Kiedy znów będę mały

DSC09794

Na stronie Dwutygodnika pojawił się kilka dni temu mój nowy tekst – „Czcij dziecko w sobie”, efekt mojej niedawnej wycieczki do Krakowa. Tym razem recenzuję wystawę „Kiedy znów będę mały” w Cricotece, przygotowaną przez Joannę Zielińską. Zielińska powraca do Krakowa, ale tylko na chwilę. Od jakiegoś czasu pracuje przecież w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Pisałem kilka miesięcy temu o jej wystawie „Rzeczy robią rzeczy”. Jej projekt, zapoczątkowany w Cricotece, rozpadł się więc na dwa miasta, chociaż w Cricotece wydaje się bardziej na miejscu.

Tytuł najnowszej wystawy Zielińska pożyczyła od Janusza Korczaka. Chodzi o pewną nostalgię za dzieciństwem, której przejawem była też wystawa „W muzeum wszystko wolno” w warszawskim Muzeum Narodowym. W Cricotece znajdziemy prace Tony’ego Ourslera, duetu Bracia, Guya Ben Nera, Władysława Hasiora, Pawła Althamera, są tu dziecięce inicjacje Wiktora Gutta, no i oczywiście Tadeusza Kantora.

Niestety, wystawa jest koncepcyjnie niedopracowana. Piszę: „Z wystawy w Cricotece mogło wyniknąć coś o wiele głębszego. I częściowo wynika, bo Zielińska podąża tu za niezwykle ciekawą intuicją. Niestety wystawa jest wyraźnie niedopracowana. Jakby kuratorka poświęciła jej mniej uwagi niż swym poprzednim projektom. Brak tu chociażby opisów prac. Zebrane obiekty i filmy pozostawione są samym sobie. A tym bardziej samotnie mogą się tu poczuć widzowie. Czy oni też zatęsknią tu za dzieciństwem, czy wręcz przeciwnie?”

Chłoporobotnik i boa grzechotnik

DSC04270

„Chłoporobotnik i boa grzechotnik” to bohaterowie piosenki Agnieszki Osieckiej „Niech żyje bal”, którą śpiewała Maryla Rodowicz. Kim jest chłoporobotnik, nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć. Gorzej z „boa grzechotnikiem”, który w piosence „z niebytu wynurza się fal”. Osiecka go bliżej nie przedstawia. To jakiś dziwny twór. Pewnie jak robotnik nie będzie chłopem, tak wąż boa nie zagrzechocze. W Muzeum Sztuki Nowoczesnej tytuł „Chłoporobotnik i boa grzechotnik” nadano wystawie, która z różnych punktów próbuje ugryźć problem peerelowskiej wsi – tej nowej, zmodernizowanej, bliższej chłoporobotnika, a z drugiej strony wiejskiej kultury, która była tymi zmianami wypierana, ale którą z jakichś powodów starano się zachować jako pewien wyidealizowany obraz.

W poprzednim tygodniu oprowadziła mnie po tej wystawie jej kuratorka Ewa Tatar. Wcześniej obejrzałem ją jednak sam. Punktem wyjścia jest tu „Nowa Wieś”, peerelowskie pismo adresowane do postępowych mieszkańców wsi, skonfrontowane ze sztuką ludową, wypożyczoną z muzeów etnograficznych.

Wychowałem się na wsi i pismo „Nowa Wieś” pojawiało się regularnie w naszym domu. Zresztą jako jeden z wielu prenumerowanych tytułów. Prasa była stosunkowo tania. Poranny pekaes przywoził paczkę z gazetami do kiosku Ruchu. Z korespondencyjnej księgarni „Nowej Wsi” moi rodzice zbudowali naszą domową biblioteczkę. Zamawiało się książki hurtowo, nigdy nie wiedząc, co jeszcze będzie w magazynie, a co już nie, a w rezultacie – jaka część zamówienia zostanie zrealizowana. Stąd każda paczka była zaskoczeniem i niespodzianką. Efekt tych hurtowych zamówień był też taki, że do niektórych książek nikt nigdy nie zajrzał i po kilkunastu latach można było jeszcze znaleźć tomy z nierozciętymi kartkami.

Moi rodzice przyjechali do Dolistowa nad Biebrzą pod koniec lat 70. jako młodzi nauczyciele. Gmina gwarantowała im mieszkanie, a na ich decyzję wpłynęła też bliskość natury (dziś to Biebrzański Park Narodowy) oraz ośrodka zdrowia. Moja matka pracowała jako przedszkolanka, a mój ojciec uczył matematyki oraz pracował jako opiekun szkolnej biblioteki, liczącej zaledwie kilka tysięcy tomów. Problemowi wiejskich szkół poświęcił swój tekst, który wysłał do redakcji „Nowej Wsi”.

Gdy rodzice wyprowadzili się na wieś, trwała jeszcze przebudowa – jak za Kazimierza Wielkiego – ze wsi drewnianej w murowaną, często za dolary przysyłane zza oceanu. Młodzi budowali murowane klocki obok starych drewnianych domów, a gdy starsze pokolenie umierało – drewniane chałupy rozbierano. Wraz z tymi chałupami odchodziła kultura materialna dawnej wsi. Mój ojciec zarządził wśród uczniów zbiórkę, by ocalić przynajmniej jakiś jej fragment – powstała kolekcja starych kołowrotków, rzeźbionych uprzęży, tar do prania, lamp naftowych, kuchennych utensyliów i przedmiotów, których przeznaczenia nigdy nie potrafiłem odgadnąć. Cały ten zbiór stał się ozdobą szkolnej biblioteki, zamieszkując najwyższe półki regałów, gdzie nikt z nas nie sięgał.

DSC04240.JPG

Przez te kilkanaście lat spędzonych na wsi oraz podczas wielokrotnych odwiedzin, nigdy nie zetknąłem się z jakimkolwiek przejawem tego, co zwykliśmy nazywać sztuką ludową. Nigdy nie zetknąłem się z tym, co w krótkim tekście do wystawy Ewa Tatar określa jako „romantyczne” czy „sentymentalne” (przeciwstawione postępowi i modernizacji). OK., były jarmarki i odpusty, lizaki z makiem, drogi obsypane tatarakiem na Boże Ciało, gwiazdy zdobione słomą i bibułką na Boże Narodzenie, a nawet wieńce ze zboża na Matki Boskiej Zielnej. Ale żadnych rzeźbionych Chrystusów Frasobliwych, diabłów ani wycinanek. Nic. Gdy myślę o wiejskiej tradycji, bliższe jest mi wspomnienie bibliotecznej kolekcji mojego ojca. I jednak Redliński, w którego książkach („Awans” czy „Konopielka”) odbijało się jakieś doświadczenie moich rodziców. Może dlatego „Konopielka” w reżyserii Leszczyńskiego (na podstawie Redlińskiego) przez jakiś czas była w naszym domu ulubionym, oglądanym wielokrotnie filmem.

Z Ewą doszliśmy do wniosku, że – z racji wieku – nasza pamięć o PRL-u oraz o wsi jako takiej, nawet jeśli mieszkało się poza miastem, jest uboga. Sama wystawa dotyczy bardzo długiego okresu. No i „Chłoporobotnik i boa grzechotnik” to jakaś mieszanina fantazmatów. A Tatar nie wyjaśnia właściwie, dlaczego ta wystawa powstała. Czy to echo wypromowanego przez kuratorów wiejskiego nurtu w najnowszej sztuce polskiej, „odkrytego” na wystawie „Co widać” w MSN-ie? Czy chodzi o zainteresowanie Cepelią?

Na razie mamy tu kilka wyobrażeń na temat wsi: to cepeliowskie, odbijające się w sztuce ludowej; wyobrażenie o wsi modernizującej się i coraz bliższej wielkiego świata, tej z kart „Nowej Wsi”; wreszcie fantazję o jakiejś wiejskiej autentyczności, szczerości – z fotograficznych notatników Władysława Hasiora, które zresztą „Nowa Wieś” publikowała na swoich łamach. Tatar pokazywała te notatniki na niedawnej wystawie w Zakopanem (recenzowałem ją w „Dwutygodniku”).

Hasior jest tu chyba zresztą wsi najbliższy. Fotografuje wernakularną architekturę, to, jak chłopi dekorowali swoje domy i zagrody (kute bramy), odnajduje w naturze formy, które uznaje za tak dramatyczne, że nie da się ich w sztuce powtórzyć. Ale z równie etnograficzno-encyklopedycznym podejściem potrafi podejść do samej sztuki, chociażby Picassa. Sztuka ludowa czy – jak woli Tatar – samorodna (każdy z terminów obarczony jest wadami) w czasach PRL-u była sztucznie podtrzymywana przy życiu – konkursami, zakupami, Cepelią. Z kolei „nowa wieś” z „Nowej Wsi” była rodzajem projekcji.

DSC04253.JPG

Tatar przeprowadza analizę pisma, tworząc tablice tematyczne, złożone z ilustracji i wycinków: kobieta, mężczyzna, technologia, budownictwo, sport… Trudno jednak wyciągać z tych tablic jakieś wnioski, poza tym, że tygodnik miał misję modernizacyjną, a obraz wsi z „Nowej Wsi” daleki był od rzeczywistości. Ciekawe, że dziś pismo ukazuje się jako „Nowa Wieś Europejska” i reklamuje jako „magazyn skierowany do aktywnych, otwartych na zmiany czytelników” („Naszymi odbiorcami są mieszkańcy «kraju poza miastem», aktywni przedstawiciele branży rolno-spożywczej, małej i średniej przedsiębiorczości, szkoły i uczelnie rolnicze”). Ale jak przyjrzeć się bliżej „sztuce samorodnej”, okaże się, że tu również stare łączyło się z nowym. Chrystus Frasobliwy i diabły pojawiają się obok utrzymanych w ludowym stylu pamiątek elektryfikacji wsi. Na tym napięciu opiera się wystawa.

Szkoda, że Tatar do swej dosyć skomplikowanej koncepcji nie przygotowała żadnego przewodnika. Widzom ma wystarczyć krótki tekst na ścianie. A kuratorka ma sporo do powiedzenia na temat niemal każdego obiektu (podobnie było parę miesięcy temu w Zakopanem, gdy Tatar pozostawiła widzów samych z dosyć skomplikowaną i nieczytelną narracją wystawy). Dlatego „Chłoporobotnik i boa grzechotnik” może sprawiać wrażenie – że posłużę się tytułem zbioru aforyzmów Leca – myśli nieuczesanych.

Hasior

hasior
Zabawki autorstwa Władysława Hasiora

Kilka tygodni temu odwiedziłem Zakopane, by w Galerii Władysława Hasiora obejrzeć wystawę „Po niebie został tylko księżyc”, której kuratorką jest Ewa Tatar. „Dwutygodnik” właśnie opublikował moją recenzję „Co straszy, co pozostaje”. Wystawa Tatar to ciekawe podejście do spuścizny po Hasiorze, ale wytykam też tej kilka słabości, głównie nieprecyzyjność i podążanie za ekspresją własną kuratorki.

Na samej wystawie prac Hasiora jest niewiele, ale wiadomo, że zebrane dzieła stanowią kontekst dla jego twórczości. Kilka lat temu recenzowałem wystawę Hasiora w krakowskim MOCAK-u (tekst „Sztuka środka”). Tamta wystawa starała się pompować zakopiańskiego artystę porównaniem do Roberta Rauschenberga – chociaż ze znakiem zapytania. To porównanie pojawiało się jeszcze za życia Hasiora i on sam się nie do końca od niego odcinał. Pisałem: „MOCAK wystawę Hasiora właściwie odbębnił, jakby mogło ją odfajkować jakieś prowincjonalne muzeum w zamierzchłych latach 80. Nie zadaje się tu jego twórczości żadnych pytań, nie stara się jej uaktualnić ani umieścić na tle historycznym. Nie robi się z twórczością Hasiora niczego. Poza tym nieszczęsnym znakiem zapytania”. Wystawa Tatar to na pewno krok we właściwym kierunku.

Oddziały Muzeum Tatrzańskiego należą do nielicznych miejsc w Zakopanem, gdzie można się schować przed krupówkowym kiczem. Zachowały specyficzny urok dawnych muzeów, włącznie z kapciami-ochraniaczami nakładanymi na buty, na których można ślizgać po drewnianych posadzkach.

kapcie-zakopane