Rodin vs. Dunikowski

rodin2.jpg

Wystawa rzeźb Auguste’a Rodina i Xawerego Dunikowskiego w Królikarni to idealna oferta na niedzielę – niewymagająca, lekka i nieduża. Sądząc po liczbie warszawiaków zwiedzających muzeum wczorajszego popołudnia, to nie tylko moja opinia. Zauważyłem nawet, że wielu z nich chętnie fotografowało się z dziełami. Po wielu projektach ze sporym ładunkiem intelektualnym Królikarnia czyni ukłon w stronę mniej wymagającej publiczności, powiedziałbym – wakacyjnej. Stawia na głośne nazwiska i klasykę. Ale robi to po mistrzowsku.

Najpierw zachwycił mnie fenomenalny wystrój wystawy autorstwa Marcina Kwietowicza i Grażyny Stawickiej, którego elementy utrzymane są w kolorze gliny. Ekspozycje w warszawskich muzeach już od jakiegoś czasu projektowane są przez profesjonalistów, i to z coraz lepszymi efektami, ale projekt tej ekspozycji to dzieło samo w sobie. Jest tak dobry, że niemal niewidoczny. Pewnie dlatego, że z wielką atencją i zrozumieniem traktuje się tu dzieła. Sama zmiana koloru podłogi w rotundzie pałacu sprawia, że na wystawę wchodzi się jak do zupełnie nowej przestrzeni. Ustawione tu trzy „Brzemienne” Dunikowskiego otrzymują neutralne tło. Zadbano o osie widokowe i zestawienia rzeźb, a zarazem o płynność narracji. Niemal na każdym kroku daje o sobie znać finezja projektantów i kuratorów. Jak w ciekawym zestawieniu popiersia Miss Russell Rodina, notabene niegdyś należącego do Dunikowskiego, z wiszącymi tuż za nim na ścianie jak myśliwskie trofea „Głowami wawelskimi” Polaka.

Rodin wszechobecny w światowych muzeach klasyk, mistrz, przegląda się w pracach młodszego i mniej znanego kolegi, klasyka na skalę polską. Dzieliło ich pokolenie.  Dunikowski miał powiedzieć: „Dla mnie największym rzeźbiarzem współczesności był Auguste Rodin”. Ale nie wiadomo nawet, czy kiedykolwiek się spotkali. Królikarnia przez kilka dekad była muzeum poświęconym wyłącznie Dunikowskiemu. Większość prac Francuza sprowadzono na wystawę z paryskiego Musée Rodin. Można więc powiedzieć, że Rodin gości u Dunikowskiego.

rodin4
Auguste Rodin, „Matka i umierająca córka”, b.d.

Dotychczas nie było zbyt wielu okazji, by oglądać ich rzeźby razem. Pretekstem do tego spotkania są kobiety, „one”. Tytuł wystawy brzmi „Kobieta w polu widzenia”. Można powiedzieć, że trudno o coś bardziej banalnego. Poszczególnym salom przypisano różne konteksty, w jakich w twórczości mistrzów objawiała się kobiecość. To klasyfikacje niby mało encyklopedyczne, ale oklepane jak Ala ma kota: kobiety interpretowane oficjalnie (portrety), egzystencjalnie (macierzyństwo), intymnie (rodzina i związki), no i oczywiście erotycznie.

W sali, w której zimą Zbyszek Libera prezentował polskie „mistrzostwo świata w rzeźbie kobiet”, dzisiaj goszczą kobiety nagie, kucające, rozwierające uda, wypinające pośladki, pozujące nago w pończochach i z kwiatkiem doniczkowym jako atrybutem. Mnie takie natłoczenie heteroero za bardzo nie kręci.

Krok dalej Rodin we wspaniałym marmurowym „Stworzeniu kobiety”, przywołującym na myśl „Pietę Rondanini” Michała Anioła, przypomina, że kobieta powstała z żebra Adama. Naprzeciwko Dunikowski w dwóch wersjach „Ewy”, cementowej i drewnianej, dopowiada, że to pierwsza kobieta dała Adamowi jabłko. Tyle że jabłko tu staje się embrionem w wyciągniętej dłoni nagiej kobiety. I nie wiadomo właściwie, czy to rzeźba pro-life czy pro-choice.

Tym różnorodnym inspiracjom kobiecością brakuje trochę odpowiednio krytycznego, współczesnego komentarza. Trudno jest mi bowiem przełknąć to traktowanie kobiet jako tajemniczych istot, osobnego gatunku, którego sekrety należy zgłębiać. Kuratorka Ewa Ziembińska pisze we wstępie do wystawy, że „Rodin zachwycał się kobietami jako doskonałymi formami natury i często dążył do ujawnienia ich pierwotnej, erotycznej siły”, Dunikowski zaś „rzeźbił ucieleśnione w kobietach siły natury”. Gdzie indziej cytuje Francuza, który o ciałach kobiet mówił, że „wyczerpujące pożądanie i gorączka namiętności rozluźnia tkanki i psuje linie ciała. Dziewica staje się kobietą, jest jeszcze piękną, może być nawet cudowna, ale jest to inny rodzaj urody, mniej czysty”. Aż chciałoby się upomnieć o własne, męskie siły erotyczne i formy doskonałe.

rodin1

Na dobrą sprawę wystawa oddaje nierówną dynamikę stosunków męsko-damskich w XIX i XX wieku: jednokierunkowe, męskie spojrzenie, od dawna krytykowane w feministycznej historii sztuki, oraz po prostu jakiś męski szowinizm. Zresztą ten rzeźbiarski pojedynek na kobiety, abstrahując od faktu, że Rodin wielkim rzeźbiarzem był, wygrywa Dunikowski. U Francuza kobiety są jakieś rozmyte, słaniające się, omdlałe. No i noszą niemodne fryzury. Dunikowskiemu zdarza się rzeźbić kobiety dominujące, silne, po prostu nowoczesne. I bez wątpienia lepiej uczesane – w dopracowaniu detali fryzur kobiecych „Głów wawelskich” miał inspirować się kreacjami Antoine’a de Paris, stylisty i fryzjera. Wiele u niego ciekawych dwuznaczności. I jako artysta jest bardziej na czasie, potrafi zaskoczyć.

Jednak kuratorka, Ewa Ziembińska, wyraźnie zagrała rzeźbiarzom na nosie. Bo te wszystkie kobiety w przypisanych im rolach modelek, muz, asystentek, przyjaciółek, ciężarnych, matek, żon, kochanek, córek, wariatek czy artystek nie docenionych za życia (Camille Claudel), odwzajemniają spojrzenie w sali zatytułowanej „Ja / Narcyz”. Tej sali na wystawie o „kobiecie w polu widzenia” mogłoby nie być, ale jednak jest. Tym Narcyzem jest oczywiście artysta, który portretuje samego siebie, a przy okazji ujawnia swoje rozrośnięte ego. Króluje tu niemal ołtarzowa drewniana rzeźba Dunikowskiego „Autoportret. Idę ku słońcu”, mój osobisty faworyt. Naga, zabawna postać, w której dopatrzyć się można rysów Barta Simpsona, królewską maską patrzy w niebo, ale kierunek jej żwawego kroku wyznacza penis w (chyba) wzwodzie, zresztą jedyny siusiak na wystawie. Ani zbyt duży, ani zbyt mały, za to gruby i drewniany. Donald Trump by się nie powstydził.

rodin3
Xawery Dunikowski, „Autoportret. Idę ku słońcu” 1917

Bo wystawy budowane wokół wizerunków kobiet to ograny szlagier – wielcy artyści i ich muzy w wielości ról. Mężczyzn w muzeach nikt nie klasyfikuje. Można by popuścić wodze fantazji i wyobrazić sale: ja / macho, burak, pijak, damski bokser, lowelas, kochanek dobry tylko w gębie. Ale wystarczy zacytować Agnieszkę Tarasiuk, kierującą Królikarnią, która stawia kilka niewygodnych pytań biografii Dunikowskiego: „wybitny nauczyciel kilku pokoleń artystów czy porywczy megaloman i niewysoki, sepleniący uwodziciel, niepokorny bohater czy konformistyczny koniunkturalista?” Na pewno obaj rzeźbiarze byli mitomani – wychodząc z wystawy nie miałem co do tego wątpliwości. Przy okazji wpisywali się w szowinistyczną naturę swych czasów.

Badania terenowe

fieldsurveykadr
Konrad Smoleński, Noa Shadur, „Field Survey”, kadr z filmu, ze strony internetowej POLIN

Artysta Konrad Smoleński i choreografka Noa Shadur współpracowali ze sobą już wcześniej. Tym razem nakręcili jednak prawie pięćdziesięciominutowy film „Field Survey” (tłumaczę ten tytuł na polski jako „Badania terenowe”). Wczoraj w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN miała miejsce jego premiera. To film bez fabuły, operujący muzyką, tańcem i obrazem.

Muzyka jest typowa dla filmów Smoleńskiego, wibrująca, szorstka, percypowana całym ciałem. Cielesny jest też sam film – występują w nim tancerze w choreografii, dla której punktem wyjścia były zdjęcia z miejsc zbrodni, momenty pojmania sprawców. Pełno tu agresji, ale przetrawionej przez taniec, na swój sposób wysublimowanej, dwuznacznej, a przede wszystkim – niesłychanie erotycznej.

Czasami czysta agresja bierze jednak górę, zwłaszcza w momentach, gdy w gestach tancerzy rozpoznajemy pewne kulturowe klisze. Jak w geście trzymania głowy kobiety za włosy i podbródek, mi jednoznacznie przypominającym sceny publicznego szydzenia z kobiet, które popełniły Rassenschande (w Niemczech) czy wchodziły w relacje z nazistami (w krajach wyzwolonych). Film bierze też co chwilę oddech, kamera przygląda się zakurzonemu wnętrzu i czytamy dialogi, chociaż ich nie słyszymy – krótkie, efemeryczne rozmowy.

Film kręcono podczas budowy drugiej linii warszawskiego metra. Puste, niewykończone, betonowe wnętrza tworzą dystopijną, katastrofalną scenografię, potęgowaną przez dźwięki. Ostatnia scena ze zmaganiem pary tancerzy – znowu niezwykle erotycznym – przypomina słynne sceny z „Kanału” Andrzeja Wajdy. I nawet w ścieżce dźwiękowej dają się rozpoznać dalekie echa syren alarmowych (chyba że to moja autosugestia). Tu film, do tej pory osadzony w bliżej nieokreślonej scenerii i geografii, zbliża się do konkretnego miasta – Warszawy oraz określonego czasu – powstania warszawskiego.

Szkoda tylko, że „Field Survey” nie ma polskiego tytułu, a dialogi zapisane zostały w języku angielskim. Doprawdy nie wiem dlaczego.

Film Smoleńskiego i Shadur powstał przy okazji programu artystycznych rezydencji organizowanego przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Było ich w sumie kilkanaście i podsumowuje je wystawa „Obecność / Brak / Ślady”, otwarta w poprzednim tygodniu. Sam tytuł składa się z kilku holokaustowo-artystycznych klisz.

komoda.JPG
Widok wystawy „Obecność / Brak / Ślady”

To bardzo dziwna wystawa, wciśnięta do jednej sali, za muzealnym sklepikiem i centrum informacyjnym, częściowo krytej boazerią. Większość prac zostało zaś wsadzonych do specjalnie zaprojektowanego mebla, który należałoby chyba nazwać ogromną multimedialną komodą. Gdy tam wszedłem, nie wiedziałem właściwie, z czym mam do czynienia. Potem zaś rozmawiałem z moją przyjaciółką, która przekonywała mnie, że „TO NIE JEST WY-STA-WA”. Ja założyłem jednak, że jest, więc otwierałem szuflady komody i oglądałem filmy na ekranach. Shadur i Smoleński wygrywają między innymi tym, że się nie dali do tej komody wstawić.

Ze zdziwieniem odkryłem, że za aranżację wystawy odpowiedzialny był m.in. skądinąd świetny projektant Marcin Kwietowicz. Bo może to i funkcjonalny mebel, ale nie do prezentacji sztuki. POLIN inwestuje w rezydencje, produkcje, całkiem spory katalog (z tekstami takich autorów jak Iwona Kurz, Ewa Klekot czy Łukasz Zaremba), a na premierze filmu Smoleńskiego i Shadur – w całkiem niezłe wino i humus dla wszystkich, ale nie potrafi zorganizować wystawy z prawdziwego zdarzenia? Osobliwe.

Prace powstałe w efekcie rezydencji są bardzo nierówne. Najlepiej wypadli ci twórcy, którzy potrafili odbić się od tematu Zagłady, właśnie jak Smoleński i Shadur albo kompozytor Lukas Ligeti. Kuratorki, Ewa Chomicka i Agnieszka Pindera, piszą o sztuce o Holokauście po Yael Bartanie. OK. Jednak w większości pokazywanych prac artyści gryzą własny ogon i poddają się logice zgranych scenariuszy w rodzaju „Żyd przyjeżdża do Polski” (jak w płytkim komiksie o chwytliwym tytule „Nie pojedziemy zobaczyć Auschwitz” J. Dresa), któremu Bartana potrafiła nadać bardziej uniwersalną perspektywę i wymiar polityczny. Może to zabrzmi brutalnie, ale osobista trauma, niezależnie czy będzie to drugie, trzecie czy czwarte pokolenie, to za mało, by zrobić dobre dzieło sztuki.

No ale gdyby nie film Smoleńskiego i Shadur, właściwie bym o tych rezydencjach nie pisał.