W książce Kornela Janczego „Planeta”, ukazał się mój krótki, kilkuakapitowy tekst, impresja na temat jego instalacji „Traverse”. Miałem dużą przyjemność znaleźć się w tej publikacji obok takich autorów jak Stach Szabłowski, Sebastian Cichocki, Wojtek Mazan, Magdalena Ujma, Ewa Łaczyńska-Widz czy Marta Lisok. Jakbyście szukali, mój tekst jest na końcu.
Tag: Sebastian Cichocki
Patriota wszechświata
Jak tam książka? – pytają się mnie ostatnio. I nie udało mi się jeszcze przygotować na to pytanie jakieś sensownej, gotowej odpowiedzi. Książka jest. Pracowałem nad nią od czasu wydania „Zatańczą ci, co drżeli”. Głównym bohaterem, tytułowym „Patriotą wszechświata” jest oczywiście Paweł Althamer. „Patriotę…” można już od jakiegoś czasu nabyć w księgarniach. Ma mnóstwo ilustracji i w sumie ponad 400 stron.
Po kilku latach pracy, chciałbym się już od „Patrioty…” wyzwolić. Zostało mi tylko z pokorą wysłuchać cudzych opinii, co często jest bardzo przyjemne, ale nie zawsze… Taki los autora.
Wydawnictwo Karakter pisze, że to reportaż. I pewnie mają rację. Chociaż nigdy chyba tak o „Patriocie wszechświata” nie myślałem. Nie myślałem w kategoriach gatunkowych. Wiedziałem, że mam wspaniałego bohatera, do tego otacza go cała gromadka innych bohaterów. Wiedziałem, że kryją się tam jakieś fascynujące historie. Czekają, aż ktoś je wysłucha i spisze. Dobrze pamiętam spotkanie z Pawłem, gdy opowiedziałem mu o swoim pomyśle, z nadzieją, że nie powie nie. To spotkanie też opisałem w książce. Chociaż dzisiaj znajduje się pod koniec rozdziału o nowojorskich „Sąsiadach”, od tego fragmentu zacząłem pisanie:
Gdy spotkałem się z Althamerem, by opowiedzieć mu o pomyślę na tę książkę, wyjaśniłem, że nie chcę pisać wyłącznie o jego sztuce i o nim samym. Że zamierzam też opowiedzieć o ludziach, którzy go otaczają, o osobach, z którymi współpracuje, o artystach i kuratorach, o rodzinie i przyjaciołach. Powiedziałem, że książka, tak jak jego sztuka, będzie miała wielu bohaterów.
Pawłowi na dźwięk słowa „bohater” zapaliły się źrenice. Bohater to przecież ktoś, kto robi coś nadzwyczajnego, wyrasta ponad przeciętność, wykazuje się odwagą. Albo taki superbohater o nadprzyrodzonych mocach, mityczny heros, śmiałek, kozak, zuch. Pawła najwyraźniej cieszyła myśl, że ma do czynienia z bohaterami. Nie klarowałem tej kwestii. Żegnając się ze mną na warszawskiej ulicy, powiedział jeszcze, że ma nadzieje wkrótce poznać nowych bohaterów. Jakby za rogiem czekała na niego kolejna przygoda.
Praca nad „Patriotą…” była więc dla mnie okazją, by poznać całe grono osób, które z Pawłem współpracuje, a które – miałem wrażenie – mi szczerze kibicowało i mnie wspierało. Stąd postanowiłem przekleić tu podziękowania z końca książki:
Paweł Althamer jest wymarzonym bohaterem. Pomysł na tę książkę zrodził się z przekonania o wyjątkowości nie tylko jego sztuki, ale też osoby. Przez dwa lata miałem możliwość uczestniczenia w świecie jego i otaczających go przyjaciół i artystów. Nie byłoby to możliwe bez hojności Pawła. Paweł każdego dnia dzieli się sobą. Ja też z tej hojności czerpałem garściami, z bliska obserwując jego przedsięwzięcia i towarzysząc im. Mogłem się osobiście przekonać, że moim bohaterem jest prawdziwy patriota wszechświata. Za tę szczodrość jestem Ci, Pawle, niezwykle wdzięczny.
Moim niezastąpionym przewodnikiem po Althamerowym świecie okazał się Rafał Żwirek. Entuzjazm Żwirka dla mojego projektu wielokrotnie przewyższał mój własny i dawał mi energię do pracy. Bez Żwirka ta książka pewnie by nie powstała.
Chciałbym też wyrazić specjalne podziękowania rodzinie Pawła, która często jest kluczem do jego sztuki. W szczególności dziękuję żonie Pawła, Matei Petelskiej-Althamer, oraz jego bratu, Marcinowi Althamerowi.
Dzięki pracy nad tą książką miałem też okazję poznać wyjątkowe osoby, które współpracują z Pawłem, i zaprzyjaźnić się z nimi. Niezwykle miło będę wspominał spotkania z artystami z Grupy Nowolipie, zarówno w ognisku plastycznym na Nowolipiu, jak i podczas wyjazdów. Nieoceniona okazała się zwłaszcza pomoc Izy Skoneckiej i Urszuli Dobrzyniec. Za wspólnie spędzony czas, rozmowy i przyjęcie mnie do swego grona dziękuję także Romanowi Stańczakowi, Jackowi Adamasowi, Joannie Świerczyńskiej, Darkowi Żukowskiemu, Adze Szreder, Brianowi Fernandes-Halloranowi, Jacobowi Cohenowi, Michałowi Slezkinowi, Natalii Żychskiej, Robertowi Brylewskiemu i innym artystom i entuzjastom.
Swoimi doświadczeniami pracy z Pawłem podzielili się też ze mną młodzi artyści: członkowie Grupy Reaktor, Witek Nazarkiewicz i Konrad Chmielewski, a także Michał Mioduszewski, Paulina Antoniewicz i Julia Bistuła.
Pomocy w badaniach udzielili mi Andrzej Przywara z Fundacji Galerii Foksal w Warszawie, Burkhard Riemschneider z galerii neugerriemschneider w Berlinie, Massimiliano Gioni z New Museum w Nowym Jorku, Joanna Mytkowska, Katarzyna Karwańska i Sebastian Cichocki z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Magdalena Materna z Fundacji Open Art Projects oraz Justyna Domasłowska-Szulc z Fundacji Dom Kultury. Dziękuję tym osobom i instytucjom. Jak przy wielu innych moich projektach, wspierał mnie również profesor Grzegorz Kowalski.
Podczas badań korzystałem z obszernych archiwów Pawła Althamera i Artura Żmijewskiego, zdeponowanych w Fundacji Galerii Foksal. Za okazaną mi pomoc i udostępnione materiały dziękuję Aleksandrze Ściegiennej.
Wszyscy oni są bohaterami tej książki.
Pracując nad książką, przez rok korzystałem ze stypendium przyznanego mi przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które pozwoliło mi na komfort pracy i sfinansowanie niezbędnych wyjazdów.
Wreszcie za okazane mi zaufanie i cierpliwość dziękuję też moim wydawcom, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i Wydawnictwu Karakter. Za nieocenione uwagi i pracę włożoną w ostateczny kształt książki dziękuję w szczególności Katarzynie Szotkowskiej i Małgorzacie Szczurek.
Na co dzień wspieram się zaś na silnym ramieniu mego męża, Marcina Szurgota.
Fragmenty książki można przeczytać na stronie „Szumu” (rozdział „Misja”) i „Gazety Wyborczej” („Jezus z wielkiej płyty”). Wspaniałą niespodziankę sprawiła mi też Fundacja Bęc Zmiana, która poświęciła moim książkom całą witrynę księgarni na Mokotowskiej (obok „Patrioty” można tam kupić „Zatańczą ci, co drżeli”, a nawet „Świadomość Neue Bieriemiennost”, książkę, którą napisaliśmy wspólnie z Kasią Redzisz). Pośrodku witryny stanęła makieta toguny, którą w Parku Rzeźby na Bródnie postawił przyjaciel Pawła, dogoński rzeźbiarz Youssouf Dara.
Dziś, we wtorek, 17 października o godz. 19.00 odbędzie się pierwsze spotkanie wokół „Patrioty…” w Faktycznym Domu Kultury (Gałczyńskiego 12, Warszawa), które poprowadzi Agata Diduszko-Zyglewska. Poza mną udział w nim weźmie również Joanna Mytkowska. Serdecznie zapraszam!
Don Kichotka

„Do Rzeczy” z 21 marca opublikowało wywiad z Moniką Małkowską, krytyczką, która „obnażyła patologię w polskiej kulturze”. Wywiad ten nosi tajemniczy tytuł „Imperium kontratakuje”. O ile jej tekst „Mafia bardzo kulturalna” z „Rzeczpospolitej” ze stycznia 2015 roku, którego ten wywiad jest echem, był szytym grubymi nićmi absurdem, to wiadomo było przynajmniej, o co chodzi w tytule. Kontratakujące imperium jest bardziej dwuznaczne. Czy znowu chodzi o „mafię”, która nabrała drugich skrzydeł, czy może o to imperium, z którym mierzymy się od kilku miesięcy? Szkoda, że Małkowska w wywiadzie w ogóle nie odnosi się do obecnej sytuacji politycznej ani do polityki Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Gdy ukazał się tekst Małkowskiej o „mafii kulturalnej”, wydawało mi się, że trzeba go olać. Próbował z Małkowską dyskutować Iwo Zmyślony. Zareagowali też dyrektorzy instytucji, oskarżani przez Małkowską o tworzenie struktur mafijnych. Zignorowanie Małkowskiej było błędem, krótkowzrocznością. Ale z drugiej strony – czy dyskutowanie z nią cokolwiek zmieniło? Jednak gdy dziś ją czytam, mam wrażenie, że mówi już nie tylko w swoim imieniu.
Małkowska stała się krytyczką-populistką. „Mafia bardzo kulturalna” rozpoczyna się od zestawu stereotypowych nieporozumień związanych ze sztuką współczesną, pod którymi krytyczka – zamiast je rozwiewać – podpisuje się. Pisze, że wystarczy kurator lub krytyk, by sztukę zrobić z byle kupy błota. Pisze, że o randze sztuki coraz częściej decyduje skandal czy szum medialny. Narzeka na rosnącą rolę kuratorów i zanik krytyki (nie zauważa jednak, że ten ostatni może się wiązać z kryzysem prasy; nie tylko ona straciła etat, etaty potraciło wielu dziennikarzy – krytycy mojego pokolenia o tym, że istnieje coś takiego jak etat, dawno zapomnieli). No a to wszystko jest nakręcane przez grupę cynicznych cwaniaków, którzy wciskając ściemę, kręcą na tym lody.
Jak wynika z najnowszego wywiadu, Małkowska to niezwykle płodna krytyczka. Już w pierwszym zdaniu chwali się, że w ciągu ćwierćwiecza opublikowała ponad 10 tys. tekstów. To jakieś czterysta tekstów rocznie, czyli więcej niż jeden dziennie – chapeau bas!
Problem w tym, że dla osoby nieznającej realiów i nieśledzących świata sztuki, legitymizowana tasiemcową bibliografią Małkowska na pierwszy rzut oka może mieć nawet rację. Miesza bowiem ze sobą dwie sprawy – katastrofalną sytuację socjalną twórców oraz odpowiedzialność za tę sytuację rzekomej „mafii”.
Trudnym położeniem artystów w Polsce zajmowało się przede wszystkim Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej; ubezpieczeń społecznych dla twórców dotyczył Strajk Artystyczny w maju 2012 roku. OFSW próbowało minimalizować zależności artystów od rynku sztuki podnosząc kwestię płacenia artystom za udział w wystawach.
Nierówności czy funkcjonowanie tzw. czarnej materii świata sztuki to problem nie tylko Polski, to problem globalny, wszak świat sztuki jak w soczewce skupia w sobie patologie neoliberalnego kapitalizmu. Nie jest jednak tak, jak chce Małkowska, że winę za to ponosi parę powiązanych interesami osób, które wystarczy zdemaskować (i ukarać?). Jako środowisko jesteśmy przecież jednym z najlepiej przebadanych środowisk – w ostatnich latach namnożyło się raportów i badań, wiemy o sobie bardzo dużo. Jesteśmy świadomi dysproporcji i nierówności. Ale musimy sobie zdawać też sprawę z tego, że niektórych z nich nie zlikwidujemy nigdy – chociażby tych między liczbą aspirantów (opuszczających Akademie Sztuk Pięknych) a ograniczeniami tzw. pola widoczności (czyli po prostu przepustowości galerii i muzeów).
Tyle że problem biedy twórców to problem systemowy (i jego rozwiązanie nigdy nie zaspokoi wszystkich). Bezpodstawne wskazywanie palcem winnych (galerii, kuratorów, dyrektorów muzeów) to jak szukanie kozła ofiarnego. W przypadku Małkowskiej tezy i argumenty Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej czy kręgu aktywistów i badaczy zajmujących się prekariatem i tzw. środowiskami kreatywnymi służą do przeprowadzenia próby czystki w kanonie współczesnej sztuki czy donkiszockiej walki z establishmentem. Przy czym, podobnie jak ministerstwo w przypadku dotacji na kolekcje, Małkowska wie już, z kim walczy, ale jeszcze chyba nie jest pewna, co popiera (list „najbardziej niedocenionych” dołączona do „Mafii bardzo kulturalnej” jest mało przekonująca, bo to jednak artyści funkcjonujący w obiegu).
W wywiadzie Małkowska zdradza, jak powstał tekst „Mafii bardzo kulturalnej” i dlaczego tak późno: „Wtedy jeszcze nie miałam wglądu w materiały i nie wiedziałam, jak na twarde liczby przekłada się to, że od kilku lat beneficjentami wszystkich grantów i dotacji są wciąż ci sami ludzie”. Co to za materiały i co to za „twarde liczby” – nie wiadomo. Ani w artykule, ani w wywiadzie nie padają. Tekstem Małkowskiej nie zainteresował się tygodnik „Polityka”, i dopiero Dominik Zdort, szef „Plusa Minusa” (dodatku do „Rzeczpospolitej”), „przeraził się skalą wynaturzeń”.
Ciekawe, że Małkowska zaprzecza sukcesom polskich artystów za granicą: „Wciskana nam ułuda pryska w zderzeniu z realiami – w zachodnich muzeach, w ważnych galeriach nie jesteśmy obecni, a nasza »wyjątkowość« na kulturalnej niwie to propaganda, którą nam wmawiano”. Znowu, krytyczka ma rację, wyśmiewając (auto)promocyjne zapędy Instytutu Adama Mickiewicza, który wysyłał polskich dziennikarzy na otwarcia swych zagranicznych imprez, by w Polsce odtrąbili kolejne sukcesy, chociażby Polskiej Prezydencji, gdy kultura służyła za kwiatek do kożucha polityki. Ale Małkowska wydaje się nie zauważać, że od co najmniej kilkunastu lat polscy artyści po prostu uczestniczą w międzynarodowym obiegu – i tego sukcesu, po dekadach artystycznej izolacji, nie da się zaprzeczyć. Stało się tak również – chociaż nie wyłącznie – dzięki pracy Instytutu Adama Mickiewicza, ale przede wszystkim dzięki międzynarodowym kontaktom instytucji publicznych, kuratorów, galerii prywatnych, sukcesywnego budowania relacji.
To się po prostu dzieje. Artyści polscy na równych prawach uczestniczą w międzynarodowym obiegu, a zagraniczne pisma piszą o wystawach w polskich muzeach i galeriach. Powoli budowana jest również świadomość o istnieniu takich twórców jak Szapocznikow czy Wróblewski. OK, polska sztuka nigdy nie stworzyła zjawiska w rodzaju niemieckiego Neue Wilde, polscy twórcy to też nadal nie pierwsza liga rynku sztuki w rodzaju Richtera czy Hirsta (chociaż może to i lepiej), ale twierdząc, że polscy artyści nie są obecni w ważnych galeriach i muzeach, Małkowska grubo się myli.
Tym bardziej, że za „mafią” mają się kryć ci, którzy właśnie poza Polską sporo osiągnęli – Małkowska określa ich jako „stajnię Rastra, Fundacji Galerii Foksal, reprezentantów Muzeum Sztuki Nowoczesnej”, chociaż kim są ci ostatni, trudno jasno stwierdzić, na pewno jest to dosyć szeroka grupa artystów. Rzekoma mafia ma jednak mieć szerokie powiązania – w mediach, uczelniach artystycznych, instytucjach. Wręcz włada umysłami.
Przeprowadzający wywiad dziennikarz, Jakub Kowalski, sugeruje, że tekst „Mafii bardzo kulturalnej” „nabrał drugiego życia poza Polską” – tego niestety Małkowska nie rozwija; chętnie bym się dowiedział o zagranicznej recepcji krytyczki znad Wisły.
Dalej Kowalski podsuwa Małkowskiej: „Mafia nie wybacza i ukarała panią dotkliwie”. Krytyczka potwierdza: „Zostałam wyeliminowana ze środowiska, któremu wcześniej zależało na moich opiniach. Zaczęto za moimi plecami uprawiać czarny PR. (…) Chcieli mnie też odkopać ekonomicznie. Straciłam rozmaite zajęcia, co mocno uderzyło mnie po kieszeni. Jednak – mój Boże – raz się żyje i skoro chce się zachować twarz, to trzeba odpowiadać za swoje słowa. I mieć kręgosłup moralny, którego moje środowisko najwyraźniej nie ma”.
Oczywiście Małkowska ze swoim kręgosłupem może czuć się lepsza – czemu nie. Na zdjęciu towarzyszącym wywiadowi, siedząc na wysokim postumencie, prezentuje się dumnie wyprostowana. Ale może wzięłaby pod uwagę fakt, że po wysuwaniu wątpliwych oskarżeń jako ekspertka straciła w oczach redaktorów, a jako nauczycielka w oczach decydentów Akademii Sztuk Pięknych?
Małkowska jednak idzie o krok dalej – twierdzi, że ostracyzm dotknął też jej nieżyjącą babcię. Jeśli ktokolwiek do tego momentu przyjmował jej słowa bezkrytycznie, w tym miejscu musi zobaczyć błysk czerwonej lampki. „Trudno pojąć, ale medialna eliminacja dotknęła również pani babcię!”, twierdzi dziennikarz. A jakże, potwierdza Małkowska. Jej babci, dawnej pracowniczki Polskiego Radia, nie uczczono przy okazji 90-lecia tej szacownej instytucji: „Jeszcze by ktoś ze słuchaczy przypomniał sobie nazwisko Małkowska… Uważam to za hańbę Polskiego Radia”. Czy to hańba, czy nie, trudno mi rozstrzygać. Dostrzeżenie w tej historii macek „mafii bardzo kulturalnej” to jednak objaw jakiejś manii.

Kto kieruję mafią? W mało zawoalowany sposób Małkowska sugeruje, że capo di tutti capi to Anda Rottenberg. Ale „sztab liczy ok. 10 osób. Z artystami, kuratorami, dziennikarzami – ok. 50. Reszta to pomniejsi funkcjonariusze i aspiranci do wejścia w układ. Najczęściej tzw. słoiki, po przeprowadzce do Warszawy. Wiedzą, że ich kariera związana jest z zakotwiczeniem, powrót do domu byłby klęską. Wczepiają się więc pazurami w układ, zdolni do przegryzienia gardła temu, kto zdemaskuje ich słabości. To właśnie ci nadgorliwcy przestali mi się kłaniać”. Mafiosami mają być po prostu najbardziej wpływowi kuratorzy. Z nazwiska Małkowska wymienia Sebastiana Cichockiego, Łukasza Rondudę, Stacha Szabłowskiego.
Najtrudniej mi przejść do porządku dziennego nad rzekomymi krwiożerczymi „słoikami”. Sam kilkanaście lat temu przyjechałem do Warszawy na studia i nie wiem, dlaczego regularnie ktoś mi to wprost lub nie wprost wytyka. Słoiki to jakiś parszywy termin utrwalony w debacie publicznej przez „Gazetę Stołeczną”. Sama potrzeba istnienia takiej kategorii świadczy o przedziwnej odmianie lokalnej ksenofobii. Jedni narzekają, że przyjezdni zajmują parkingi, Małkowskiej kategoria „słoika” służy do snucia pseudosocjologicznych rozważań, jakoby przeprowadzka do stolicy wiązała się z jakimiś szczególnie wrednymi cechami charakteru.
Bo podobnie jak wielu z nas prześmiewczo i przekornie nazywa się „gorszym sortem” (za prezesem), „obywatelami drugiej kategorii” (za prezydentem), tak pewnie większa część naszego środowiska może się określać „mafią bardzo kulturalną” (za Małkowską). Jakoś nie przeszłoby mi jednak przez gardło, by nazwać się „słoikiem”.
Niestety Małkowska nie zauważa w wywiadzie, że jej poglądy świetnie mogą posłużyć do „korekty w kulturze”, zapowiadanej przez ministra Glińskiego. A może już służą?
„Czy to można zmienić?”, z nadzieją pyta dziennikarz przestraszony wizją mafijnych macek. „Tak – odpowiada Małkowska – rozwalając patologiczny układ, ale to będzie rewolucja w warstwie zwanej, niesłusznie, inteligencją. Potrzeba do tego pułku Don Kichotów, niezależnych tak jak ja. I nieskorumpowanych urzędników. Raczej nie widzę szans”.
Ciekawe, że mamy dziś dwóch krytyków, którzy węsząc patologie, oczekują rewolucji i wydają mi się coraz sobie bliżsi: Małkowska wieści rewolucję w warstwie instytucjonalnej, Zmyślony – w warstwie moralnej.
Miraż
W ostatni piątek w Muzeum Narodowym można było obejrzeć nowy film Łukasza Jastrubczaka i Sebastiana Cichockiego. „Miraż” powstał w oparciu o książkę pod tym samym tytułem i tych samych autorów sprzed kilku lat. Wtedy Jastrubczak był w Stanach Zjednoczonych, Cichocki w Polsce i na odległość prowadzili grę wymieniając się zdjęciami (Jastrubczak) i tekstem (Cichocki). Porównali to do pojedynku, w którym strzelili do siebie sto razy. Tekst był odpowiedzią na obraz, obraz na tekst i tak dalej.
Tym razem obaj pojechali do Stanów na samochodową wycieczkę po różnych dziwnych miejscach, prosząc przypadkowo napotkane osoby, by do kamery czytały tekst „Mirażu”. Tekst pozostał więc w zasadzie bez zmian, zmienił się obraz, medium i struktura. Film pokazano w Muzeum w dwóch częściach, około 50 minut każda.
Cichocki i Jastrubczak próbowali nadać wydarzeniu performatywny charakter. Widzów witało biurko ustawione na scenie sali kinowej muzeum, na którym artysta ustawił kilka czarnych obiektów, które rzucały cienie na ścianę. Z magnetofonu puszczane było zaś nagranie rzekomego seansu spirytystycznego przeprowadzonego przez Andrzeja Szpindlera. Nagrany głos, przypominający psa Pankracego po zażyciu kwasa lub wiejskiego poetę na bani, mieszał zaproszenie na film z nieskładnym wywodem, w którym co jakiś czas powracała kwestia wielkiego wybuchu.
To do poziomu absurdu spotęgowało skomplikowanie już i tak trudnego w odbiorze, chociaż ciekawego filmu, w którym warstwa tekstowa zazwyczaj odklejała się od warstwy wizualnej, a oglądane osoby bynajmniej nie były jego bohaterami – czytały tylko tekst, z którego same niewiele mogły zrozumieć.
W „Mirażu” Cichocki stworzył fikcyjne postacie artystów czy osób artystom bliskich. Są tu ledwie zarysowane, niewiele o nich wiemy, mamy zaledwie jakieś biograficzne okruchy. Po artystach zostają dzieła. Niektóre fikcyjne prace Cichocki oddawał w szczegółach muzealnych katalogów. W filmie (i książce) występuje też postać artysty R, który po śmierci powraca jako animowana kukła, przekazująca instrukcje wykonania prac, których nie zdążył zrobić za życia. Za fabułą niełatwo jednak podążyć, gdyż sami bohaterowie powracają stosunkowo rzadko, a film się ciągnie i ciągnie, głównie w scenach nagrywanych zza szyby samochodu. Droga, droga, droga. No tak, bo „Miraż” to film drogi. Autorzy jadą na wycieczkę i nawet jedna z bohaterek przemierza Stany Zjednoczone szlakiem wymalowanej na mapie spirali. Na filmie pojawia się zresztą „Spiralna grobla” Roberta Smithsona i uważny widz rozpozna go w tajemniczym R.

Warstwa wizualna też pełna jest niecodziennych miejsc, szlakiem których podróżowali Cichocki i Jastrubczak, a znaczenia których nie jesteśmy się w stanie domyśleć. Cichocki zdradził je jednak podczas krótkiej przerwy między pierwszą a drugą częścią filmu, gdy częściowo o opowiedział, częściowo zaś przeczytał rodzaj podpisu pod film.
Nie lubię gier, w których widz gubi się, co jest prawdą, a co fikcją, pewnie dlatego, że sam zazwyczaj daję się nabrać. Tu było tego sporo i przed przyjściem naprawdę oczekiwałem pojawienia się jakiegoś spirytysty o nazwisku Szpindler. Często jest to zabawne tylko dla autorów. Za rodzaj niezdrowej przypadłości świata sztuki uważam też fascynację wszystkim, co kuriozalne (pamiętam, jak na ustach uczestników pewnego artystycznego spędu w Berlinie był niezwykle długi stół wykonany z jednego kawałka drewna). Cichocki i Jastrubczak najwyraźniej lubią kurioza i podniecają ich niecodzienne, choćby banalne zbiegi okoliczności. Mieszanka jest więc dosyć ciężkawa, a autorzy nie wzięli po prostu pod uwagę faktu, że widzowie z nimi na wycieczce nie byli, co ujawniło się w pełni podczas krótkiej wymiany między oboma autorami, gdy próbowali sobie przypomnieć, gdzie był motel z basenem. Nie każdego bawią cudze zdjęcia z wakacji.
Ale film jest świetnie zrobiony i warto przełamać opory poznawcze (sporo widzów wyszło w czasie seansu, nie doczekawszy końca) i ta wielowarstwowość staje się atutem. Zwłaszcza trik z czytaniem tekstu przez przypadkowo napotkane osoby jest strzałem w dziesiątkę, właściwie na nim opiera się całe napięcie. Lektorzy to zbiór ciekawych postaci głównie w typowym amerykańskim otoczeniu, czyli na parkingach.
„Miraż” po jakimś czasie wciąga i wydaje się, że czytający odkrywają jakieś tajemnicze fakty nieznanych sobie bliżej osób, na pewno zyskałby jednak na jakiejś próbie ujednolicenia warstwy tekstowej, która pozwoliłaby za filmem podążać. Bez podpowiedzi nie domyślimy się nawet, że powracająca co jakiś czas kukła to artysta R. Jest więc to pod wieloma względami typowy produkt artystyczny – wymaga obszernego podpisu, by go zrozumieć.
Rydet
Muzeum Sztuki Nowoczesnej po krótkiej przerwie otworzyło nowe wystawy, trzy na raz. Serwuję je sobie stopniowo. Wczoraj zacząłem od piętra Emilki, gdzie Muzeum pokazuje zdjęcia Zofii Rydet z jej słynnego „Zapisu socjologicznego”. Kuratorzy Sebastian Cichocki i Karol Hordziej wyszli od idei wystawy, o której myślała sama fotografka. Świadczą o tym jej notatki i listy zebrane w jednej z gablot. Układ cykli na wystawie jest zgodny z jednym ze scenariuszy nigdy nie zrealizowanej ekspozycji z początku lat 80. Co do wyboru zdjęć i sposobu prezentacji, kuratorzy musieli podjąć wiele decyzji sami.
Zwiedzanie najlepiej zacząć od krótkiego fragmentu filmu z wywiadem, który przeprowadził z Rydet w 1990 roku Józef Robakowski (sam występuje wraz z ówczesną żoną Małgorzatą Potocką w cyklu „Artyści”). Rydet mówi, że aspekt dokumentalny całego przedsięwzięcia, któremu poświęciła ponad 20 lat życia, chociaż ważny, nie jest dla niej pierwszoplanowy. Bardziej liczyło się spotkanie z ludźmi, „odkrywanie człowieka”. Ale wchodząc do czyjegoś domu, najpierw wykonywała fotografie, by – jak mówi – „nie utracić świeżości”, dopiero potem rozpoczynała rozmowę. Odżegnywała się od sugestii naukowości „Zapisu socjologicznego” (tytuł wymyśliła teoretyczka Urszula Czartoryska), chociaż niczym etnografka jeździła od wsi do wsi, fotografując ludzi w ich domach. Nie zależało jej też na etykietce artysty, raczej na „sile działania tego, co robi”. Jej zdjęcia rzeczywiście „działają”, fascynują. To fascynacja z jednej strony konsekwencją fotografki, z drugiej – tym, że otwierając swe domy dla jej aparatu, ci ludzie otwierają je też dla nas. Zaglądanie jest kwintesencją „Zapisu”.
Sam fakt, że największą jak do tej pory wystawę Rydet organizuje Muzeum Sztuki Nowoczesnej, nie jest bez znaczenia. To instytucje namaszczają artystów i budują hierarchie. Kontekstem dla twórczości Rydet staje się nie tylko historia fotografii czy dokumentu, ale szeroko pojęta sztuka. Pamiętajmy, że w krótkiej historii Muzeum indywidualne wystawy mieli Andrzej Wróblewski, Włodzimierz Borowski, Alina Szapocznikow. Dorobkiem Zofii Rydet w ostatnich latach interesowało się wiele osób i instytucji, ale głównie z pola fotografii. Wystawa w MSN-ie to pierwsza możliwość przyjrzenia się temu niezwykłemu dorobkowi bardziej dogłębnie. Stworzono ku temu świetne warunki.
Przy pierwszym kontakcie myślimy o tych zdjęciach jako dokumencie. Tego świata po prostu już nie ma. Nie ma tych ludzi, domów, wnętrz. A że w polskich domach, odwiedzanych przez Rydet, roiło się od przedmiotów, jest się czemu przyglądać. Istne horror vacui. Ściany malowane w kolorowe wzorki, makatki, plakaty. TSA, Queen, Kombi – zgodnie z tym, czego słuchano w tamtych czasach. Dalej trofea myśliwskie, pamiątki, no i rodzinne zdjęcia. Zgromadzone rzeczy zdradzają zainteresowania mieszkańców. Na przykład obok wykresu „stratygrafia ziemi” wiszą czterej Beatlesi w osobnych ramkach. Rydet mówiła, że wykonując zdjęcie, które stanęło u początku cyklu, przekonała się, że „przedmioty często mówią więcej o człowieku, aniżeli on sam o sobie”. Są tu wnętrza, którym można by poświęcić długie godziny.
Rdzeń „Zapisu socjologicznego” stanowią fotografie ludzi we wnętrzach. W Muzeum ułożono je na jednej długiej ścianie. Zgodnie z rytmem życia otwierają go dzieci, zamykają staruszki. Między zdjęcia z różnych regionów Polski gdzieniegdzie wetknięto te wykonywane w domach amerykańskiej Polonii, a także do tej pory niepokazywane fotografie barwne. Temu rdzeniowi towarzyszą różne pod-cykle: zawodów, artystów, kobiet na progach ich domów, telewizorów we wnętrzach. Są tu też prace poświęcone miejscu, jakie w odwiedzanych przez Rydet domach zajmują prywatne zdjęcia. W latach 80. osobny album poświęciła też wizerunkom Jana Pawła II w mieszkaniach Polaków.
Zdjęcia nie mówią jednak wszystkiego. I chciałoby się im zadać wiele pytań. Kim są ci ludzie? Dlaczego niektóre kobiety mają na sobie ludowe stroje – tylko do zdjęcia czy naprawdę tak się nosiły? Czy żyje mąż kobiety, która pozuje sama, trzymając na kolanach zdjęcie ślubne? I dlaczego starszy pan postanowił zapozować na zewnątrz domu z oprawionym w ramkę zdjęciem blond piękności, w której rozpoznaję Catherine Deneuve?
Punktem odniesienia dla Rydet mogą być znani fotografowie o socjologicznym zacięciu, zwłaszcza August Sander. Ale oglądając „Zapis socjologiczny” myślałem też o czymś zgoła odmiennym. Na przykład, jak by się do tego miały fotografie bohemy z tamtego czasu? Spektrum zainteresowań Rydet jest bowiem dosyć wąskie, konserwatywne. Jej bohaterowie niemal nie wychodzą z domu. Pracują, śpią i się modlą. Czasem posłuchają muzyki, czasem skleją model samolotu. Jest swojsko, rodzinnie, tradycyjnie. W MSN-ie można się wręcz nabrać na mit „wsi spokojnej”, mit Polski jako krainy zamieszkiwanej przez ludzi biednych, acz poczciwych. Nawet artystów w ich pracowniach fotografowała podobnie jak wnętrza chłopskich chat. Jakby ich życie nie różniło się od codziennych perypetii pani pracującej w skupie jaj („Jajo świeże, bez wad to jajo pełnowartościowe”). Może więc jednak przedmioty nie mówią o człowieku aż tak wiele?