Złoci ludzie na Cyprze

DSC02076

Mam za sobą tygodniowy pobyt na Cyprze z ekipą Pawła Althamera. „Ekipą” nazywam osoby, które towarzyszą mu w jego projektach od jakiegoś czasu lub które zaprasza do współpracy. Jak Rafał Żurek zwany Żwirkiem, prawa ręka artysty, i jego dziewczyna Aga Szreder, artystka. Albo Jacob Cohen, wiolonczelista, poznany w nowojorskim metrze. Do Nikozji na spacer złotych ludzi przyjechali też m.in. Marcin Althamer, młodszy brat Pawła, Magda Materna, która organizowała słynny lot złotym samolotem do Brukseli w 2009 roku, Robert Brylewski, muzyczna legenda, a także Piotr, który szyje złote kostiumy. Plus grupa nowopoznanych przyjaciół i pracowników galerii na miejscu.

Przez prawie trzy miesiące w Nikozji trwał Althamerowy projekt – w Muzeum Leventisa odbyła się któraś już z kolei odsłona „Kongresu rysowników”, a w galerii Point – krótkie rezydencyjne przedsięwzięcia zaproszonych przez Pawła przyjaciół, m.in. nowojorskiego rzeźbiarza Briana Fernandeza-Hallorana czy Michała Mioduszewskiego, który kiedyś rozkręcił „Domek herbaciany” w Parku Rzeźby na Bródnie, a obecnie jest opiekunem niekonwencjonalnego domu kultury na Targówku, Czterech Pokoi z Kuchnią. Zwieńczeniem tych wszystkich działań był kongresowy finał – pocięcie i rozdanie fragmentów ogromnego malowidła, a dwa dni wcześniej – bardziej kameralnie – wycieczka złotych ludzi.

DSC02144

DSC02106
Jacob Cohen

Od czasu działań wojennych w latach 70. Cypr podzielony jest na część południową, grecką, i północną, turecką. Przez wyspę przebiega strefa graniczna, która dzieli też na pół samą Nikozję. W strefie tej czas zatrzymał się w czasie wojny, stoją tam ruiny ze śladami po kulach. Kontrolują ją żołnierze ONZ. Dopiero od około dziesięciu lat funkcjonują przejścia graniczne, pozwalające przechodzić z jednej strony na drugą. Turecki Cypr uznawany jest jedynie przez Turcję. Grecy cypryjscy nazywają tę część wyspy terytoriami okupowanymi. W Muzeum Archidiecezjalnym co drugi artefakt ma podobną historię – zrabowany z opuszczanych świątyń na północy, znalazł się na rynku międzynarodowym i po latach wrócił w ręce Kościoła Cypryjskiego, tyle że na południu. I nie chodzi tu o ikony, lecz zdjęte ze ścian freski czy mozaiki.

Z paszportem w ręku przechodzi się z greckiej do tureckiej części Nikozji w minutę, ale w rozmowach z Cypryjczykami często wyczuwa się napięcie i wzajemną niechęć. Wielu z nich po drugiej stronie granicy pozostawiło swoje domy. Część greckich Cypryjczyków w ogóle nie chodzi na stronę turecką, twierdząc, że nie chcą legitymizować okupacji tych terenów. Instytucje z południa nie robią niczego po stronie tureckiej. I już kiedyś z tego powodu odwołano Manifesta, które miały się odbyć w Nikozji.

DSC02145

DSC02153

Część działań w ramach projektu Althamera odbyła się jednak po stronie tureckiej, jednak bardziej nieformalnie. Jak improwizowany koncert Brylewskiego i Cohena (Żwirek ochrzcił duet jako Radical Peace) w barze Hoi Polloi. Na turecką stronę pojechała też wycieczka złotych ludzi specjalnie wynajętym zabytkowym autobusem. Wyprawa była stosunkowo nieliczna, ale do grupy przyjezdnych dołączyło kilku Cypryjczyków z obu stron granicy. Złote stroje jak zwykle sprawdziły się w pejzażu. Odwiedziliśmy ruiny twierdzy Vouni, położonego na szczycie góry, a potem malowniczą nieczynną kopalnię miedzi, gdzie zapaliliśmy ognisko. Powstał tam też ogromny rysunek na białym płótnie. A przez cały czas towarzyszyła nam muzyka Jacoba i Roberta.

W 2009 roku pisałem o „Wspólnej sprawie” w Brukseli, czyli wyprawie sąsiadów Althamera z Krasnobrodzkiej i okolic do stolicy Unii Europejskiej złotym samolotem: „Brukselski nalot złotych kombinezonów”.

Bałka w Muzeum Sztuki

DSC01477

Polecam wystawę Mirosława Bałki w Muzeum Sztuki w Łodzi, której kuratorką jest moja dobra przyjaciółka Kasia Redzisz (wspólnie kilka lat temu przygotowaliśmy książkę o grupie Świadomość Neue Bieriemiennost, którą Bałka współtworzył). Wystawę recenzuję na „Dwutygodniku”: Bałka według Bałki.

„Ta wystawa to spojrzenie w przeszłość, na własny dorobek. Mirosław Bałka stroni jednak od retrospektyw i podsumowań. Jeśli spogląda wstecz na swą twórczość, to czyni to na własnych zasadach. Jakby nie interesowały go dzieła, o których mówił kiedyś, że wysyła je w świat. Nie śledzi ich i nie zaprasza na spotkanie po latach. 30 lat po maturze – trudno o większe rozczarowanie. W Muzeum Sztuki w Łodzi Bałka sięga po sprawdzone przez siebie strategie i stosuje je tym razem wobec własnej twórczości. Redukuje. Zadowala się śladem, pozostałością, które w jego rękach urastają do rangi relikwii.

Bałka wielokrotnie stosował artystyczny recycling, zwłaszcza gdy w odnajdowanych przedmiotach odciskały się ślady człowieka. Fetyszyzował je – swój rodzinny dom w Otwocku, który przez lata służył za jego pracownię, Galerię Foksal. I w Łodzi znajdziemy takie prace, na przykład fragment linoleum z Foksalu, którego kształt oddaje skomplikowany układ pomieszczenia i w którym przez lata użytkowania odbiła się klepka z podłogi; wisi na ścianie niczym filcowe prace Roberta Morrisa. Albo nadpalone rysunki, ofiary pożaru w pracowni. Głównym obszarem wiwisekcji Bałki jest tym razem jego własna twórczość”.

Artyści-kuratorzy

DSC01627

Na „Dwutygodniku” piszę o trzech wystawach w Warszawie (dwóch w Zachęcie i jednej w Królikarni), w których artyści wychodzą w rolę kuratorów: Artysta + kurator = ?.

Najbardziej godna polecenia jest wystawa przygotowana przez Zbyszka Liberę w Królikarni – „To nie moja wina, że otarła się o mnie ta rzeźba”. Libera wybiera z kolekcji Królikarni prace tak, by opowiadały jakieś mikro-historie. Komentuje je własnymi rysunkami. Piszę na przykład:

„Libera ogłasza też ‚Mistrzostwo świata w rzeźbie kobiet’. Dokonania polskiego wunderteamu rzeźbiarek, od Aliny Szapocznikow po Zuzannę Janin, humorystycznie zestawia z osiągnięciami polskich biegaczek, rekordzistek świata, Ireny Szewińskiej i Ewy Kłobukowskiej. Największe wrażenie robi jednak kącik, w którym dwie matrony, rzeźby Xawerego Dunikowskiego, wzięły się pod boki i groźnie łypią na nagiego chłopca dłuta Alfonsa Karnego. Sam Libera często wspomina, że w młodości otaczały go silne kobiety, matka i babka. Może w tym zestawieniu jest coś autobiograficznego? A może Libera jako mężczyzna poczuł się dyskryminowany? Nie posądzałbym go o to. Nie zapominajmy, że odwrócenie męskiego spojrzenia dotyczy wyłącznie sztuki, a nawet w sztuce to ciągle pobożne życzenia, zwane z angielska wishful thinking. Nie dajmy się zwieść manipulacji, jakkolwiek byłaby kusząca”.

Wystawie towarzyszy świetny program spotkań „przy rzeźbach” – z Anką Ptaszkowską o Henryku Stażewskim, z Andrzejem Przywarą o Edwardzie Krasińskim, z Agatą Jakubowską o Alinie Szapocznikow.

 

Tarasewicz

izatarasewicz

Dla „Art Magu” wydawanego przez Deutsche Bank Kunsthalle w Berlinie piszę o Izie Tarasewicz, zwyciężczyni tegorocznej edycji polskiego konkursu Deutsche Banku „Spojrzenia”: „Physics, God, and Nothingness” – ArtMag

„After graduation from the Fine Arts Academy in Poznań, Tarasewicz returned to where she grew up, the Podlaskie region in eastern Poland. She lives and works in the small village of Kolonia Koplany, a few kilometers from Białystok, the region’s capital. “What was necessity at first,” she admits, “turned out very helpful and inspiring. I like to work somewhere on the sidelines.” For generations, her family used to run a farm here. And it is always Kolonia Koplany she comes back to from her many travels. Tarasewicz works close to nature, plant cultivation and husbandry, the rhythms of sowing and reaping, an incessant macro-metabolism.

Her studio, however, calls to mind a laboratory or even an alchemist’s hideout. It’s wallpapered with scientific diagrams and formulas. She examines how different materials behave, as if she were looking for the philosopher’s stone. Whereas her installations are conceived as cute miniature models. Tarasewicz’s latest exhibitions orbit around the ideas of chance encounters. She develops modules and display systems that serve as the vocabulary and grammar of her visual language.”

Orłowski

DSC00105

O wystawie Franciszka Orłowskiego w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie: Przedwczesny bilans – Dwutygodnik.

„Pamiętam, jakie wrażenie robiła praca Orłowskiego na wystawie „Nie ma sorry” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w 2008 roku. Muzeum nie miało jeszcze do dyspozycji Emilki. W pasażu między blokiem przy Pańskiej a salonem meblowym przy Emilii Plater Orłowski postawił samochód osobowy, który równo obłożył asfaltem. Wyglądało to tak, jakby maszyna asfaltująca jechała równo po wszystkim, co napotkała na swojej drodze, a ktoś nieopatrznie zostawił swoje auto w pasażu. Nie ma sorry. To był mocny debiut.

Potem jednak nigdy nie udało się Orłowskiemu powtórzyć tego sukcesu, chociaż bardzo się starał. A to wymieniał się ubraniami z bezdomnym, a potem szył z uzyskanego w ten sposób materiału namiot czy zasłonę przebieralni (dziś uleciał już z nich trudny do zniesienia zapach ludzkiego brudu). A to w jednopensówkę wmontowywał mikrozdjęcie bezrobotnych w Londynie, by następie wpuścić monetę w obieg. A to przerabiał oponę samochodową tak, że jej bieżnik wypisywał rzucone przez Jana Pawła II hasło: „Niech zstąpi duch twój!”. Już te trzy przykłady pokazują, jak daleko od siebie potrafią być prace Orłowskiego, całkiem bliskie sobie czasowo.”

Rzeźbiarz Picasso

Pablo Picasso, „Głowa kobiety”, 1931
Pablo Picasso, „Głowa kobiety”, 1931

Picassa poznałem dzięki Tytusowi. W XVIII księdze, w której Romek i A’tomek uczłowieczali go przez uplastycznianie, Tytus wskoczył do obrazu, gdzie poznał i zakochał się w kubistycznie koślawej dziewczynie o imieniu Asizo. Potem profesor T.Alent skonstruował maszynę, która przeobraziła Asizo w zgrabną dziewczynę. W jej imieniu litery wróciły na swoje miejsce – tak narodziła się piękna Zosia. Jej związek z Tytusem był chyba krótkotrwały, bo nie wróciła w następnych odcinkach przygód harcerzy i pragnącej zostać człowiekiem małpy.

Wystawa „Picasso. Sculpture” w Momie to jeden z najbardziej ekscytujących punktów naszej, mojej i Marcina, wycieczki do Nowego Jorku. Na wystawie roi się od dziewczyn, które mogłyby nosić imię Asizo. Oczy wychodzą im z orbit. Kulfoniaste nosy wyrastają z czoła jak u Człowieka-słonia. Ręka, noga, mózg na ścianie. Nie wiadomo, czy patrzymy na jej profil czy en face. Z każdym krokiem wokół rzeźby, dziewczyny zmieniają się jak obraz w kalejdoskopie. Ale przy tych wszystkich nowotworach, są intrygujące i pełne gracji. Jak nastolatkowie, którzy przegrali z trądzikiem i pokryli się ropnymi torbielami, ale wciąż mają twarze cherubinów.

Pablo Picasso, „Kobieta w kapeluszu”, 1961/1963
Pablo Picasso, „Kobieta w kapeluszu”, 1961/1963

Oczywiście rzeźby Picassa nie powstawały jak Asizo przez proste przeniesienie jego obrazów w trójwymiarową przestrzeń. Picasso nie miał rzeźbiarskiego wykształcenia. Rzeźbił z przerwami, czasem kilkuletnimi. Ale jego dorobek rzeźbiarski jest ogromny. Przy Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy udało się zgromadzić niemal 150 rzeźb.

Picasso szybko opanowywał technikę (np. ceramikę w latach 50.), pozwalał sobie na eksperymenty i podążanie za impulsem. Jego twórczość rzeźbiarska przebiegała równolegle do malarskiej, czasami będąc jej rozwinięciem, czasem skręcając na własne toray. W Momie można się zresztą o tym przekonać, bo na innych piętrach Picassów tu pod dostatkiem, z „Pannami z Awinionu” na czele. Ale jak pokazuje wystawa, gdybyśmy zapomnieli o Picassie-malarzu, swoimi rzeźbami spokojnie wpisałby się do grona najwybitniejszych artystów XX wieku.

Pablo Picasso, „Głowa kobiety”, 1929-1930
Pablo Picasso, „Głowa kobiety”, 1929-1930

Największe wrażenie robią asamblaże (zazwyczaj odlewane w brązie). I to nie tylko te najwcześniejsze, jak słynny „Kieliszek absyntu” (tu wszystkie sześć wersji spotyka się po raz pierwszy od czasu, gdy powstały w pracowni Picassa). Podobno wiele elementów swych rzeźb Picasso znajdywał na śmietniku. W siodełku i kierownicy roweru potrafił dostrzec głowę byka. Ten rowerowy byk to dziś już klasyka podręczników o sztuce. Ale takich olśnień jest tu znacznie więcej. Dwa widelce wystarczą za nogi ptaka. Samochodzik zamienia się w głowę małpy. Odbita w gipsie faktura tektury falistej niewielkiej kobiecej figurce nadaje rysu antycznych rzeźb. Jest też wciskająca w fotel „Gazowa Wenus” – właściwie obiekt znaleziony, bo to po prostu część zużytego palnika gazowego. W tytule Picasso pije wyraźnie do tzw. Wenus paleolitycznych, np. słynnej Wenus z Willendorfu. Analogie kształtów wykorzystywał w ceramice, chociażby przekształcając wazon w sowę.

Katalog, który składa się niemal wyłącznie z rozbudowanego i drobiazgowego kalendarium (a kto nie lubi kalendariów!), dopełnił mojego picassowskiej ekstazy.

Gander

gander3
Ryan Gander, „I is…”, 2013

Wróciłem na jakiś czas do Vancouveru i rzutem na taśmę zdążyłem zobaczyć wystawę Ryana Gandera w Contemporary Art Gallery. CAG to właściwie jedyne miejsce w mieście, gdzie co jakiś czas pokazuje się prace współczesnych europejskich artystów. W ostatnich latach byli to m.in. Monika Sosnowska, Ciprian Muresan czy Mike Nelson. Wystawy te to niewielkie objazdówki (przestrzeń wystawiennicza CAG też nie jest duża), zazwyczaj mini-pokazy przekrojowe przygotowywane we współpracy z innymi galeriami z Kanady czy Europy.

Taka jest też wystawa Ryana Gandera. To kilka prac, często wyjętych z większych serii, ułożonych w dosyć przypadkowym porządku. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Pamiętam wykład Gandera z cyklu „Loose Associations” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, gdy ku uciesze publiczności puszczał sztuczny dym jak na dyskotece i w końcu zadymił nas wszystkich. a także jego srebrną kulę złożoną z tysięcy elementów z nierdzewnej stali, ustawioną na trybunie honorowej przed Pałacem Kultury. W CAG jest mniej spektakularnie.

Większość prac Gandera operuje rodzajem slapstickowego humoru, czasami nawet zbyt prostego jak na mój gust. Gander potrafi przylepić do podłogi srebrną monetę amerykańską i nazwać to „We never had a lot of $ around here”. Przypomniało mi się, jak w ten sposób umilali sobie czas pracownicy punktu ksero przy BUW-ie. Niejeden student się schylił, by podnieść przytwierdzoną do płyty chodnikowej przed wejściem pięciozłotówkę, ku uciesze personelu i klientów. U Gandera to jednak moneta z przyszłości, z 2032 roku, do tego dwudziestopięciodolarowa. Artysta zakłada, że z uwagi na przewidywaną stopę inflacji nawet dwadzieścia pięć dolarów będzie w bilonie.

Oczywiście ma to inny wymiar, gdy Gander robi taki żart w Guggenheim Museum w Nowym Jorku. W CAG musiałem się dobrze rozejrzeć. Bo widzisz kartkę z podpisem i w pierwszym momencie wydaje ci się, że pracy po prostu nie ma. Jeszcze dłużej szukałem pracy „Two hundred and sixty six degrees below every kind of zero”. A wystarczyło zadrzeć głowę – był to czarny balon wiszący pod sufitem.

Moją uwagę przyciągały jednak głównie rzeźby z syntetycznego marmuru, na pierwszy rzut oka wyglądające jak meble okryte białymi prześcieradłami. Dopiero z bliska okazuje się, że to trwalszy materiał. W marmurze Gander odtworzył kryjówki, które miała w zwyczaju robić jego córeczka. Elegancja tych rzeźb miesza się z pierwotną potrzebą bezpieczeństwa, schronienia, własnego miejsca.

gander
Ryan Gander, „Please be patient – Penny Eve Gander smiling at Olive May Gander in the darkness” 2014

Obok wisi jedna ze szklanych palet, których Gander stworzył sporo, malując portrety siebie, swoich przyjaciół i rodziny. Zamiast portretów pokazuje jednak właśnie abstrakcyjne okrągłe szklane palety, atrakcyjnie poplamione kolorowymi farbami. Tu tylko jedną, pod tytułem: „Please be patient – Penny Eve Gander smiling at Olive May Gander in the darkness”. Najwyraźniej artysta próbował więc sportretować swoją córkę i żonę. Robi się wręcz rodzinnie. Na ścianie Gander powiesił też kalendarz z kartkami z jego notatnika, a w inną wmontowane zostały oczy, które reagują na ruch widzów w galerii. Ściana patrzy i stroi miny.

Za każdą pracą, nawet najbardziej abstrakcyjną, stoi więc jakaś historia. Jakby Gander zmagał się z chęcią jej opowiedzenia, świadomy niemożności oddania swych wrażeń w bardziej spójnej narracji. Kończy więc na prostym geście, obiekcie, abstrakcji. Ale im dłużej się przebywa w tej przestrzeni, tym bardziej staje się przyjazna, a początkowe uczucie obcości mija.

Hasior

hasior
Zabawki autorstwa Władysława Hasiora

Kilka tygodni temu odwiedziłem Zakopane, by w Galerii Władysława Hasiora obejrzeć wystawę „Po niebie został tylko księżyc”, której kuratorką jest Ewa Tatar. „Dwutygodnik” właśnie opublikował moją recenzję „Co straszy, co pozostaje”. Wystawa Tatar to ciekawe podejście do spuścizny po Hasiorze, ale wytykam też tej kilka słabości, głównie nieprecyzyjność i podążanie za ekspresją własną kuratorki.

Na samej wystawie prac Hasiora jest niewiele, ale wiadomo, że zebrane dzieła stanowią kontekst dla jego twórczości. Kilka lat temu recenzowałem wystawę Hasiora w krakowskim MOCAK-u (tekst „Sztuka środka”). Tamta wystawa starała się pompować zakopiańskiego artystę porównaniem do Roberta Rauschenberga – chociaż ze znakiem zapytania. To porównanie pojawiało się jeszcze za życia Hasiora i on sam się nie do końca od niego odcinał. Pisałem: „MOCAK wystawę Hasiora właściwie odbębnił, jakby mogło ją odfajkować jakieś prowincjonalne muzeum w zamierzchłych latach 80. Nie zadaje się tu jego twórczości żadnych pytań, nie stara się jej uaktualnić ani umieścić na tle historycznym. Nie robi się z twórczością Hasiora niczego. Poza tym nieszczęsnym znakiem zapytania”. Wystawa Tatar to na pewno krok we właściwym kierunku.

Oddziały Muzeum Tatrzańskiego należą do nielicznych miejsc w Zakopanem, gdzie można się schować przed krupówkowym kiczem. Zachowały specyficzny urok dawnych muzeów, włącznie z kapciami-ochraniaczami nakładanymi na buty, na których można ślizgać po drewnianych posadzkach.

kapcie-zakopane

Silwohortiaromaterapia

taus
Taus Makhacheva, „Wymiar pionowy”, 2015

Projekt Otwock to specyficzne wydarzenie. W odróżnieniu od większości wystaw, nie mówiąc o licznych biennale, samej sztuki jest tu niewiele, ale poświęca się jej sporo czasu. Liczy się kontekst, atmosfera, dyskusja. W tym roku na dobrą sprawę zrealizowano dwie prace sensu stricte artystyczne i dwa projekty, które za sztukę spokojnie mogłyby uchodzić, chociaż ich autorzy niekoniecznie tak je traktują. Na pewno jest to wydarzenie elitarne (uczestniczą w nim głównie znajomi i znajomi znajomych ), chociaż otwarte dla wszystkich. Organizuje je od pięciu lat Fundacja Open Art Projects, czyli Kasia Redzisz i Magda Materna, a patronuje słynny otwocczanin Mirosław Bałka.

Wchodząc do autobusu, odjeżdżającego spod Muzeum Narodowego, wiesz, że wrócisz za jakieś siedem godzin. Niby Otwock jest niedaleko od stolicy, ale impreza zajmuje cały dzień. W ostatnią sobotę chodziliśmy po lesie, wysłuchaliśmy kilku prezentacji w Muzeum Ziemi Otwockiej i odwiedziliśmy byłe sanatorium, dawno popadłe w ruinę. Jedliśmy pyszną zupę z soczewicy, piliśmy wywar z sosny i grzane wino. Uruchamialiśmy nosy.

Do projektu zaproszono artystki, które znały to miejsce krótko i ledwie liznęły lokalny kontekst, oraz otwockich entuzjastów, którzy Otwock znają jak własną kieszeń, ten obecny i ten niegdysiejszy. Kontekstem i tematem tegorocznej edycji była sanatoryjna, kurortowa przeszłość Otwocka, a szerzej – natura i jej uzdrawiająca moc. Las i ogród. Las całkiem prawdziwy wokół Muzeum, ogród – bardziej wyobrażony.

Zabrano nas do byłego sanatorium Abrahama Gurewicza, gdzie architektka krajobrazu Sylwia Woś odtworzyła niewielki fragment dawnego ogrodowego splendoru. Jej interwencja była ledwo widoczna, jakby starała się też nie zatracić tego, co stanowi o dzisiejszej atrakcyjności miejsca, czegoś na kształt romantycznej ruiny, tylko bardziej rodem z horroru niż egzotycznych wakacji. Mogliśmy raczej wyobrazić sobie niż doświadczyć tego, jak kiedyś wyglądało to miejsce, otoczone wspaniałym ogrodem, który dziś znamy tylko z niewyraźnych zdjęć. W czterech punktach wokół budynku sanatorium rozmieszczono też specjalne zapachy skomponowane przez silwoterapeutę Jarosława Książka.

Gdyby mnie ktoś w galerii raczył czterema zapachami, nazwanymi imionami czterech żywiołów i hasłami w rodzaju „Lawina uczuć” czy „Iskra pojednania”, pewnie bym kręcił nosem. Jednak w Otwocku, ze specyfiką tego przedsięwzięcia, wszystko gładko łączyło się w całość. Olfaktoryczne kompozycje, nieistniejące ogrody i wciągające lasy. Spacer jest tu równie istotny co obcowanie ze sztuką. Sztuki nie ma nawet w tytule tegorocznej edycji – „Silwohortiaromaterapia” łączy terapię przez kontakt z przyrodą, kontakt z ogrodami i zapachy. Nie mam mowy o arteterapii.

Zaproszone artystki, Taus Makhacheva i Habima Fuchs, też zadziałały bezpośrednio z naturą. Pochodząca z Dagestanu Makhacheva zabrała nas na spacer po lesie, gdzie wybrała kilka ciekawych drzew i dokonała na nich interwencji, których miejscowi grzybiarze może nawet nie zauważą. A jeśli zauważą, to zastanowią się, czy to celowe działanie człowieka, czy samej natury. Artystkę interesują drzewa powykręcane, nie pasujące do wertykalnego ideału, i sama je jeszcze bardziej komplikuje, czasami subtelnie, czasami mniej subtelnie.

fuchs
Habima Fuchs, „Agawa”, 2015

Ciekawie wypadła praca Habimy Fuchs, w bezpośrednim sąsiedztwie Muzeum Ziemi Otwockiej. Fuchs wykopała studnię, wokół której ułożyła z mchu okręgi, nasuwające na myśl ogrodowe labirynty z bukszpanu, a jeszcze bardziej rozchodzące się ślady po kropli, która padła na gładką taflę wody. Okręgi są na tyle duże, że stojąc wokół, nie można zajrzeć w głąb studni. Ale można do niej wrzucić kamyk i usłyszeć, jak wpada do wody. Studnia jest więc jak najbardziej prawdziwa. Fuchs jest nomadką, trochę opowiadała o swoich wielomiesięcznych wędrówkach i żałowała, że nie miała okazji dłużej pochodzić po okolicy.

Wszystko pachniało jednak próbą zaczarowania rzeczywistości podupadłego miasteczka, w którym trudno dziś dostrzec uzdrowiskowy charakter. Witając przybyłych gości, Mirosław Bałka nawiązał do prahistorycznych ludzi, którzy przybyli tu za zwierzyną. W Otwocku, nawet mówiąc o przyrodzie, trudno nie mówić o przeszłości.

Miraż

miraz

W ostatni piątek w Muzeum Narodowym można było obejrzeć nowy film Łukasza Jastrubczaka i Sebastiana Cichockiego. „Miraż” powstał w oparciu o książkę pod tym samym tytułem i tych samych autorów sprzed kilku lat. Wtedy Jastrubczak był w Stanach Zjednoczonych, Cichocki w Polsce i na odległość prowadzili grę wymieniając się zdjęciami (Jastrubczak) i tekstem (Cichocki). Porównali to do pojedynku, w którym strzelili do siebie sto razy. Tekst był odpowiedzią na obraz, obraz na tekst i tak dalej.

Tym razem obaj pojechali do Stanów na samochodową wycieczkę po różnych dziwnych miejscach, prosząc przypadkowo napotkane osoby, by do kamery czytały tekst „Mirażu”. Tekst pozostał więc w zasadzie bez zmian, zmienił się obraz, medium i struktura. Film pokazano w Muzeum w dwóch częściach, około 50 minut każda.

Cichocki i Jastrubczak próbowali nadać wydarzeniu performatywny charakter. Widzów witało biurko ustawione na scenie sali kinowej muzeum, na którym artysta ustawił kilka czarnych obiektów, które rzucały cienie na ścianę. Z magnetofonu puszczane było zaś nagranie rzekomego seansu spirytystycznego przeprowadzonego przez Andrzeja Szpindlera. Nagrany głos, przypominający psa Pankracego po zażyciu kwasa lub wiejskiego poetę na bani, mieszał zaproszenie na film z nieskładnym wywodem, w którym co jakiś czas powracała kwestia wielkiego wybuchu.

To do poziomu absurdu spotęgowało skomplikowanie już i tak trudnego w odbiorze, chociaż ciekawego filmu, w którym warstwa tekstowa zazwyczaj odklejała się od warstwy wizualnej, a oglądane osoby bynajmniej nie były jego bohaterami – czytały tylko tekst, z którego same niewiele mogły zrozumieć.

W „Mirażu” Cichocki stworzył fikcyjne postacie artystów czy osób artystom bliskich. Są tu ledwie zarysowane, niewiele o nich wiemy, mamy zaledwie jakieś biograficzne okruchy. Po artystach zostają dzieła. Niektóre fikcyjne prace Cichocki oddawał w szczegółach muzealnych katalogów. W filmie (i książce) występuje też postać artysty R, który po śmierci powraca jako animowana kukła, przekazująca instrukcje wykonania prac, których nie zdążył zrobić za życia. Za fabułą niełatwo jednak podążyć, gdyż sami bohaterowie powracają stosunkowo rzadko, a film się ciągnie i ciągnie, głównie w scenach nagrywanych zza szyby samochodu. Droga, droga, droga. No tak, bo „Miraż” to film drogi. Autorzy jadą na wycieczkę i nawet jedna z bohaterek przemierza Stany Zjednoczone szlakiem wymalowanej na mapie spirali. Na filmie pojawia się zresztą „Spiralna grobla” Roberta Smithsona i uważny widz rozpozna go w tajemniczym R.

miraz3
Kadr z filmu

Warstwa wizualna też pełna jest niecodziennych miejsc, szlakiem których podróżowali Cichocki i Jastrubczak, a znaczenia których nie jesteśmy się w stanie domyśleć. Cichocki zdradził je jednak podczas krótkiej przerwy między pierwszą a drugą częścią filmu, gdy częściowo o opowiedział, częściowo zaś przeczytał rodzaj podpisu pod film.

Nie lubię gier, w których widz gubi się, co jest prawdą, a co fikcją, pewnie dlatego, że sam zazwyczaj daję się nabrać. Tu było tego sporo i przed przyjściem naprawdę oczekiwałem pojawienia się jakiegoś spirytysty o nazwisku Szpindler. Często jest to zabawne tylko dla autorów. Za rodzaj niezdrowej przypadłości świata sztuki uważam też fascynację wszystkim, co kuriozalne (pamiętam, jak na ustach uczestników pewnego artystycznego spędu w Berlinie był niezwykle długi stół wykonany z jednego kawałka drewna). Cichocki i Jastrubczak najwyraźniej lubią kurioza i podniecają ich niecodzienne, choćby banalne zbiegi okoliczności. Mieszanka jest więc dosyć ciężkawa, a autorzy nie wzięli po prostu pod uwagę faktu, że widzowie z nimi na wycieczce nie byli, co ujawniło się w pełni podczas krótkiej wymiany między oboma autorami, gdy próbowali sobie przypomnieć, gdzie był motel z basenem. Nie każdego bawią cudze zdjęcia z wakacji.

Ale film jest świetnie zrobiony i warto przełamać opory poznawcze (sporo widzów wyszło w czasie seansu, nie doczekawszy końca) i ta wielowarstwowość staje się atutem. Zwłaszcza trik z czytaniem tekstu przez przypadkowo napotkane osoby jest strzałem w dziesiątkę, właściwie na nim opiera się całe napięcie. Lektorzy to zbiór ciekawych postaci głównie w typowym amerykańskim otoczeniu, czyli na parkingach.

„Miraż” po jakimś czasie wciąga i wydaje się, że czytający odkrywają jakieś tajemnicze fakty nieznanych sobie bliżej osób, na pewno zyskałby jednak na jakiejś próbie ujednolicenia warstwy tekstowej, która pozwoliłaby za filmem podążać. Bez podpowiedzi nie domyślimy się nawet, że powracająca co jakiś czas kukła to artysta R. Jest więc to pod wieloma względami typowy produkt artystyczny – wymaga obszernego podpisu, by go zrozumieć.