Budynek Rockbund Art Museum to jeden z najciekawszych przykładów szanghajskiego art deco. Jego architekt, Tug Wilson połączył tradycyjną chińską ornamentykę z zachodnią nowoczesnością. Na przykład wzory okratowań drzwi zaczerpnął z chińskich pieczęci. Wzniesiony w latach 30. XX wieku dla muzeum i biblioteki Royal Asiatic Society, budynek jakiś czas temu przeszedł lifting według projektu brytyjskiego architekta Davida Chipperfielda. Dziś mieści się tu najbardziej renomowane szanghajskie muzeum sztuki współczesnej, organizujące wystawy czołowych artystów chińskich i zagranicznych. Tego lata Philippe Parreno specjalnie z myślą o tym miejscu przygotował wystawę „Synchronicity”.
Parreno jak zwykle działa totalnie, nie tyle pokazując swe prace we wnętrzach, co przekształcając w jeden organizm cały budynek z jego sześcioma kondygnacjami.
Zwiedzałem tę wystawę, wciąż mając w pamięci spektakularną instalację Parreno z Tate Modern z zeszłego roku, gdzie na potrzeby swego multimedialnego, kontrolowanego przez kolonię drożdży spektaklu zaanektował całą monumentalna przestrzeń Hali Turbin. Może dlatego nie od razu doceniłem „Synchronicity”. Wystawa wydała mi się początkowo niespójna, rozczłonkowana, jakby ułożona na siłę.
Ale gdy wdrapałem się już na ostatnie piętro, z tarasem i kawiarnią, a potem obejrzałem wystawę w przeciwnym kierunku, schodząc w dół, zacząłem dostrzegać niuanse i detale, które wcześniej umknęły mojej uwadze; szeroko zakrojony scenariusz całości, choreografię rozpisaną na grę świateł, cieni i dźwięków, multimedia i żywych aktorów, no i sam budynek, delikatnie przekształcony i ożywiony.
Zresztą wystawa wydaje się zaczynać nie na parterze, lecz właśnie na dachu. Tu Parreno umieścił heliostat, lustro skupiające światło słoneczne i odbijające je jako pojedynczą wiązkę do wnętrza budynku przez fragment odsłoniętego świetlika. We wnętrzu, wysokim na trzy kondygnacje, pojawia się słoneczny zajączek. Ale rozwieszone tu równomiernie głośniki (znane z wcześniejszych realizacji Parreno) imitowały dźwięki deszczu, zaprzeczając pogodzie na zewnątrz. Widzowie przechadzający się wśród dźwiękowych strug i ci na antresoli, obserwowali się nawzajem.
Na niższych piętrach wpadające do wnętrza światło kontrolowane jest za pomocą rolet i instalacji świetlnych. W jednym pomieszczeniu rolety podnoszą się i opadają sterowane automatycznie, w innym – kontrolują je performerzy, zsynchronizowani i rytmiczni w swych ruchach. Parreno nazywa ich dalang. Dalang to lalkarze w tradycyjnym indonezyjskim teatrze cieni wayang. Tu kilku młodych performeów nie tylko kontroluje dopływ światła do pomieszczenia, ale też animuje inną pracę Parreno – sitodruki wykonane za pomocą specjalnego tuszu. Wystawione na działanie światła, rysunki przez jakiś czas świecą w ciemności. Gdy performerzy zawieszają na ścianie galerii cztery kartki, gaśnie światło, a kartki zamieniają się w wyświetlacz elektronicznego zegara. Tyle że czas się na nich zatrzymuje, a potem cyfry powoli znikają. Jak w tytule – „Fade to black”.
Tarcza zegara pojawia się też czasami na ekranie na innym piętrze. Jego wskazówki pokazują już rzeczywisty czas. Ale wokół dzieje się jeszcze więcej i choreografia się zagęszcza. Nad wejściem do pomieszczenia wisi szklana markiza wydająca dźwięki, roznoszące się po klatce schodowej, a za ekranem Parreno umieścił system okrągłych lamp. Czasami całe pomieszczenie zamienia się po prostu w salę projekcyjną z nową edycją filmu „Anywhere out of the World” z Annlee, bohaterką, do której prawa Parreno i Pierre Huyghe kupili w 1999 roku od japońskiej agencji. Annlee była tania. Ceny praw do bohaterów Mangi zależą od skomplikowania ich charakteru i ich historii. Annlee, sztuczne stworzenie o oczach w kształcie migdałów, była ich niemal pozbawiona i gdyby nie Parreno i Huyghe prawdopodobnie szybko zniknęłaby ze sceny. Artyści w jakimś sensie uratowali jej życie, udostępniając ją za darmo innym artystom. Była pustą, czystą potencją.
Parreno w podobny sposób traktuje budynek muzeum. Wystawa daje wgląd w jego wcześniejszą twórczość, jednocześnie będąc zupełnie nowym bytem. Każdy widz doświadcza go w inny sposób. A co jakby wrócić tu o innej porze dnia albo w inną pogodę?
Wychodząc z Rockbund Art Museum zdążyłem już zmienić zdanie: w Tate Parreno był bardziej efekciarski, w Szanghaju – uwodząco subtelny.