Breguła. Skwer

skwerbregula

Polecam moją recenzję wystawy Karoliny Breguły „Skwer” w warszawskiej Królikarni.

„Znowu żyjemy w czasach upadających pomników. Pamiętamy takie upadki ze starych kronik filmowych. Spektakularny rozpad figury Feliksa Dzierżyńskiego z placu Bankowego w Warszawie jest jednym z symboli zmiany ustrojowej w Polsce. Kolejna faza dekomunizacji naszej przestrzeni publicznej sięga znacznie głębiej, jej ofiarą może paść i Róża Luksemburg, i pomnik wdzięczności żołnierzom Armii Czerwonej wyzwalającej polskie miasteczka spod władzy niemieckiego okupanta. Niedawno ulica, przy której mieszkam, zmieniła nazwę z Armii Ludowej na Lecha Kaczyńskiego. To część szerszego projektu – zagłuszania historii i kreowania jej na nowo.

Głównym bohaterem „Skweru”, nowej instalacji wideo Karoliny Breguły pokazywanej w warszawskiej Królikarni, jest właśnie pomnik. Zapomniana rzeźba, zarośnięta krzakami stoi przy tytułowym skwerze. Rzeźba przyciąga mieszkańców miasta swym głosem. „Chciałabym zadać wam pytanie”, śpiewa. Jak we wcześniejszych filmach Breguły, scenariusz jest niezwykle prosty. Akcja rozwija się powoli. A głównego bohatera nie widać.”

„To pytanie każdy z nas pewnie nosi w sobie. Film, niezależnie od tego, gdzie był kręcony, jest uniwersalny. Wykracza poza historie konkretnych miejsc. Albo inaczej – każdy odnajdzie w nim jakąś historię swojego kraju. Wyświetlany na Tajwanie może przywoływać czasy białego terroru, w Chinach – lata rewolucji kulturalnej, w Stanach – niewolnictwo i zagładę rdzennych mieszkańców Ameryki. Każde społeczeństwo nosi w sobie nieprzepracowane traumy. Ponieważ w „Skwerze” nie widzimy samej rzeźby, może chodzić zarówno o pomniki zapomniane (mówi się często, że stawiamy pomniki po to, by pamiętały za nas), ale też takie, których nigdy nie wzniesiono. Oglądając „Skwer” w Warszawie, też zastanawiamy się, jakie pytanie właściwie chciałaby zadać nam ta rzeźba.”

„Breguła zdecydowała się jednak pójść krok dalej. Pomiędzy scenami kręconymi na Tajwanie umieściła sceny kręcone w Warszawie, na targowisku. Oto sama artystka w przebraniu bajkowej księżniczki wybiega z salonu manicure na wieść o śpiewającej rzeźbie. Jednak znajduje się w innej czasoprzestrzeni. Księżniczka jest zagubiona. Biegnie, nie wie dokąd. Mówi o swojej niemocy. Wraz z napotkanym mężczyzną nie potrafią się wydostać z labiryntu targowiska, natykają się na płoty. Potem jakimś cudem jemu udaje się przez płot przebiec. Breguła zostaje po drugiej stronie. Banał tej metaforyki niebezpiecznie wciąga film na granicę żenady.”

CAŁOŚĆ TEKSTU DOSTĘPNA NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Rodin vs. Dunikowski

rodin2.jpg

Wystawa rzeźb Auguste’a Rodina i Xawerego Dunikowskiego w Królikarni to idealna oferta na niedzielę – niewymagająca, lekka i nieduża. Sądząc po liczbie warszawiaków zwiedzających muzeum wczorajszego popołudnia, to nie tylko moja opinia. Zauważyłem nawet, że wielu z nich chętnie fotografowało się z dziełami. Po wielu projektach ze sporym ładunkiem intelektualnym Królikarnia czyni ukłon w stronę mniej wymagającej publiczności, powiedziałbym – wakacyjnej. Stawia na głośne nazwiska i klasykę. Ale robi to po mistrzowsku.

Najpierw zachwycił mnie fenomenalny wystrój wystawy autorstwa Marcina Kwietowicza i Grażyny Stawickiej, którego elementy utrzymane są w kolorze gliny. Ekspozycje w warszawskich muzeach już od jakiegoś czasu projektowane są przez profesjonalistów, i to z coraz lepszymi efektami, ale projekt tej ekspozycji to dzieło samo w sobie. Jest tak dobry, że niemal niewidoczny. Pewnie dlatego, że z wielką atencją i zrozumieniem traktuje się tu dzieła. Sama zmiana koloru podłogi w rotundzie pałacu sprawia, że na wystawę wchodzi się jak do zupełnie nowej przestrzeni. Ustawione tu trzy „Brzemienne” Dunikowskiego otrzymują neutralne tło. Zadbano o osie widokowe i zestawienia rzeźb, a zarazem o płynność narracji. Niemal na każdym kroku daje o sobie znać finezja projektantów i kuratorów. Jak w ciekawym zestawieniu popiersia Miss Russell Rodina, notabene niegdyś należącego do Dunikowskiego, z wiszącymi tuż za nim na ścianie jak myśliwskie trofea „Głowami wawelskimi” Polaka.

Rodin wszechobecny w światowych muzeach klasyk, mistrz, przegląda się w pracach młodszego i mniej znanego kolegi, klasyka na skalę polską. Dzieliło ich pokolenie.  Dunikowski miał powiedzieć: „Dla mnie największym rzeźbiarzem współczesności był Auguste Rodin”. Ale nie wiadomo nawet, czy kiedykolwiek się spotkali. Królikarnia przez kilka dekad była muzeum poświęconym wyłącznie Dunikowskiemu. Większość prac Francuza sprowadzono na wystawę z paryskiego Musée Rodin. Można więc powiedzieć, że Rodin gości u Dunikowskiego.

rodin4
Auguste Rodin, „Matka i umierająca córka”, b.d.

Dotychczas nie było zbyt wielu okazji, by oglądać ich rzeźby razem. Pretekstem do tego spotkania są kobiety, „one”. Tytuł wystawy brzmi „Kobieta w polu widzenia”. Można powiedzieć, że trudno o coś bardziej banalnego. Poszczególnym salom przypisano różne konteksty, w jakich w twórczości mistrzów objawiała się kobiecość. To klasyfikacje niby mało encyklopedyczne, ale oklepane jak Ala ma kota: kobiety interpretowane oficjalnie (portrety), egzystencjalnie (macierzyństwo), intymnie (rodzina i związki), no i oczywiście erotycznie.

W sali, w której zimą Zbyszek Libera prezentował polskie „mistrzostwo świata w rzeźbie kobiet”, dzisiaj goszczą kobiety nagie, kucające, rozwierające uda, wypinające pośladki, pozujące nago w pończochach i z kwiatkiem doniczkowym jako atrybutem. Mnie takie natłoczenie heteroero za bardzo nie kręci.

Krok dalej Rodin we wspaniałym marmurowym „Stworzeniu kobiety”, przywołującym na myśl „Pietę Rondanini” Michała Anioła, przypomina, że kobieta powstała z żebra Adama. Naprzeciwko Dunikowski w dwóch wersjach „Ewy”, cementowej i drewnianej, dopowiada, że to pierwsza kobieta dała Adamowi jabłko. Tyle że jabłko tu staje się embrionem w wyciągniętej dłoni nagiej kobiety. I nie wiadomo właściwie, czy to rzeźba pro-life czy pro-choice.

Tym różnorodnym inspiracjom kobiecością brakuje trochę odpowiednio krytycznego, współczesnego komentarza. Trudno jest mi bowiem przełknąć to traktowanie kobiet jako tajemniczych istot, osobnego gatunku, którego sekrety należy zgłębiać. Kuratorka Ewa Ziembińska pisze we wstępie do wystawy, że „Rodin zachwycał się kobietami jako doskonałymi formami natury i często dążył do ujawnienia ich pierwotnej, erotycznej siły”, Dunikowski zaś „rzeźbił ucieleśnione w kobietach siły natury”. Gdzie indziej cytuje Francuza, który o ciałach kobiet mówił, że „wyczerpujące pożądanie i gorączka namiętności rozluźnia tkanki i psuje linie ciała. Dziewica staje się kobietą, jest jeszcze piękną, może być nawet cudowna, ale jest to inny rodzaj urody, mniej czysty”. Aż chciałoby się upomnieć o własne, męskie siły erotyczne i formy doskonałe.

rodin1

Na dobrą sprawę wystawa oddaje nierówną dynamikę stosunków męsko-damskich w XIX i XX wieku: jednokierunkowe, męskie spojrzenie, od dawna krytykowane w feministycznej historii sztuki, oraz po prostu jakiś męski szowinizm. Zresztą ten rzeźbiarski pojedynek na kobiety, abstrahując od faktu, że Rodin wielkim rzeźbiarzem był, wygrywa Dunikowski. U Francuza kobiety są jakieś rozmyte, słaniające się, omdlałe. No i noszą niemodne fryzury. Dunikowskiemu zdarza się rzeźbić kobiety dominujące, silne, po prostu nowoczesne. I bez wątpienia lepiej uczesane – w dopracowaniu detali fryzur kobiecych „Głów wawelskich” miał inspirować się kreacjami Antoine’a de Paris, stylisty i fryzjera. Wiele u niego ciekawych dwuznaczności. I jako artysta jest bardziej na czasie, potrafi zaskoczyć.

Jednak kuratorka, Ewa Ziembińska, wyraźnie zagrała rzeźbiarzom na nosie. Bo te wszystkie kobiety w przypisanych im rolach modelek, muz, asystentek, przyjaciółek, ciężarnych, matek, żon, kochanek, córek, wariatek czy artystek nie docenionych za życia (Camille Claudel), odwzajemniają spojrzenie w sali zatytułowanej „Ja / Narcyz”. Tej sali na wystawie o „kobiecie w polu widzenia” mogłoby nie być, ale jednak jest. Tym Narcyzem jest oczywiście artysta, który portretuje samego siebie, a przy okazji ujawnia swoje rozrośnięte ego. Króluje tu niemal ołtarzowa drewniana rzeźba Dunikowskiego „Autoportret. Idę ku słońcu”, mój osobisty faworyt. Naga, zabawna postać, w której dopatrzyć się można rysów Barta Simpsona, królewską maską patrzy w niebo, ale kierunek jej żwawego kroku wyznacza penis w (chyba) wzwodzie, zresztą jedyny siusiak na wystawie. Ani zbyt duży, ani zbyt mały, za to gruby i drewniany. Donald Trump by się nie powstydził.

rodin3
Xawery Dunikowski, „Autoportret. Idę ku słońcu” 1917

Bo wystawy budowane wokół wizerunków kobiet to ograny szlagier – wielcy artyści i ich muzy w wielości ról. Mężczyzn w muzeach nikt nie klasyfikuje. Można by popuścić wodze fantazji i wyobrazić sale: ja / macho, burak, pijak, damski bokser, lowelas, kochanek dobry tylko w gębie. Ale wystarczy zacytować Agnieszkę Tarasiuk, kierującą Królikarnią, która stawia kilka niewygodnych pytań biografii Dunikowskiego: „wybitny nauczyciel kilku pokoleń artystów czy porywczy megaloman i niewysoki, sepleniący uwodziciel, niepokorny bohater czy konformistyczny koniunkturalista?” Na pewno obaj rzeźbiarze byli mitomani – wychodząc z wystawy nie miałem co do tego wątpliwości. Przy okazji wpisywali się w szowinistyczną naturę swych czasów.

O Warszawie w „Even Magazine”

12795334_999609190077475_4030204367066305644_nW trzecim numerze wychodzącego w Nowym Jorku „Even Magazine” reprezentuję Warszawę. Piszę o trzech wystawach z poprzedniego roku: „Sporze o odbudowę” w ramach festiwalu „Warszawa w budowie”, „Zaraz po wojnie” w Zachęcie oraz „Majątku” w Królikarni (tę ostatnią recenzowałem wcześniej na łamach „Dwutygodnika”: „Nasze dobra i majątki”); wszystko w kontekście obecnej sytuacji politycznej w Polsce i hasła „Polska w ruinie”. Niestety pismo wychodzi drukiem, więc tekst musiał powstać odpowiednio wcześnie, a sytuacja jest dynamiczna (samo hasło o zrujnowanym kraju zdążyliśmy już zapomnieć). Siłą rzeczy już w momencie druku artykuł jest nieco nieaktualny.

Fragmenty tekstu (początek i koniec) dostępne są na stronie internetowej pisma: evenmagazine.com/iii-warsaw.

Artyści-kuratorzy

DSC01627

Na „Dwutygodniku” piszę o trzech wystawach w Warszawie (dwóch w Zachęcie i jednej w Królikarni), w których artyści wychodzą w rolę kuratorów: Artysta + kurator = ?.

Najbardziej godna polecenia jest wystawa przygotowana przez Zbyszka Liberę w Królikarni – „To nie moja wina, że otarła się o mnie ta rzeźba”. Libera wybiera z kolekcji Królikarni prace tak, by opowiadały jakieś mikro-historie. Komentuje je własnymi rysunkami. Piszę na przykład:

„Libera ogłasza też ‚Mistrzostwo świata w rzeźbie kobiet’. Dokonania polskiego wunderteamu rzeźbiarek, od Aliny Szapocznikow po Zuzannę Janin, humorystycznie zestawia z osiągnięciami polskich biegaczek, rekordzistek świata, Ireny Szewińskiej i Ewy Kłobukowskiej. Największe wrażenie robi jednak kącik, w którym dwie matrony, rzeźby Xawerego Dunikowskiego, wzięły się pod boki i groźnie łypią na nagiego chłopca dłuta Alfonsa Karnego. Sam Libera często wspomina, że w młodości otaczały go silne kobiety, matka i babka. Może w tym zestawieniu jest coś autobiograficznego? A może Libera jako mężczyzna poczuł się dyskryminowany? Nie posądzałbym go o to. Nie zapominajmy, że odwrócenie męskiego spojrzenia dotyczy wyłącznie sztuki, a nawet w sztuce to ciągle pobożne życzenia, zwane z angielska wishful thinking. Nie dajmy się zwieść manipulacji, jakkolwiek byłaby kusząca”.

Wystawie towarzyszy świetny program spotkań „przy rzeźbach” – z Anką Ptaszkowską o Henryku Stażewskim, z Andrzejem Przywarą o Edwardzie Krasińskim, z Agatą Jakubowską o Alinie Szapocznikow.