Sifang Art Museum i okolice

saf1
Sifang Art Museum

W 2003 roku kolekcjoner Lu Xun i jego ojciec, biznesmen Lu Jin, zaprosili do Nankinu chińskich i zagranicznych architektów. Pokazali im działkę, kilka hektarów zieleni na przedmieściach, otoczonych zalesionymi wzgórzami. Każdemu dali wolną rękę, nie ograniczając ich ani własnymi oczekiwaniami, ani finansami. Wśród projektantów znalazł się m.in. chiński zdobywca nagrody Pritzkera Wang Shu, artysta Ai Weiwei czy David Adjaye. Efektem jest CIPEA (Chinese International Practical Exhibition of Architecture), lub też Sifang Art Collective, zbiór ponad dwudziestu budynków, głównie willi, architektonicznych fantazji.

Sercem tego założenia jest jednak Sifang Art Museum, powstałe z myślą o kolekcji sztuki współczesnej rodziny Lu.

saf5

saf6

saf2

Sifang Art Museum to jedno z tych instytucji, które wyglądają lepiej na zewnątrz niż w środku. Budynek, zaprojektowany przez amerykańskiego architekta Stevena Holla, jest jak znak graficzny, który za swe tło ma przyrodę. To architektura operująca prostymi geometrycznymi bryłami, ale do bólu efekciarska. Jakby ktoś połączył ze sobą kilka rur o kwadratowym przekroju.

Muzeum świetnie wypada na zdjęciach. Jak inne instytucje, których celem było stworzenie przede wszystkim architektonicznej ikony, samą bryłą ma przyciągać zwiedzających. (O czymś takim marzyliśmy kiedyś w Warszawie przed pierwszym konkursem na nową siedzibę Muzeum Sztuki Nowoczesnej). I rzeczywiście ta bryła działa. Gorzej, że skupiając się na zewnętrzu, architekt mniej uwagi poświęcił samym salom wystawowym. To stosunkowo skromne, mało praktyczne i jak na muzeum dziwne przestrzenie. Górna galeria, do której wjeżdża się windą, to po prostu wąski, zakręcający pod kątem prostym korytarz.

sifangxxx
Wystawa Yutaka Sone

Gdy z Marcinem odwiedziliśmy Nankin jeszcze przed świętami, w Sifang Art Museum trwała wystawa Yutaka Sone, Japończyka mieszkającego w Los Angeles (i reprezentowanego przez galerię Davida Zwirnera). To też sztuka efekciarska – Sone plecie bananowce z rattanu, ogromne pnie drzew wykuwa w marmurze, a wąski korytarz Sifang Art Museum wypełnił roślinami doniczkowymi, wśród których ustawił również marmurowe rzeźbki przedstawiające lunaparkowe atrakcje. Do współpracy zaprosił Oscara Murillo.

Na szczęście można się wybrać na architektoniczny spacer w terenie, co kilka kroków natykając się na budynek, zaprojektowany przez innego słynnego architekta. CIPEA to architektoniczne pole doświadczalne. Chilijczyk na dachu willi zaprojektował sadzawkę. Philip F. Yuan buduje dom ze szklanych kafli. Budynek projektu Zhanga Leia przypomina abstrakcyjną rzeźbę, z daleka przypomina dizajnerski gadżet, a nie kilkupiętrową willę. Architekcie chętnie wykorzystują naturalne ukształtowanie terenu, a w swe projekty włączają nawet zastaną roślinność.

cipea8
Light Box, proj. David Adjaye
cipea2
Wonderland House, proj. Philip F. Yuan
cipea1
Block House, proj. Zhang Lei

Tyle że to architektura w większości zupełnie nieużywana. Większość budynków wygląda świetnie z daleka. Gorzej z bliska.

Być może trafiliśmy tu w złym momencie, ale na pewno w takim, gdy na całym projekcie pojawiają się istotne rysy. Okazuje się, że centrum konferencyjne (proj. Arata Isozaki), które też zawiera przestrzenie ekspozycyjne, jest raczej rzadko używane. Hotel na 65 pokoi (proj. Liu Jiakun i Gary Chang) jest jeszcze niedokończony. Podobnie kilka willi. A, jak wiadomo, nieużywana architektura starzeje się niezwykle szybko.

Efektowne budyneczki zdradzają już stan rozpadu. Niektóre zaś zaczęły się sypać, zanim je jeszcze wykończono. A w sztucznym jeziorku, wokół którego rozplanowano całe założenie, aktualnie brakuje zaś wody, więc Boat House (proj. Matti Sanaksenaho & Pirjo Sanaksenaho) traci sens, a wspierający się na palach „wodny pawilon” (proj. Alberto Kalach) stoi w błotnistej kałuży. Tylko z kortu tenisowego niedaleko willi projektu Ai Weiweia ktoś najwyraźniej korzysta.

cipea5
Waterside Pavilion, proj. Alberto Kalach

cipea6

Przeżyłem w Sifang mały instagramowy orgazm, bo większość budynków jest bardzo fotogeniczna, zwłaszcza w jesiennej aurze. Co tu dużo mówić, chciałoby się w jednej z takich willi zamieszkać. Jednak całość sprawia wrażenie chińskiego ghost town, tylko dla bogaczy.

Bo wszystko to było możliwe dzięki majątkowi zgromadzonemu przez jego Lu seniora, który – jak wielu chińskich milionerów – zaczynał od kariery w polityce. W zamierzeniu ojca i syna Sifang Art Collective miał odpowiadać na przyspieszoną chińską urbanizację, w procesie której zapomina się o jakości architektury, a chińskie miasta coraz bardziej się do siebie upodabniają.

Mam wątpliwości, czy problemem Nankinu, Pekinu czy Shenzhen jest brak luksusowych willi i butikowych hoteli. Kolekcjoner z Nankinu ma jednak dalsze plany. Ostatnio na Instagramie Sifang Art Museum pojawił się sam Theaster Gates, który dyskutuje z Lu Xunem swój projekt architektoniczny dla Sifang.

cipea10
Pond Lily, proj. Mathias Klotz
cipea4
Six-room villa, proj. Ai Weiwei

30 Amerykanów/ek

img_1831
Leonardo Drew, „Untitled #25”, 1992, detal

To niby nic wielkiego – wystawa o prostej konstrukcji, do jednej prywatnej kolekcji. Chociaż tytuł mówi o trzydziestu, prezentowane są tu prace trzydziestu jeden czarnoskórych amerykańskich artystów i artystek. Wszystkie pochodzą ze słynnej kolekcji rodziny Rubellów z Florydy. Tę podróżującą wystawę zainaugurowano w Miami dosyć dawno, w grudniu 2008 roku; później odwiedziła szereg amerykańskich miast, m.in. Waszyngton, Milwaukee, Nashville, Nowy Orlean, Detroit czy Ohio. We wrześniu trafiła też do Tacoma Art Museum (TAM).

W muzeum w Tacomie, od niedawna mieszczącym się w nowym budynku, często goszczą takie wędrujące wystawy – wystawy, które być może już medialnie przebrzmiały, ale wciąż warto je obejrzeć. Jakiś czas temu dzięki TAM mogłem zobaczyć świetną wystawę poświęconą AIDS, teraz – „30 Amerykanów”.

img_1843
Nina Chanel Abney, „Class of 2007”, 2007. Abney sportretowała swoją klasę w prestiżowej nowojorskiej Parsons The New School for Design, odwracając kolory skóry – w ten sposób została białą blondynką, strażniczką więzienia.

Tytuł jest zresztą ciekawy – bo celowo niedoprecyzowany. Zrezygnowano tu z określenia „Afroamerykanie” na rzecz po prostu Amerykanów i Amerykanek. Bo w Stanach niezależnie od tego, za kogo się uważasz, zawsze pozostaniesz Amerykaninem. Nawet Indian amerykańska poprawność polityczna przechrzciła na Native-Amerykanów, pozbawiając ich niejako osobnej tożsamości (wolę kanadyjskie określenie First Nations, czyli Pierwsze Narody – narody, które mieszkały tu przed kolonizacją i powstaniem Kanady).

W ten sposób już sam tytuł staje się manifestem i pytaniem o ciągłą potrzebę używania określeń rasowych. Czy czarnoskórzy artyści tworzą spójną kategorię? Czy artystów można określać przez kolor skóry? Czy da się takich kategorii uniknąć? Jean-Michel Basquiat miał powiedzieć: „Nie jestem czarnoskórym artystą. Jestem artystą”. Ale coś jest na rzeczy; zgrabnie ominięto kwestię w tytule, ale wystawa dotyka wciąż drażniących problemów, aktualnych osiem lat temu, u początku prezydentury Baracka Obamy, i chyba jeszcze bardziej aktualnych dzisiaj – w przeddzień prezydentury Donalda Trumpa. Bo nie jest to tylko kwestia historii. Chociaż sporo prac się tu do historii odnosi. Ameryka naznaczona jest piętnem niewolnictwa, KKK (Gary Simmons, Kerry James Marshall) czy plantacji bawełny (Leonardo Drew).

img_1835
Kehinde Wiley, „Sleep” 2008

Nie są to bynajmniej artyści, którzy wymagają specjalnej promocji czy reklamy. Wręcz przeciwnie – to ich nazwiska przyciągają dziś widownię do muzeum. To po prostu jedni z najlepszych twórców ostatnich trzech dekad w Stanach. Znaleźli się tu i Basquiat, i Glenn Ligon, i Kerry James Marshall, i oczywiście Kara Walker, i Kehinde Wiley, który – jak zwykle – skradł show swoimi gigantycznymi, dopracowanymi w każdym szczególe płótnami, przyciągającymi widzów jak muchy do miodu.

Jego ogromny, naładowany seksualnie obraz roznegliżowanego męskiego ciała to czyste piękno opakowane w nieco kiczowate, acz perfekcyjne opakowanie. Wiley podstawia swoich czarnoskórych modeli, często spotkanych na ulicy na Bronxie czy Brooklynie, pod postacie z malarstwa europejskiego, zarezerwowanego dla białych. Jakby zaklinał rzeczywistość. Z jego obrazem sąsiaduje ekspresyjno-streetartowy obraz Basquiata, ale też „Cotton Bale” Leonardo Drew – abstrakcyjna geometryczna rzeźba z budowana z surowej bawełny. Sama bawełna przywołuje ze zbiorowej pamięci szereg dramatycznych obrazów, od „Przeminęło z wiatrem” po „Django Unchained”.

img_1825
Rodney McMillian, bez tytułu, 2005

Parę metrów dalej – powieszony niczym filcowe rzeźby Roberta Morrisa kawałek wykładziny, który artysta Rodney McMillian znalazł porzucony przy ulicy i przywłaszczył jako dzieło sztuki. Odcisnęły się na nim lata użytkowania i ślady małych czy większych wypadków – plamy o niemożliwym już do ustalenia pochodzeniu. W efekcie mamy do czynienia z obiektem plasującym się między minimal artem, abstrakcją i jakąś zwykłą, brutalną codziennością.

W kolekcji Rubellów są też artyści o mniejszej sławie – na przykład queerowo-przebierankowe wideo Kelupa Linzy’ego oraz płótna przedwcześnie zmarłego Noaha Davisa (o którym pisałem przy okazji wystawy we Frye Art Museum w Seattle). No i można się na własne oczy przekonać, jak bardzo wyśrubowana jest kolekcja Rubellów. O każdej z pracy na „30 Amerykanach” można by powiedzieć, że nie powstydziłoby się jej żadne muzeum. Zaś jeśli kogoś tu brakuje, to na pewno Theastera Gatesa.

I choć wystawa jeździ od dobrych paru lat, potrafi wciąż budzić kontrowersje. Gdy rok temu pokazywano ją w Detroit Institute of Arts (DIA), krytycy podkreślali, że w końcu muzeum pokazuje wystawę odzwierciedlającą demografię miasta, w większości zamieszkanego przez czarnych, a więc też staje się bardziej otwarte na nową publiczność.

img_1853
Wangechi Mutu, „Non je ne regrette rien (No, I Regret Nothing)”, 2007, detal

Gdy wystawę pokazywano w Waszyngtonie, odwiedził ją oczywiście prezydent Obama z całą rodziną.  We wrześniu poprzedniego roku Obama otwierając Smithsonian National Museum of African American History and Culture (NMAAHC) w Waszyngtonie, pierwszą tego typu instytucję w Ameryce, w swoje przemówienie wplótł cytat z wiersza „I, Too” Langstona Hughesa: „I, too, am America” (Ja też jestem Ameryką). Na koniec przytoczę go w całości:

I, too, sing America.

I am the darker brother.
They send me to eat in the kitchen
When company comes,
But I laugh,
And eat well,
And grow strong.

Tomorrow,
I’ll be at the table
When company comes.
Nobody’ll dare
Say to me,
“Eat in the kitchen,”
Then.

Besides,
They’ll see how beautiful I am
And be ashamed—

I, too, am America.

Underground Museum

DSC06356
Noah Davis i Kahlil Joseph, „Sacred Garden”, 2016; w tle: Noah Davis, b.t., 2015

We Fry Art Museum w Seattle trwa wystawa „Young Blood”, poświęcona artystycznemu dialogowi między dwójką braci, Noah Davisem i Kahlilem Josephem. Joseph, starszy z braci, jest filmowcem. Davis, młodszy, był malarzem i zmarł przedwcześnie w wieku 32 lat jesienią zeszłego roku.

Davis z pewnością był ciekawym malarzem, zwłaszcza gdy skręcał w stronę Francisa Bacona. Joseph nazywał go Young Blood (Młoda Krew) – stąd tytuł wystawy, łączącej prace filmowe starszego i obrazy młodszego z braci. Ale pewnie nie pisałbym o niej, gdyby nie jeszcze jeden aspekt działalności Noah Davisa – nie tylko malarza, ale też aktywisty i kuratora.

DSC06299
Noah Davis, „Mężczyzna z karabinem i kosmitą”, 2008. Obraz jest portretem brata Davisa, Kahlila Josepha

W 2012 roku Noah Davis wraz z żoną Karon Davis otworzyli w Los Angeles własną przestrzeń wystawową, którą nazwali Underground Museum (Podziemne Muzeum). To nietypowe muzeum mieści się w dzielnicy Arlington Heights, zamieszkałej głównie przez Afroamerykanów i Latynosów, amerykańską klasę robotniczą. Niewielka instytucja ma ambicję tworzenia przestrzeni dialogu ze sztuką dla mieszkańców o niskich i średnich zarobkach. Problem w tym, że nie posiada żadnych dzieł sztuki.

Małżeństwo Davisów zamierzało wypożyczać z innych instytucji prace uznanych artystów i udostępniać je za darmo mieszkańcom swojej dzielnicy. Chodziło o to, by to sztuka, i to ta najwyższych lotów, przychodziła do ludzi, a nie ludzie do sztuki. Muzea im jednak odmawiały. Efektem tego odrzucenia była wystawa Davisa „Imitation of Wealth”, zrekonstruowana na wystawie „Young Blood”. Davis po prostu stworzył kopie prac znanych artystów, takich jak Marcel Duchamp, On Kawara, Robert Smithson, Dan Flavin czy Jeff Koons. W przypadku tych twórców nie jest to takie trudne. Wystarczy kupić stary odkurzacz na Craigliście. Jeśli chodzi o mnie, nie robi mi większej różnicy, czy to oryginał Jeffa Koonsa, czy wierna kopia. Davis przy okazji obnażył pewną hipokryzję stojącą za światem (i rynkiem) sztuki.

DSC06401
Noah Davis, „Imitation of Wealth”, 2014

Takich artystycznych zawłaszczeń jest oczywiście w sztuce mnóstwo. Nie ma lepszego pretekstu dla tworzenia kopii słynnych dzieł sztuki, bez ponoszenia konsekwencji, niż stworzenie nowego dzieła sztuki, podpisanego własnym imieniem. Tu dochodził jeszcze szczytny cel. Ale Davis dopiął swego. Pod koniec jego życia Underground Museum zainicjowało zaplanowaną na kilka lat współpracę z MOCA (Museum of Contemporary Art) w Los Angeles, które zgodziło się udostępniać im prace ze swojej kolekcji. Pierwszym efektem tej współpracy była wystawa wideoinstalacji Williama Kentridge’a. Właśnie trwa druga z serii wystaw zaplanowanych przez Davisa, zatytułowana „Non-fiction”, z pracami odnoszącymi się do rasowej dyskryminacji w Ameryce, autorstwa takich artystów jak Kara Walker, Kerry James Marshall czy Theaster Gates. (Sam niestety nigdy nie byłem w LA, więc tylko powtarzam zdobyte informacje).

DSC06338
Noah Davis i Kahlil Joseph, „Sacred Garden”, 2016; w tle: Noah Davis, „2004 (1)”, 2008

Ale na wystawie w Seattle o Underground Muzeum  przypomina też zbudowany wewnątrz muzeum ogród, nazwany tu „Sacred Garden”, będący wariacją na temat Fioletowego Ogrodu (Purple Garden), który Davis zaplanował jako część ich instytucji w Los Angeles. Dominują tu, oczywiście, fiolety, a roślinność uzupełniają afrykańskie figurki i kamienie półszlachetne. Kolorystycznie ten mini-ogród koresponduje zaś z wczesnym obrazem Davisa, „2004 (1)” z 2008 roku, jednym z nielicznych niefiguratywnych płócien w jego dorobku, do namalowania którego zainspirowały go symulacje na temat tzw. swing states, stanów, w których żaden z kandydatów nie ma znaczącej przewagi, w wyborach 2004 roku. Kolor obrazu nie jest przypadkowy – fiolet powstaje przez wymieszanie niebieskiego (Demokratów) i czerwonego (Republikanów).

Mi całe to pomieszczenie wydawało się dedykowane profesor Annie Sieradzkiej. Kto studiował w Instytucie Historii Sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, wie, o czym mówię.