Edward Krasiński, bez tytułu

kra13

W styczniu, kilka dni po przyjeździe do Warszawy, szedłem sobie przez miasto na wystawę Miriam Cahn i po drodze  wstąpiłem do Fundacji Galerii Foksal. Chciałem zobaczyć wystawiane tam prace Edwarda Krasińskiego z jego pierwszej wystawy w galerii Krzysztofory w Krakowie w 1965 roku. W połowie lat 60. Krasiński, po kilku lat spędzonych w stolicy, wracał do Krakowa jako inny, zupełnie niekrakowski artysta. Pokazał tam swoje „Dzidy”. Chociaż znałem te prace świetnie, możliwość ich ponownego spotkania to zawsze wielka przyjemność. A dzięki ciekawej aranżacji z ogromną żarówką, „Dzidy” i ich cienie rzucane na ściany tworzyły dynamiczną i intrygującą całość.

dzidy4

Większym zaskoczeniem było jednak to, co działo się na najwyższym piętrze Fundacji. Miałem szczęście, bo Andrzej Przywara zrekonstruował dopiero co instalację Krasińskiego z 2000 roku. Nikt jej nie oglądał przez dwadzieścia lat. Pierwszy – i ostatni raz – pokazywana była w Paryżu, na grupowej wystawie „L’autre moitié de l’Eruope” w Jeu de Paume. Znałem ją głównie ze zdjęć, najobszerniej reprodukowanych w katalogu wystawy w Fundacji Generali w Wiedniu „Edward Krasiński. Les mises en scène”.

IMG_2942
Fotografie Eustachego Kossakowskiego w katalogu wystawy Edwarda Krasińskiego w Fundacji Generali w Wiedniu

IMG_2937

IMG_2940

Chociaż kilkukrotnie pisałem o Edwardzie Krasińskim, wspominając także tę pracę (w tekście do katalogu wystawy Krasińskiego w Tate Liverpool), a kiedyś nawet miałem okazję wystąpić z Marią Matuszkiewicz na konferencji o mieszkaniu-pracowni Stażewskiego i Krasińskiego, tę jedną z jego ostatnich prac w jakiś sposób lekceważyłem. Ale robili to też chyba zajmujący się Krasińskim kuratorzy, bo jednak przez ostatnie dwie dekady nikt tej pracy nie wyciągnął z magazynu ani się chyba jej specjalnie nie przyjrzał. Poza tym, że oczywiście żyje jeszcze wiele osób, które nie tylko ją świetnie pamiętają, ale są też jej bohaterami.

No właśnie. Bo instalacja z Jeu de Paume zawsze wydawała mi się po prostu jaką laurką zrobioną przez Krasińskiego dla swoich przyjaciół i współpracowników, ważnych w tym konkretnym momencie. Krasiński umieścił ich na zdjęciach, które zawiesił w powietrzu, w przestrzeni wystawy. Rewersy fotografii pomalował na czarno, a wszystko otoczył swym niebieskim paskiem.

Spotkamy tu więc i jego rodzinę, i osoby ze świata sztuki: byłą żonę Ankę Ptaszkowską, córkę Paulinę Krasińską, kierującego przez lata warszawską Galerią Foksal Wiesława Borowskiego, młodych współpracowników galerii, którzy wkrótce założą Fundację Galerii Foksal (a dzisiaj są jeszcze gdzie indziej): Adama Szymczyka, Andrzeja Przywarę i Joannę Mytkowską. Dwa lata wcześniej Krasiński miał wystawę w Zachęcie, więc nie mogło wśród zdjęć zabraknąć Andy Rottenberg i Magdy Kardasz. Poza tym są tu jego przyjaciele z Francji, w tym artysta Daniel Buren. No i autor większości z tych zdjęć, Tadeusz Rolke, sfotografowany przez innego fotografa, blisko związanego z Krasińskim, Eustachego Kossakowskiego. Na wystawie w Paryżu Krasiński sam witał zwiedzających wystawę ze zdjęcia umieszczonego na drzwiach (jak z jego pracowni!),  a całość uzupełnił strusimi jajami na białych postumentach.

kra33

kra8

kra6

Ale jest tu też kilka arcyciekawych detali. Stanisław Cichowicz ma doklejonego do ust papierosa. A na rewersie jego fotografii nie ma niebieskiego paska, lecz plamka czerwonej farby w złotej ramce. Taka sama wisi w studiu Krasińskiego, a takie krople czerwonej farby umieszczał też w kieliszkach do wódki. W ten ironiczny sposób Krasiński odnosił się do przyjacielskich uwag, że może już czas z tym niebieskim paskiem skończyć. Obok Krasiński umieścił zresztą podpis sugerujący, że ta praca w złotej ramce nosi tytuł „To już koniec” i pochodzi z kolekcji artysty. Sama tabliczka z podpisem przypominała te z ówczesnej Zachęty. Dyskusji o strusich jajach nawet nie zaczynam.

W nieco późniejszych, podobnych instalacjach (w Galerii Klosterfelde w Berlinie w 2001 oraz w Anton Kern Gallery w Nowym Jorku w 2003 roku) Krasiński zastąpił fotografie lustrami, przez co „uruchamiały” się wraz z pojawieniem się w ich zasięgu ludzie. Można się o tym przekonać w Tate Modern – instalacja Krasińskiego szatkuje rzeczywistość niczym w wierszach Mirona Białoszewskiego.

kra31

O osobach otaczających Krasińskiego zwykło się mówić, że to jego przyjaciele. Nawet pisze się o nim i jego pracach z duża dozą poufałością.

Dzisiaj w tej instalacji uderza mnie najbardziej fakt, że to przecież praca o artystycznym zsieciowaniu! Nie wiem, czy w 2000 roku już mówiono, że na wernisażach uprawia się networking. Ale zjawisko na pewno istniało. Nie sądzę, by networkingował sam Krasiński. Ale zawsze podziwiam urok i siłę przebicia Anki Ptaszkowskiej, która pomogła mi kiedyś wejść na bardzo ważne przyjęcie mimo braku zaproszenia (sama go zresztą nie posiadała). A gdy ją ostatnio widziałem, zapytała się mnie: „Karol, czy ty masz xxx?”. A ja naiwnie sądziłem, że chodzi jej o xxx. Ale spodobało mi się, że Ance może nawet przyjść do głowy, że dysponuję xxx.

cal2

kra30

Nigdy nie poznałem Krasińskiego, ale z relacji wynika, że oczywiście żadnego networkingu nie uprawiał, to raczej jego odwiedzało się w pracowni w alei Solidarności. W 2000 roku pofatygował się do niego sam HUO, ale miał swoich przewodników – Przywarę i Mytkowską. Krasiński poszedł spać i wywiad wypadł dosyć cienko.  Jak pokazuje instalacja z Paryża, Krasiński doceniał pracę wykonywaną przez innych, by jego twórczość mogła zaistnieć, także w szerszym, międzynarodowym kontekście.

Sztuka jest wspólnym wysiłkiem, zdaje się mówić Krasiński. Bo przecież „jest za poważną rzeczą, żeby ją robili artyści”!

Instalacja z Jeu de Paume pokazuje też, jak ważna w twórczości Krasińskiego była rola fotografii, potrafiącej dokonywać przestrzennego i emocjonalnego przeniesienia, oraz samych fotografów, w tym tych szczególnie z nim zaprzyjaźnionych: Kossakowskiego i Rolkego. Obaj przy niej pracowali, a Kossakowski wykonał też dokumentację paryskiej wystawy. „Fotografia”, jak pisał Adam Szymczyk, „jest tym, co nadaje pracom Krasińkiego (…) ich niepewną quasi-egzystencję”.

kra5

cal1

Przejrzałem stare katalogi i księgi pokonferencyjne. Ostatnim wystawom Krasińskiego poświęca się w nich bardzo niewiele miejsca.

W tekstach historyków sztuki dzieła sztuki, które są im znane tylko z kilku fotografii i tekstów, ulegają zresztą spłaszczeniu. Z tekstu na tekst rozrastają się interpretacje, same dzieła coraz bardziej się rozpłaszczają.

A obcowanie z tą pracą okazało się niezwykle ciekawe. Zwłaszcza po tylu latach, gdy osoby ze zdjęć znamy już w innych rolach i innych fryzurach (poza Andą Rottenberg, która już wtedy nosiła swego słynnego jeża).

Najbardziej zaintrygował mnie jednak fakt, że wśród fotografii osób sobie bliskich Krasiński umieścił autoportret Albrechta Dürera. Podejrzewam, że trochę na serio, bo Dürer wielkim artystą był, a trochę dla żartu – byśmy się nad tym zastanawiali.

kra12

#postyktorychnienapisalem Siedzę w domu i przypominam sobie wystawy, o których chciałem napisać, i aborcje, których chciałbym dokonać. #zostanwdomu 

Habima Fuchs

fuchs3

Pierwszy dzień w Warszawie spędziłem uroczo z przyjaciółką Anką. W środku obiadu złapała nas ulewa przetykana atakującymi ulicę drobnymi kulkami gradu, więc rozluźniając nieco plany, przebimbaliśmy dwie godziny sącząc kolejne karafki białego wina. Potem omijając kałuże dotarliśmy do Miejsca Projektów Zachęty na wystawę Habimy Fuchs „Słona morska woda wchłonięta przez chmurę staje się słodka”. Tytułowe zdanie brzmi jak ogólnie przyjęta prawda. Woda w chmurze bierze się z parujących mórz i oceanów. Ale przecież w procesie parowania sól zostaje na dole, a uwolnione H2O wędruje sobie górą jako chmury, by gdy już im ciąży, powrócić na ziemię. Ale czy chmury kiedykolwiek wchłaniają słoną wodę? Coś się tu nie zgadza. Jak się okazuje, Fuchs zaczerpnęła to zdanie z „Królewskiej pieśni” buddyjskiego mistrza Sarahy. Cóż, nawet buddystom nie zawsze trzeba wierzyć.

Na wystawę Fuchs wchodzi się jak na strony dawnego traktatu i szkolną wiedzę powinno się na chwilę wziąć w nawias niepamięci. Będzie tu trochę o tym, jak wszystko w Kosmosie łączy się w harmonijną całość. Bo bez tych chmur zamieniających słoną wodę w pitną raczej byłoby czym ugasić pragnienia. Czeska artystka jak domorosły filozof sprzed wieków próbuje poskładać do kupy wszystkie elementy, by upewnić się, że stanowi fragmencik zgrabnie pomyślanej układanki, w której materia cyrkuluje śpiewająco, z chmury w deszcz i z powrotem. Jej rysunki przypominają nawet wykresy ze średniowiecznych ksiąg. Tu jednak rozpisane zostały na ceramiczne artefakty, rozsiane po wszystkich zakamarkach galerii. Niektóre łatwo przeoczyć. Fuchs lepi z gliny przedmioty trochę magiczne, naśladujące naturę, a trochę użytkowe. Niby góry, ale wciąż naczynia. Niby miseczki, ale reprezentujące ludzkie ciało. Niby fujarki, ale nie nadają się, by na nich grać, za to ujawniają w swym wnętrzu hieroglifowe szlaczki DNA.

fuchs.jpg

Górski krajobraz przechodzi w dolnych pomieszczeniach we wnętrze świątyni, wypełnione ciepłym światłem przefiltrowanym przez półprzezroczystą, delikatną kurtynę, przełamaną spływającym z sufitu błękitnym pasem strumienia czy deszczu. Zamieszkuje tu posążek Buddy, który cieszy się, że jest górą, pokryty nitkową pajęczyną, oraz lis, japoński Kitsune obdarzony magicznymi zdolnościami, trzymający w pysku zwinięty papierek jak przepowiednię wyroczni. Zamiast rudej kity wyrasta mu suchy krzaczek. Jak przystało na ołtarze, otaczają ich miseczki do składania darów, ceramiczne ukwiały i intrygujący malunek na ścianie, „Źródło”, nie to wir z rzecznym ogonem, ni to wodna kometa, ni to plemnik.

O ile jednak wystawa to traktat o harmonii świata, o tyle trzeba go sobie samemu opowiedzieć. Stąd te moje domysły. Za mapę służyć może schemat na rozkładanej ulotce. Fuch połączyła na nim powracające na wystawie motywy: i lisa, i drzewo, i buddę, i źródło, i dłoń otwartą jak do wróżby, i góry, i kosmologię, i słoną wodę przefiltrowaną przez chmurę. Wszystko to powiązane kropkowanymi liniami i uzupełnione kilkoma sentencjami wykaligrafowanymi drobnym pismem. O tym, że czego nie można oddać słowami, należy zrozumieć przez ciszę. Że we wszystkich świecach płonie jeden płomień. O tym, że zmęczone tkwieniem w „ciszy uśpienia” góry wyciągają ramiona jeszcze wyżej. I że gdy pozbędziemy się wypełniającego nas balastu, przez nasze puste wnętrza jak przez flet czy naczynie przepłyną poezja i muzyka. Jak przez drobną figurkę śpiącego człowieka, leżącą na parapecie tuż przy wejściu, która tak zapomniała o swojej cielesnej odrębności, że jednym końcem wypuściła korzenie, a z drugiego coś jej wyrasta. Chyba że to denat, który rozkłada się w takiej poetyckiej manierze.

fuchs4.jpg

Nie trzeba być wielkim buddystą, by to zrozumieć i docenić. Przynajmniej do takiego ateusza jak ja filtrująca chmura przemawia bardziej niż opowieści o długowłosym czarodzieju dla kaprysu zmieniającym wodę w wino, którego mniej utalentowani następcy wyznają kult partii rządzącej i raz na jakiś czas wymodlą sobie atrakcyjną działkę w centrum miasta. Habima Fuchs oczyszcza siebie i nas z tych współczesnych naleciałości, cofając się do czasów bardziej mistycznych. Stąd te atawizmy, które jej wybaczam. Tworzy kulturowy zlepek, co raz budzący skojarzenia a to z Bliskim, a to z Dalekim Wschodem, a to z niby bardziej naszym judeochrześcijańskim zapleczem.

Wokół samej artystki osadza się specyficzna aura. Gdy spotkałem się z jej sztuką po raz pierwszy, zeszłej jesieni podczas „Silwohortiaromaterapii” w Otwocku, gdzie też przypominano, że człowiek to tylko drobny trybik większej maszyny, najbardziej wszystkim utkwiło, że Fuchs to nomadka. Że co jakiś czas wędruje sobie z miejsca w miejsce, wdychając na górskich szczytach mądrości o świecie. Ale kilka miesięcy później spotkałem ją i Magdę Kardasz, kuratorkę Miejsca Projektów Zachęty, na otwarciu wystawy w Polach Magnetycznych, więc bywa i w galeriach.

fuchs6

fuchs7.jpg

Wystawę Fuchs warto odwiedzić chociażby po to, by na własne oczy przekonać się, jak świetnie aranżuje przestrzeń. Wystawiający tu od kilku lat artyści nigdy do końca nie wiedzieli, co zrobić z pomieszczeniem w piwnicy, a tu, proszę bardzo, jak się potrafi, to i z piwnicy da się coś wyczarować. Ale całość przesiąknięta jest jakąś artystyczną szczerością, więc może z tym nomadyzmem jest coś na rzeczy – jak naiwnie nie brzmiałoby przebąkiwanie o szczerości w kontekście sztuki, galerii, miasta i dziewczyn z żółtymi parasolkami przechadzającymi się ulicą Foksal, które przełamując cielesne dystanse wróżą z dłoni niemieckim turystom w japonkach, zapewniając, że dla świętego spokoju powinni skorzystać z usług lokalu ze striptizem. No ale w końcu, jak przypomniał mi dosłownie przedwczoraj wspaniały pisarz i poeta Richard Brautigan, z każdą kroplą / deszczu / zaczyna się / ocean.