Rzeczy robią rzeczy

DSC03663 (2)
Trumna sufrażystki – fragment instalacji Marvin Gaye Chetwynd, „Deeds Not Words”, 2009/2016

Nie ma wątpliwości, że ta wystawa powinna się odbyć w krakowskiej Cricotece. To tam jeszcze niedawno pracowała Joanna Zielińska, kuratorka „Rzeczy robią rzeczy”. W Cricotece zorganizowała świetną wystawę „Nic 2 razy”, plasującą się na styku teatru, sztuk wizualnych i performensu, tworząc niepowtarzalną okazję dla współczesnego odczytania twórczości Tadeusza Kantora. Zielińska gwarantowała, że Cricoteka w swoim nowym efekciarskim budynku po prostu będzie żyła, a nie stanie się kolejną trumną dla artysty z Wielopola. Tyle że w Krakowie „Nic dwa razy” nie zrozumiano, a na pewno nie doceniono. Absurd. Zielińska przeniosła się do stolicy i została Głównym Specjalistą do spraw Programu Performatywnego w Centrum Sztuki Współczesnej. To tutaj kontynuuje swoje przedsięwzięcie. Tym razem skupia się na teatrze lalkowym, na kukłach i marionetkach.

„Rzeczy robią rzeczy” oraz „Nic 2 razy” mają podobną strukturę – część obiektów to autonomiczne dzieła sztuki (głównie filmy z udziałem marionetek), część to lalki i fragmenty scenografii, które ożywają dopiero w momencie performensu z ich udziałem; ich status na wystawie jest raczej niejasny. I „Nic 2 razy”, i „Rzeczy robią rzeczy” to bowiem coś więcej niż wystawa – to szerokie performatywne projekty, cykle wydarzeń, dla których wystawa stanowi wspólny mianownik. Pokrywa się nawet kilka nazwisk artystów (Marvin Gaye Chetwynd, Paulina Ołowska), a za oprawę graficzną – rozumianą niezwykle szeroko – i w Krakowie, i w Warszawie odpowiadało studio Noviki. Wizualnie wystawa krakowska w nowej przestrzeni Cricoteki wypadała jednak lepiej.

DSC03690 (2)
Antje Majewski, „Skarbek”, fragment instalacji, 2009/2016

 

Tytuł „Rzeczy robią rzeczy” brzmi zaś o wiele lepiej po angielsku: „Objects Do Things”, ale niezależnie od języka, nie jestem pewien, czy to tytuł trafiony. Chodzi chyba raczej o to dziwne uczucie, które nas ogarnia, gdy stykamy się z czymś, co człowieka przypomina, a nim nie jest. A na wystawie taka kukła może nawet niespodziewanie zrobić nam zdjęcie, jak szpieg. Albo przemówić – jak rzeźba Tony’ego Ourslera (dobrze nam jednak znana, po indywidualnej wystawie artysty spędziła sporo czasu na stałej kolekcji CSW). Inne dopiero ożyją – „przyjdź na performance”, co chwilę zachęca w kuratorskim tekście Zielińska.

DSC03660 (2)
Geoffrey Farmer, „You Know Nothing The Owl Knows Everything”, 2010

Mam jednak pewne wątpliwości, czy na „Rzeczy robią rzeczy” uda się zachować niezbędną dla tego typu projektów dynamikę. Wystawa już się otworzyła, ale o programie wydarzeń, choćby na najbliższe tygodnie, nie ma nawet mowy (poza „dniem seniora”). Samych obiektów do ożywienia nie ma wcale aż tak wiele (Antje Majewski, Tomasz Kowalski, Marvin Gaye Chetwynd, Christopher Kline), ale wystawa jest otwarta aż do lipca. To aż pięć miesięcy! Co się w tym czasie wydarzy? Kuratorka zapowiada spektakl w reżyserii Michała Zadary i warsztaty. Nie wiemy, co i kiedy będzie pokazywane w ramach programu filmowego (niewielki zaaranżowany kącik przy wejściu), a nawet film, który jest tam aktualnie wyświetlany, nie ma podpisu. Efekt jest trochę taki, że wystawa w dużej części odsyła nas do czegoś, co ma się dopiero wydarzyć w przyszłości, ale nie wiemy kiedy…

Na razie warto się wybrać na „Rzeczy robią rzeczy” dla świetnych filmów: Pierra Huyghe’a o Le Corbusierze, Pedro Reyesa o (niemal miłosnych) przygodach Karola Marksa i Adama Smitha, Paula McCarthy’ego o Pinokiu, czy Mary Reid Kelley i Patricka Kelley o Dionizosie, Priapie i Ariadnie. Mam jednak nadzieję jeszcze tu wielokrotnie powracać.

DSC00448 (2)
Widok wystawy „Nic 2 razy”, Cricoteka, 2014

 

CSW, mimo zmiany kierownictwa i napływowi nowej kadry, nadal nie potrafi się zdefiniować, wypędzić ducha dawnych czasów. A może to moje wrażenie wynika z dosyć niesprecyzowanego programu instytucji? Na razie na czoło wysuwa się cykl niezbyt udanych dużych wystaw artystów młodych, ale nie pierwszej młodości, promowanych głównie przez Stacha Szabłowskiego (jak przeinwestowana wystawa Michała Frydrycha; dla „Dwutygodnika” recenzowałem wystawy Piotra Bosackiego i Franciszka Orłowskiego). CSW nie zbuduje sobie jednak własnej tożsamości, przejmując niechcianą, chociaż ciekawą schedę po innych instytucjach. Oczywiście, nie jest to przytyk do samej wystawy „Rzeczy robią rzeczy”. Wolałbym raczej, by Cricoteka była świadoma, co straciła.

Miłosny performans

DSC03051

Miłość jest żenująca. Zwłaszcza cudza. Nie ma nic bardziej nieznośnego niż zakochana para przy sąsiednim stoliku albo – jeszcze gorzej – na plaży. Zofia Krawiec, autorka wydanej właśnie książki „Miłosny performans” oraz kuratorka wystawy pod tym samym tytułem w Galerii Labirynt w Lublinie, przyznaje, że zajęła się tym tematem, bo sama jest zakochana.

Krawiec tworzy nową kategorię w sztuce. „Miłosny performans” to działanie artystyczne podyktowane porywem serca, często adresowane dla tej jednej jedynej osoby. Autorka doszukała się kilkunastu przykładów, od relacji Edwarda Dwurnika i Teresy Gierzyńskiej po nieodwzajemnione uczucie Ady Karczmarczyk do Oskara Dawickiego.

Książka to zestaw niepowiązanych ze sobą opowieści, krótkich portretów, historii powstania dzieł. Problemem bywa nieco sztywna forma, nieprzystawalność języka do opisywanych zdarzeń oraz – niestety! – utrudniające lekturę redaktorskie i korektorskie przeoczenia. Zastąpiłbym też silący się na intelektualizm wstęp jakimś lżejszym spojrzeniem. Ale nie jest to męcząca lektura i niejedno można się z niej dowiedzieć. To wciąż rzadki przykład sięgania po mikrohistorie, sprawdzania, jak sfera prywatna przenikała się ze sztuką. Krawiec na pewno robi to z wyczuciem, chociaż dosyć mocno tu pachnie „Wysokimi Obcasami”.

Niewielka wystawa w Galerii Labirynt w Lublinie jest rodzajem przypisu do książki – każdy rozdział reprezentuje jedna praca. Nie wyczuwa się tu pasji, emocji; brakuje zmysłowości czy erotyki. Dzieła w ramkach i gablotach, ustawione jedno obok drugiego wokół całego pomieszczenia, z długimi podpisami (odpowiadającymi im fragmentami książki) – to raczej wykalkulowana sztuka, obecna na wystawach, do tego małoformatowa, bez rozmachu. Z kilkoma wyjątkami, na przykład świetnymi fotografiami Anety Grzeszykowskiej i Janka Smagi uprawiających seks. Ale to jedyny chyba przykład intymności na wystawie.

DSC03005
Roman Stańczak, „Całun”, 1994

Odnoszę wrażenie, że Krawiec podeszła do tematu nieco zbyt naukowo, schematycznie. Opisywane historie ujawniają coś z życia prywatnego znanych nam artystów, ale większość z nich opiera się na wytartych erotycznych kliszach: miłość od pierwszego wejrzenia, orgazm symultaniczny, miłość platoniczna, romans na odległość przerwany przeciwnościami losu, nieśmiałe miłosne podchody nastolatków. Dwa opisane związki rozpadają się z powodu uzależnienia od alkoholu. Miłosne relacje artystów potrafią być całkiem banalne. Krawiec interesuje zaś tylko moment zakochania, eksplozji uczuć. Miłości nie utożsamia z uczuciem dojrzałym. Stąd konstatacje w rodzaju: „Miłość jest intymną rewolucją, przewracającą do gór nogami mniej lub bardziej poukładane życie”; „Miłość, niezależnie od tego, czy spełniona, czy spełnienia pozbawiona, zawsze jest doświadczeniem granicznym”.

Ciekawią inne stereotypy. Oto kobiety w imię miłości oddają się całe mężczyznom – jak Teresa Gierzyńska, która na swoim ciele kazała napisać Edwardowi Dwurnikowi: „Dwurnika”. Mężczyźni, by wyznać miłość, muszą zaś dokonać rodzaju samoupokorzenia. Bo miłość jest niby niemęska. Przedstawiciele LGBT nie stanowią wystarczającej próby statystycznej, by wyciągać jakieś wnioski. Wojciech Puś po prostu zachwyca się pięknem swojego chłopaka w filmowym portrecie, a Aleka Polis celebruje swoją lesbijską relację w miejskiej wędrówce.

DSC02995
Zofia Kulik, „List z Mediolanu”, 1972, fragment

Obronną ręką z pułapki miłosnych konwecji wychodzą Zofia Kulik i jej trzej mężczyźni – Przemysław Kwiek, Jerzy Truszkowski i Zbigniew Libera. Poświęcone im dwa rozdziały to zdecydowanie najlepsze fragmenty książki, lektura wręcz obowiązkowa. Bo nie ma tu tkliwości ani szczeniackiego mizdrzenia się. Listy, które Kwiek pisał do Kulik, gdy przebywała na stypendium w Mediolanie, dotyczyły głównie aktualnych wydarzeń, które chciał z nią przedyskutować. Ona swe uczucie przedstawiła jako manifestację pod Pałacem Kultury, którego kształt wycięła z jego listu. Truszkowski, kochanek Kulik, w afekcie potrafił rzucić głazem w okno lub zniszczyć wystawę, a do swojej relacji z artystką nawiązał w performansie „Jak masturbuję się młotem”. Ale, co najciekawsze, dla samej Kulik miłość stała się krokiem na drodze do emancypacji.

Podobnie odświeżający dystans wyczuwam też w filmie Wilhelma Sasnala dedykowanym Ance Sasnal. Jego miłosne wyznanie brzmi: „Przysposobienie obronne nie przysposobiło mnie do obrony przed takimi jak ty”. Nawet graficy, Kasia Nestorowicz i Marcin Nowicki (Noviki), małżeństwo z dwójką dzieci, potrafili na prośbę Krawiec o zaprojektowanie jej książki o miłości odpowiedzieć: „Spoko, ale nie wiemy, czy jesteśmy odpowiednimi ludźmi. Nas łączy tylko dziki sex”.

DSC03024
Równoczesny orgazm Doroty Buczkowskiej i Joao Vilheny, zarejestrowany na ich wspólnej pracy „Common Line”

O miłości pisze się trudno: „Porzucony papieros w popielniczce dopala się jak związek, o który nikt już nie dba”. Jeszcze trudniej pisze się o seksie, wszak na tym polu kapitulują największe pisarskie sławy: „Kochanie się pod zawieszoną na antresoli kamerą trwało kilkadziesiąt minut”. Gdzie indziej autorka stwierdza po pensjonarsku, że „sperma w akcie, który nie ma nic wspólnego z miłością, staje się odstręczającą substancją, kłopotliwą do usunięcia”. Z tą ostatnią konstatacją zasadniczo się nie zgadzam. Łapy precz od seksu bez miłości, droga panno! Łapy precz od spermy!

Książce dodałoby trochę pieprzu, gdyby Krawiec opisała też własny miłosny performans. Na razie uczucia autorki czekają na swego badacza.