Spojrzenia

piksa
Agnieszka Piksa

Właśnie otworzyła się wystawa nowej edycji konkursu Spojrzenia, nagrody fundowanej przez Deutsche Bank. Chociaż to wciąż najważniejsza nagroda artystyczna przyznawana w Polsce, budzi coraz mniej emocji. A budzi coraz mniej emocji, gdyż w niewielkim stopniu odzwierciedla dynamikę naszej sceny. Wcześniej niezauważeni w Spojrzeniach pozostawali robiący gdzie indziej kariery malarze. Nigdy nominowany nie był Jakub Julian Ziółkowski, a neosurrealiści nie mogli stanąć w szranki ze sztuką bardziej zakorzenioną w rzeczywistości. Konkursowi brakuje nerwu.

Chodząc po nowej wystawie, też myślałem o nieobecnych. Efekty obrad jury, które nominowało piątkę kandydatów (głównie kandydatek) do nagrody, niezbyt pokrywają się z tym, co wzbudzało największe emocje w świecie sztuki w ostatnich dwóch latach. Konkurują ze sobą Alicja Bielawska, Ada Karczmarczyk, Piotr Łakomy, Agnieszka Piksa i Iza Tarasewicz. Brakuje mi tu najbardziej dwóch nazwisk: Honoraty Martin i Łukasza Surowca. To przecież o nich mówi się i dyskutuje (zwłaszcza o działaniach Martin, ale przypomnę też świetny śląski mural Surowca). Chyba nie jestem w tej opinii odosobniony.

Wiem, jak wyglądają nominacje, sam trzykrotnie uczestniczyłem w jury nominującym w poprzednich latach. Dziesięciu krytyków i kuratorów proponuje po dwa nazwiska, potem się głosuje, a potem wszyscy są nieco zdziwieni wynikami głosowania. Nie wiem, czy nikt nie wysunął kandydatury ani Martin, ani Surowca. Ale ich brak odbija się to na randze konkursu, któremu szczerze kibicuję. Spojrzenia mają już swoją tradycję i stałe miejsce w kalendarzu. Przydałoby się jeszcze trochę ożywczego napięcia.

M-Z

DSC07761 (2) — kopia

Muzeum Narodowe w Warszawie otworzyło nowy sezon kolejną ciekawą i niezwykle starannie przygotowaną wystawą. Rzecz dotyczy pomysłu sprzed 40 lat, gdy grupa artystów i architektów wspólnymi siłami projektowała trasę biegnącą od Muzeum do Zalewu Zegrzyńskiego. Tam wymyślono filię poświęconą sztuce współczesnej. Trasę nazwano M-Z. M od Muzeum i Z od Zalewu. Za projektem stali Marian Bogusz i Jerzy Olkiewicz. Zaprojektowano futurystyczne budynki – nowego muzealnego skrzydła na Skarpie Wiślanej oraz „muzeum na wodzie” na końcu 28-kilometrowej trasy, rzeźby i interwencje wzdłuż ciągnącej się drogi. Nie zrealizowano nawet jednej przydrożnej formy przestrzennej. Zresztą projekt miał raczej charakter koncepcji, luźnej propozycji. Samo Muzeum, które gościło wystawę projektu w swym holu, traktowało pomysły artystów bardziej jako punkt wyjścia do dyskusji niż coś rozpatrywane na serio. Proponowane budynki nie przypominają niczego, co kiedykolwiek wzniesiono w Polsce. Jedna z propozycji filii Muzeum Narodowego nad zalewem zakłada zbudowanie trzech spodków wiszących nad taflą wody.

DSC07745 (2) — kopia
Na wystawę składa się głównie kilkadziesiąt plansz, na których artyści przedstawili swoje pomysły. To kolaże ukazujące usytuowanie rzeźb w przestrzeni czy mapki z naniesionymi interwencjami kolorystycznymi. Są niezwykle atrakcyjne i większość z nich przypomina prace współczesnych artystów. Tych, którzy sięgają po archiwalne zdjęcia, by je nieco przekształcić. Wydaje się, że kolorystyka plansz sama podpowiedziała kuratorom zaproszenie do udziału w wystawie Katarzyny Przezwańskiej, której prace to często jaskrawe, barwne interwencje (jak w Parku Rzeźby na Bródnie). Na dziedzińcu muzealnym Przezwańska przekształciła nieckę fontanny w jednobarwną, błękitną płaszczyznę. To z jednej strony odniesienie do plansz, które oglądamy w środku muzeum, z drugiej – do wody, do zalewu. M-Z. Tyle że już po paru dniach instalacja Przezwańskiej uległa zabrudzeniom i przestała robić wrażenie.

DSC07705 (2)

DSC07781 (2) — kopia

Plusem wystawy jest umiejętnie wykorzystanie rozszerzonej rzeczywistości (zazwyczaj jeśli pojawia się na wystawach, służy raczej za gadżet). Wystawę ogląda się więc z urządzonkiem w dłoni. Dzięki niemu pośrodku przestrzeni wyrastają architektoniczne projekty, niby z przeszłości, ale wciąż z „przyszłości”.

Wszystko razem składa się na przemyślaną, zgrabnie zaprojektowaną ekspozycję. Niewiele z takiej wystawy może wyniknąć. Nikt raczej nie płacze po tym, że rzeźb i budynków nie zrealizowano. Wiemy, jak dzisiaj trudno jest cokolwiek zbudować. „M-Z” to raczej kolejny przypis do historii sztuki. Epizod nieco zapomniany zostaje ponownie wydobyty na światło dzienne jako jedna z wielu narracji o tym, jak sztuka próbowała wychodzić poza muzealne mury. Czasami tyle wystarczy.

Ząbkowska

DSC07910 (2)

Wczoraj uczestniczyłem w skromnej uroczystości na Pradze. Przy okazji festiwalu Otwarta Ząbkowska, organizowanego przez Teatr Powszechny, na Barze Ząbkowskim zaświecił neon. Gospodynią była pani Krystyna Walczak-Kawecka, związana z barem od 60 lat. Dziś zawiaduje biznesem jej córka, Elżbieta Zawistowska, ale pomagają też następne pokolenia. Pani Krystyna podkreśla, że w barze niemal wszystko powstaje na miejscu. Jest tu tanio i pożywnie. Sami lepią pierogi i sami pieką ciasta. Neon też właściwie zaprojektowała sama – po prostu odręcznie napisała nazwę baru. Neon świeci więc jej charakterem pisma. Za projektem stoi Paweł Althamer. Kilka lat temu zaproponował, by neon na bródnowskiej bibliotece „napisała” jej dyrektorka. Wtedy jego pomysłu nie zrealizowało. Na Ząbkowskiej się udało bez większym problemów. Przed wejściem do baru stanęły też donice z identycznym napisem, kształtem nawiązujące do tradycyjnych barowych kubków sprzed lat (ja kojarzę je z kompotem lub kisielem, ale niektórzy wspominali podawaną na koloniach rozwodnioną galaretkę). Althamer wspiął się na drabinę, by neon odsłonić, a pani Krystyna „poświęciła” donice wodą z białej polewaczki. Na sympatycznym mini-przyjęciu w Barze Ząbkowskim serwowała ciasto (to wypiekane na miejscu), owoce i cukierki. Uroczystość nie zakłóciła zwykłej pracy baru.

DSC07851 (2)

DSC07843 (2)

Przez dwa dni festiwalu Otwarta Ząbkowska trwał też kongres rysowników (pod hasłem „Świetlista rzeka”), adresowany głównie do praskich dzieci. Rysowały na długich pasach papieru, położonego bezpośrednio na ulicy. Dorośli chętniej wypisywali hasła – o Legii albo o tym, że lokatorzy to nie towar. Ale zauważyłem też brzmiące znajomo „3 razy da”, wszak w niedzielę odbywało się tłumnie bojkotowane referendum. Rysunki spektakularnie rozmył krótki, ale intensywny deszcz.

Alternativa

DSC07263 (2)

Nie bywam w Gdańsku i w Wyspie tak często, jak bym chciał. Ale jak już jestem, miewam déjà vu. Chodzi pewnie o kontekst miejsca, Stoczni Gdańskiej, w której mieści się IS Wyspa. Stocznia oddziałuje siłą swego historycznego bagażu – coś się tu zaczęło i coś skończyło. Stoczniowe budynki zarosły zielska, które teraz ustępują miejsca nowym ulicom. Historia Solidarności została zamrożona w instytucji-pomniku (Europejskie Centrum Solidarności). A Instytut Sztuki Wyspa, prężna i ważna instytucja, okupuje przestrzenie naznaczone zębem czasu i historii. Na potrzeby festiwalu Alternativa Wyspa wykorzystuje halę 90B (były główny magazyn stoczniowy), którą dziś oddziela od niej nowa ulica – do przejścia dla pieszych daleko, więc biega się na drugą stronę, pokonując barierki i niemal ryzykując życie. Niby się tu z roku na rok coś zmienia, ale nie do końca.

Tematy Alternativa czerpie z najbliższego otoczenia, stąd może to déjà vu. W tamtym roku była „Codzienność”, w tym – „Wernakularność”. Główna wystawa tegorocznej edycji festiwalu, odnosi się wszak do tego, co lokalne, swojskie, nieprofesjonalne, oparte na wiedzy „ludowej”.

DSC07358 (2)
„Ślady proste” Anny Królikiewicz (2015)

„Wernakularność” na pierwszy rzut oka przypomina typowe biennale. Przede wszystkim zadbano o różnorodność prac. Jest tu i zielnik, i archiwum, prace wideo i kolekcje przedmiotów znalezionych, tkaniny, zabawy z liternictwem, projekty angażujące innych. Do wyboru, do koloru. Prace nowe doprawione są klasyką, a konkretnie Harunem Farockim, który często pojawia się na światowych wystawach, a trend ten nasilił się po jego śmierci w zeszłym roku (na Biennale w Wenecji znalazła się instalacja, na której na raz wyświetlane są wszystkie jego filmy). Ale sam wybór Farockiego jest niezwykle cenny – jego instalacja zestawia w szeregu monitorów fragmenty filmów z motywem robotników wychodzących z fabryki, pochodzącymi z różnych dekad – od słynnego filmu braci Lumière po Björk w roli Selmy w filmie Larsa von Triera „Tańcząc w ciemnościach”. Tu też miałem déjà vu, bo wchodząc do stoczni przez historyczną bramę obok Pomnika Poległych Stoczniowców, mijałem wychodzących robotników. Nie wiedziałem tylko, czy to oby na pewno robotnicy i gdzie właściwie pracują.

Na wystawie stoczniowe są rośliny zamknięte w gablotach przez Macieja Salomona, i pismo szablonowe, które kiedyś było tworem anonimowych robotników stoczni, nie było skodyfikowane, a dzisiaj zamienia się w „stoczniowy” font. Lokalne są śmieci, z których na ścianach układa ornamenty Sylvie Réno. Inni artyści idą dalej – na przykład analizują społeczne życie kamieni. Jest pękająca glina zamknięta w geometrycznej siatce, zacieki i ślady korozji na materiale. „Wernakularność” została potraktowana szeroko i często – metaforycznie. Wrażenie, że to już się widziało, potęgują dobrze już przerobione prace polskich artystów. Zupełnie nie wiem po co przywołano powielające wzory z tandetnych tipsów obrazy Rafała Bujnowskiego czy „roztapiającą się” metalową klatkę Olafa Brzeskiego.

DSC07345 (3)
Konrad Pustoła, „Stawinoga” (2015), fragment

Najbardziej wernakularny jest temat instalacji Konrada Pustoły, który na podstawie artefaktów z domowych archiwów odtwarza życie rodzinnego letniska w Stawinodze. Robi się przytulnie. Wiejski dom rodzina Pustoły remontowała własnymi rękami, odbywały się tu rodzinne uroczystości. Spędzano raczej spokojny czas – Stawinoga to miejsce odpoczynku. Profesjonalne fotografie Pustoły sąsiadują ze zdjęciami rodzinnymi oraz powstałym na wsi gobelinom jednej z kobiet z rodziny. Dacze to jednak rozrywka inteligencji.

Projekt Pustoły wyróżnia się na tle całej wystawy – pokazuje coś autentycznego. Gdzie indziej lokalność czy oddolna wiedza przepracowane bowiem zostają przez pryzmat sztuki, metafory. Artyści albo pochylają się nad kamieniami, albo sami wystrzelają w wyżyny abstrakcji. Może przydałyby się tu jakieś przykłady czegoś nieskażonego sztuką. Bo czy pismo stoczniowe potrzebuje profesjonalnych grafików? Czy ogródek przy Wyspie, w który tyle energii włożyli artyści (także by zaangażować okolicznych mieszkańców), wytrzymuje konkurencję z tysiącami ogródków działkowych? Czy nie potrafilibyśmy docenić pań robiących tipsy, gdyby Bujnowski nie przemalowałby ich tworów?

(Krótka wizyta nie pozwoliła mi na uczestnictwo w bogatym programie towarzyszącym wystawie.)

Lato

DSC06421 (2)

Miałem dosyć pracowite, ale w pełni wakacyjne lato. Prawie dwa tygodnie spędziłem na kempingu w Świeciu, gdzie grupa artystów pracowała nad autobusem-arką. Liderem grupy był Paweł Althamer, chociaż sam się do tego nie poczuwał. Althamer stroni od hierarchii, te często narzucają się jednak same.

Świecie w XIX wieku przeniosło się, cegła po cegle, z równiny między Wisłą i Wdą na skarpę, gdzie przestały grozić miastu powodzie. Ostatniego dnia warsztatów arka pokonała podobną trasę i stanęła na świeckim rynku (następnego poranka przesunięto ją do parku obok Ośrodka Sportu i Rekreacji). Wróciliśmy złotym autobusem, którym kieruje brat Pawła, Marcin.

DSC06321 (2)

Przez cały pobyt żar lał się z nieba. I tylko na czas procesji spadł deszcz. Padało jakieś pół godziny. Przyznaję, do ostatniego dnia nie wiedziałem, co z tego wszystkiego wyniknie.

Mój tekst o arce na Dwutygodniku

DSC07242 (2)

Kilka dni po powrocie ze Świecia wybrałem się z moją przyjaciółką Anką do Elbląga, gdzie spacerowaliśmy szlakiem form przestrzennych, z których większość właśnie skończyła 50 lat. Byliśmy zmęczeni i nieco zawiedzeni. Ale zahaczyliśmy też o Grunwald, Gdańsk, Frombork i Białystok. W białostockim Arsenale zdążyliśmy na wernisaż wystawy „Nasze ciało narodowe”. Na otwarciu dominowały języki wschodnie: rosyjski, ukraiński, białoruski.

Mój tekst o elbląskim „metalowym spadku” na Dwutygodniku