już się otworzyła, ale o programie wydarzeń, choćby na najbliższe tygodnie, nie ma nawet mowy (poza „dniem seniora”). Samych obiektów do ożywienia nie ma wcale aż tak wiele (Antje Majewski, Tomasz Kowalski, Marvin Gaye Chetwynd, Christopher Kline), ale wystawa jest otwarta aż do lipca. To aż pięć miesięcy! Co się w tym czasie wydarzy? Kuratorka zapowiada spektakl w reżyserii Michała Zadary i warsztaty. Nie wiemy, co i kiedy będzie pokazywane w ramach programu filmowego (niewielki zaaranżowany kącik przy wejściu), a nawet film, który jest tam aktualnie wyświetlany, nie ma podpisu. Efekt jest trochę taki, że wystawa w dużej części odsyła nas do czegoś, co ma się dopiero wydarzyć w przyszłości, ale nie wiemy kiedy…

Na razie warto się wybrać na „Rzeczy robią rzeczy” dla świetnych filmów: Pierra Huyghe’a o Le Corbusierze, Pedro Reyesa o (niemal miłosnych) przygodach Karola Marksa i Adama Smitha, Paula McCarthy’ego o Pinokiu, czy Mary Reid Kelley i Patricka Kelley o Dionizosie, Priapie i Ariadnie. Mam jednak nadzieję jeszcze tu wielokrotnie powracać.

DSC00448 (2)
Widok wystawy „Nic 2 razy”, Cricoteka, 2014

 

CSW, mimo zmiany kierownictwa i napływowi nowej kadry, nadal nie potrafi się zdefiniować, wypędzić ducha dawnych czasów. A może to moje wrażenie wynika z dosyć niesprecyzowanego programu instytucji? Na razie na czoło wysuwa się cykl niezbyt udanych dużych wystaw artystów młodych, ale nie pierwszej młodości, promowanych głównie przez Stacha Szabłowskiego (jak przeinwestowana wystawa Michała Frydrycha; dla „Dwutygodnika” recenzowałem wystawy Piotra Bosackiego i Franciszka Orłowskiego). CSW nie zbuduje sobie jednak własnej tożsamości, przejmując niechcianą, chociaż ciekawą schedę po innych instytucjach. Oczywiście, nie jest to przytyk do samej wystawy „Rzeczy robią rzeczy”. Wolałbym raczej, by Cricoteka była świadoma, co straciła.