Miraż

miraz

W ostatni piątek w Muzeum Narodowym można było obejrzeć nowy film Łukasza Jastrubczaka i Sebastiana Cichockiego. „Miraż” powstał w oparciu o książkę pod tym samym tytułem i tych samych autorów sprzed kilku lat. Wtedy Jastrubczak był w Stanach Zjednoczonych, Cichocki w Polsce i na odległość prowadzili grę wymieniając się zdjęciami (Jastrubczak) i tekstem (Cichocki). Porównali to do pojedynku, w którym strzelili do siebie sto razy. Tekst był odpowiedzią na obraz, obraz na tekst i tak dalej.

Tym razem obaj pojechali do Stanów na samochodową wycieczkę po różnych dziwnych miejscach, prosząc przypadkowo napotkane osoby, by do kamery czytały tekst „Mirażu”. Tekst pozostał więc w zasadzie bez zmian, zmienił się obraz, medium i struktura. Film pokazano w Muzeum w dwóch częściach, około 50 minut każda.

Cichocki i Jastrubczak próbowali nadać wydarzeniu performatywny charakter. Widzów witało biurko ustawione na scenie sali kinowej muzeum, na którym artysta ustawił kilka czarnych obiektów, które rzucały cienie na ścianę. Z magnetofonu puszczane było zaś nagranie rzekomego seansu spirytystycznego przeprowadzonego przez Andrzeja Szpindlera. Nagrany głos, przypominający psa Pankracego po zażyciu kwasa lub wiejskiego poetę na bani, mieszał zaproszenie na film z nieskładnym wywodem, w którym co jakiś czas powracała kwestia wielkiego wybuchu.

To do poziomu absurdu spotęgowało skomplikowanie już i tak trudnego w odbiorze, chociaż ciekawego filmu, w którym warstwa tekstowa zazwyczaj odklejała się od warstwy wizualnej, a oglądane osoby bynajmniej nie były jego bohaterami – czytały tylko tekst, z którego same niewiele mogły zrozumieć.

W „Mirażu” Cichocki stworzył fikcyjne postacie artystów czy osób artystom bliskich. Są tu ledwie zarysowane, niewiele o nich wiemy, mamy zaledwie jakieś biograficzne okruchy. Po artystach zostają dzieła. Niektóre fikcyjne prace Cichocki oddawał w szczegółach muzealnych katalogów. W filmie (i książce) występuje też postać artysty R, który po śmierci powraca jako animowana kukła, przekazująca instrukcje wykonania prac, których nie zdążył zrobić za życia. Za fabułą niełatwo jednak podążyć, gdyż sami bohaterowie powracają stosunkowo rzadko, a film się ciągnie i ciągnie, głównie w scenach nagrywanych zza szyby samochodu. Droga, droga, droga. No tak, bo „Miraż” to film drogi. Autorzy jadą na wycieczkę i nawet jedna z bohaterek przemierza Stany Zjednoczone szlakiem wymalowanej na mapie spirali. Na filmie pojawia się zresztą „Spiralna grobla” Roberta Smithsona i uważny widz rozpozna go w tajemniczym R.

miraz3
Kadr z filmu

Warstwa wizualna też pełna jest niecodziennych miejsc, szlakiem których podróżowali Cichocki i Jastrubczak, a znaczenia których nie jesteśmy się w stanie domyśleć. Cichocki zdradził je jednak podczas krótkiej przerwy między pierwszą a drugą częścią filmu, gdy częściowo o opowiedział, częściowo zaś przeczytał rodzaj podpisu pod film.

Nie lubię gier, w których widz gubi się, co jest prawdą, a co fikcją, pewnie dlatego, że sam zazwyczaj daję się nabrać. Tu było tego sporo i przed przyjściem naprawdę oczekiwałem pojawienia się jakiegoś spirytysty o nazwisku Szpindler. Często jest to zabawne tylko dla autorów. Za rodzaj niezdrowej przypadłości świata sztuki uważam też fascynację wszystkim, co kuriozalne (pamiętam, jak na ustach uczestników pewnego artystycznego spędu w Berlinie był niezwykle długi stół wykonany z jednego kawałka drewna). Cichocki i Jastrubczak najwyraźniej lubią kurioza i podniecają ich niecodzienne, choćby banalne zbiegi okoliczności. Mieszanka jest więc dosyć ciężkawa, a autorzy nie wzięli po prostu pod uwagę faktu, że widzowie z nimi na wycieczce nie byli, co ujawniło się w pełni podczas krótkiej wymiany między oboma autorami, gdy próbowali sobie przypomnieć, gdzie był motel z basenem. Nie każdego bawią cudze zdjęcia z wakacji.

Ale film jest świetnie zrobiony i warto przełamać opory poznawcze (sporo widzów wyszło w czasie seansu, nie doczekawszy końca) i ta wielowarstwowość staje się atutem. Zwłaszcza trik z czytaniem tekstu przez przypadkowo napotkane osoby jest strzałem w dziesiątkę, właściwie na nim opiera się całe napięcie. Lektorzy to zbiór ciekawych postaci głównie w typowym amerykańskim otoczeniu, czyli na parkingach.

„Miraż” po jakimś czasie wciąga i wydaje się, że czytający odkrywają jakieś tajemnicze fakty nieznanych sobie bliżej osób, na pewno zyskałby jednak na jakiejś próbie ujednolicenia warstwy tekstowej, która pozwoliłaby za filmem podążać. Bez podpowiedzi nie domyślimy się nawet, że powracająca co jakiś czas kukła to artysta R. Jest więc to pod wieloma względami typowy produkt artystyczny – wymaga obszernego podpisu, by go zrozumieć.