Kraj folkloru

folklor-kenar
Dzbany Antoniego Kenara – najmocniejszy punkt wystawy

W dzisiejszej „Wyborczej” recenzuję wystawę „Polska – kraj folkloru?” w stołecznej Zachęcie, przygotowaną przez Joannę Kordjak. Tekst jest dostępny na stronie internetowej gazety pod TYM LINKIEM. Poniżej fragment:

„W ludzie polskim tkwią nieprzebrane talenty artystyczne”, mówi lektor we fragmencie kroniki filmowej. Krótki reportaż dotyczy ludowych malarek z Zalipia. Zalipianki współpracowały z profesjonalnymi artystami, m.in. Heleną i Lechem Grześkiewiczami, przy opracowywaniu wzorów dla Fabryki Fajansu we Włocławku. Popularne „włocławki” do dziś goszczą w naszych domach. Na wystawie „Polska – kraj folkloru?” talerze i misy z Włocławka zdobią całą ścianę. Obok wisi replika żyrandola, jednego z tych, które Grześkiewiczowie zaprojektowali dla wnętrz Pałacu Kultury i Nauki. Jego rozbuchana ceramiczna forma gryzie się nieco z ludowymi wzorami. Ale sam Bolesław Bierut powiedział, że „wszystko, co w sztuce wielkie, bierze się ze sztuki ludowej”.

Był to paradoks stosunku władzy ludowej do wsi. Z jednej strony PRL-owskie miasto odczuwało wyższość wobec wsi, chłop miał się przekształcić w proletariusza, chłoporobotnika, industrializacja spowodowała masową migrację ze wsi do miast. Z drugiej strony – to na podstawie sztuki ludowej, oczywiście wyzbytej aspektu religijnego, konstruowano narodową tożsamość. Sztuka ludowa miała być odtrutką na kulturę szlachecką. Dlatego tancerze w ludowych strojach ubarwiali niemal każdą państwową uroczystość. Czym więc była ta ludowość? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć wystawa w Zachęcie.

przezwanska.jpg
Katarzyna Przezwańska

Przy okazji wspominam też wystawę „Eksperyment łysogórski” w Miejscu Projektów Zachęty i tę oto donicę Kasi Przezwańskiej.

Habima Fuchs

fuchs3

Pierwszy dzień w Warszawie spędziłem uroczo z przyjaciółką Anką. W środku obiadu złapała nas ulewa przetykana atakującymi ulicę drobnymi kulkami gradu, więc rozluźniając nieco plany, przebimbaliśmy dwie godziny sącząc kolejne karafki białego wina. Potem omijając kałuże dotarliśmy do Miejsca Projektów Zachęty na wystawę Habimy Fuchs „Słona morska woda wchłonięta przez chmurę staje się słodka”. Tytułowe zdanie brzmi jak ogólnie przyjęta prawda. Woda w chmurze bierze się z parujących mórz i oceanów. Ale przecież w procesie parowania sól zostaje na dole, a uwolnione H2O wędruje sobie górą jako chmury, by gdy już im ciąży, powrócić na ziemię. Ale czy chmury kiedykolwiek wchłaniają słoną wodę? Coś się tu nie zgadza. Jak się okazuje, Fuchs zaczerpnęła to zdanie z „Królewskiej pieśni” buddyjskiego mistrza Sarahy. Cóż, nawet buddystom nie zawsze trzeba wierzyć.

Na wystawę Fuchs wchodzi się jak na strony dawnego traktatu i szkolną wiedzę powinno się na chwilę wziąć w nawias niepamięci. Będzie tu trochę o tym, jak wszystko w Kosmosie łączy się w harmonijną całość. Bo bez tych chmur zamieniających słoną wodę w pitną raczej byłoby czym ugasić pragnienia. Czeska artystka jak domorosły filozof sprzed wieków próbuje poskładać do kupy wszystkie elementy, by upewnić się, że stanowi fragmencik zgrabnie pomyślanej układanki, w której materia cyrkuluje śpiewająco, z chmury w deszcz i z powrotem. Jej rysunki przypominają nawet wykresy ze średniowiecznych ksiąg. Tu jednak rozpisane zostały na ceramiczne artefakty, rozsiane po wszystkich zakamarkach galerii. Niektóre łatwo przeoczyć. Fuchs lepi z gliny przedmioty trochę magiczne, naśladujące naturę, a trochę użytkowe. Niby góry, ale wciąż naczynia. Niby miseczki, ale reprezentujące ludzkie ciało. Niby fujarki, ale nie nadają się, by na nich grać, za to ujawniają w swym wnętrzu hieroglifowe szlaczki DNA.

fuchs.jpg

Górski krajobraz przechodzi w dolnych pomieszczeniach we wnętrze świątyni, wypełnione ciepłym światłem przefiltrowanym przez półprzezroczystą, delikatną kurtynę, przełamaną spływającym z sufitu błękitnym pasem strumienia czy deszczu. Zamieszkuje tu posążek Buddy, który cieszy się, że jest górą, pokryty nitkową pajęczyną, oraz lis, japoński Kitsune obdarzony magicznymi zdolnościami, trzymający w pysku zwinięty papierek jak przepowiednię wyroczni. Zamiast rudej kity wyrasta mu suchy krzaczek. Jak przystało na ołtarze, otaczają ich miseczki do składania darów, ceramiczne ukwiały i intrygujący malunek na ścianie, „Źródło”, nie to wir z rzecznym ogonem, ni to wodna kometa, ni to plemnik.

O ile jednak wystawa to traktat o harmonii świata, o tyle trzeba go sobie samemu opowiedzieć. Stąd te moje domysły. Za mapę służyć może schemat na rozkładanej ulotce. Fuch połączyła na nim powracające na wystawie motywy: i lisa, i drzewo, i buddę, i źródło, i dłoń otwartą jak do wróżby, i góry, i kosmologię, i słoną wodę przefiltrowaną przez chmurę. Wszystko to powiązane kropkowanymi liniami i uzupełnione kilkoma sentencjami wykaligrafowanymi drobnym pismem. O tym, że czego nie można oddać słowami, należy zrozumieć przez ciszę. Że we wszystkich świecach płonie jeden płomień. O tym, że zmęczone tkwieniem w „ciszy uśpienia” góry wyciągają ramiona jeszcze wyżej. I że gdy pozbędziemy się wypełniającego nas balastu, przez nasze puste wnętrza jak przez flet czy naczynie przepłyną poezja i muzyka. Jak przez drobną figurkę śpiącego człowieka, leżącą na parapecie tuż przy wejściu, która tak zapomniała o swojej cielesnej odrębności, że jednym końcem wypuściła korzenie, a z drugiego coś jej wyrasta. Chyba że to denat, który rozkłada się w takiej poetyckiej manierze.

fuchs4.jpg

Nie trzeba być wielkim buddystą, by to zrozumieć i docenić. Przynajmniej do takiego ateusza jak ja filtrująca chmura przemawia bardziej niż opowieści o długowłosym czarodzieju dla kaprysu zmieniającym wodę w wino, którego mniej utalentowani następcy wyznają kult partii rządzącej i raz na jakiś czas wymodlą sobie atrakcyjną działkę w centrum miasta. Habima Fuchs oczyszcza siebie i nas z tych współczesnych naleciałości, cofając się do czasów bardziej mistycznych. Stąd te atawizmy, które jej wybaczam. Tworzy kulturowy zlepek, co raz budzący skojarzenia a to z Bliskim, a to z Dalekim Wschodem, a to z niby bardziej naszym judeochrześcijańskim zapleczem.

Wokół samej artystki osadza się specyficzna aura. Gdy spotkałem się z jej sztuką po raz pierwszy, zeszłej jesieni podczas „Silwohortiaromaterapii” w Otwocku, gdzie też przypominano, że człowiek to tylko drobny trybik większej maszyny, najbardziej wszystkim utkwiło, że Fuchs to nomadka. Że co jakiś czas wędruje sobie z miejsca w miejsce, wdychając na górskich szczytach mądrości o świecie. Ale kilka miesięcy później spotkałem ją i Magdę Kardasz, kuratorkę Miejsca Projektów Zachęty, na otwarciu wystawy w Polach Magnetycznych, więc bywa i w galeriach.

fuchs6

fuchs7.jpg

Wystawę Fuchs warto odwiedzić chociażby po to, by na własne oczy przekonać się, jak świetnie aranżuje przestrzeń. Wystawiający tu od kilku lat artyści nigdy do końca nie wiedzieli, co zrobić z pomieszczeniem w piwnicy, a tu, proszę bardzo, jak się potrafi, to i z piwnicy da się coś wyczarować. Ale całość przesiąknięta jest jakąś artystyczną szczerością, więc może z tym nomadyzmem jest coś na rzeczy – jak naiwnie nie brzmiałoby przebąkiwanie o szczerości w kontekście sztuki, galerii, miasta i dziewczyn z żółtymi parasolkami przechadzającymi się ulicą Foksal, które przełamując cielesne dystanse wróżą z dłoni niemieckim turystom w japonkach, zapewniając, że dla świętego spokoju powinni skorzystać z usług lokalu ze striptizem. No ale w końcu, jak przypomniał mi dosłownie przedwczoraj wspaniały pisarz i poeta Richard Brautigan, z każdą kroplą / deszczu / zaczyna się / ocean.

Chwasty

DSC08001 (2)

W Miejscu Projektów Zachęty wyrosła łąka. Wewnątrz budynku wygląda spektakularnie i absurdalnie. Rośliny niskie i wysokie zajmują kilka metrów kwadratowych. Artystka Karolina Grzywnowicz przeniosła je z Bieszczad, z miejsc, w których kiedyś istniały miejscowości. Ich ludność została przesiedlona tuż po wojnie, m.in. w wyniku akcji Wisła. Wioski opustoszały.

Grzywnowicz interesują rośliny jako ślady po byłych mieszkańcach. W przeciwieństwie do budynków, po których gdzieniegdzie zostały zaledwie resztki fundamentów, rośliny przetrwały. Wciąż odradzają się na nowo. Stąd nagła obecność roślin ozdobnych w miejscach, gdzie dawno nie mieszkają już ludzie, czy drzew owocowych w środku lasu. To ślady po sadach i przydomowych ogródkach. W tekście towarzyszącym wystawie czytam, że „zmiany w strukturze i składzie chemicznym gleby wprowadzone kiedyś przez człowieka są na tyle znaczące, że dają możliwość przetrwania tym gatunkom nawet przez następne 600 lat”.

Przypomniał mi się przykład z innego zakątka Polski, lektura „Miedzianki” Filipa Springera. Położoną w okolicach Jeleniej Góry Miedziankę, dawny Kupferberg, w wyniku zmian granic po II wojnie światowej opuścili Niemcy, a przybyli tu Polacy też długo nie zagrzali miejsca (jak odkrywa Springer, w związku z rabunkowym wydobyciem uranu przez Rosjan). Z Miedzianki niewiele pozostało. Rynek zamienił się w łąkę. Ale jeden z wizytujących tu dawnych mieszkańców powiesił tabliczkę na starym drzewie „Erriner die Leute von Kupferberg”. Tym drzewem była śliwa, chyba nieprzypadkowo. Posadzić ją musiał jakiś człowiek.

Wystawa „Chwasty” Karoliny Grzywnowicz to też rodzaj epitafium.

DSC07983 (2)

Łące w galerii towarzyszy mapa z naniesionymi miejscowościami, których już nie ma, oraz zielnik, a w nim dosyć dobrze znane rośliny: porzeczka, lipa, narcyz, jabłoń. Opisom stricte botanicznym towarzyszą informacje, jak dane gatunki były wykorzystywane przez człowieka i o czym dziś może świadczyć ich obecność. Niektóre drzewa sadzono więc wokół cerkwi. Szczaw może dziś rosnąć tam, gdzie kiedyś wypasano owce, a pokrzywy – tam, gdzie nawożono obornikiem. Tarnina służyła za żywopłot, a kalinę koralową sadzono na grobach młodych dziewcząt, utożsamiano ją bowiem z młodością i dziewictwem.

Ciekawe, że w Warszawie w krótkim odstępie czasu pojawiły się dwa projekty artystyczne, w których rośliny grają pierwszoplanową rolę i wskazują na historię człowieka. W Cysternie obok CSW Gregor Różański zajmował się niedawno się roślinami, które przewędrowały długie odległości za sprawą ludzi (celowo lub przypadkiem). Przydługim informacjom towarzyszyły mikro-ogródki, rośliny posadzone w szklanych pojemnikach. To historia roślinnych migracji, ciekawy temat. Wystawa rozczarowywała jednak na poziomie czysto wizualnym, a nieufność budził fakt, że zbyt łopatologicznie rośliny porównywano tu do ludzi, „nielegalnych imigrantów”. Dostały swoją „zieloną kartę”.

Zainteresowanie artystów roślinami wpisuje się w szersze trendy współczesnej (post)humanistyki. Stąd zielniki na wielu wystawach (ale też zwierzęta, kamienie itd.). Nawet Róża Luxemburg prowadziła zielnik. Czasami można jednak odnieść wrażenie, że zebrany przez artystów materiał lepiej nadawałby się na książkę niż wystawę. Takie wrażenie towarzyszy mi zresztą często, gdy mam do czynienia ze sztuką opartą na badaniach. Jakby artyści zatrzymywali się w pewnym miejscu, nie wyciągali wniosków, a zbyt wcześnie szukali metafor. Grzywnowicz wychodzi obronną ręką. Jej gest jest silny, emocjonalny. Ale też chętnie przeczytałbym o tym książkę.