Jamirlangu

jamirlangu1
Mona Chuguna i Pijaju Peter Skipper, „Jamirlangu”, 2003, National Gallery of Australia, Canberra

Czy pejzaż może być wyznaniem miłości? Może. Na przykład wtedy, gdy malują go razem kochające się osoby.

Obraz „Jamirlangu” przyciągnął moją uwagę w National Gallery of Australia w Canberrze. Pewnie chodziło o jego barwy. Do tego rozpoznałem w nim podobieństwa do innego płótna, które widziałem dzień wcześniej – o nim za chwilę.

jamirlangu4
Mona Chuguna i Pijaju Peter Skipper, „Jamirlangu”, 2003,  detal, National Gallery of Australia, Canberra

Tytuł obrazu „Jamirlangu” w języku walmajarri oznacza „Mąża i żonę”. Bo w 2003 roku namalowało go małżeństwo Mona Chuguna (ok. 1933-2011) i jej mąż Pijaju Peter Skipper (1929-2007), oboje pochodzący z narodu Walmajarri z zachodnio-północnej Australii. On malował od lewej krawędzi płótna, ona od prawej. W dobrze im znany krajobraz regionu Kimberley wpletli swoją historię miłosną, spotkanie przy wodopoju nieopodal Wayampajati Jila. Powrócili do historii swego pierwszego spotkania sprzed kilkudziesięciu lat. Gdy obraz powstał, oboje byli już bowiem w bardzo dojrzałym wieku.

„Jamirlangu” łączy w sobie ich indywidualne style, dające się rozpoznać po lewej i prawej stronie obrazu, ale też ich wspólne wspomnienia. Rękę Skippera da się rozpoznać po mocnych kolorach oraz skąpo rozłożonych elementach pejzażu – drzewach, wzgórzach i strumieniach. Chuguna w mniejszym stopniu dopracowuje detale i maluje dosyć gęsto, nieco bardziej stonowaną paletą barwną. Jej styl porównywano do amerykańskich malarzy action painting z połowy XX wieku.

jamirlangu5

Symbole poszczególnych elementów pejzażu tworzą strukturę obrazu, dynamizowaną różnymi perspektywami – Skipper z innej perspektywy maluje drzewa, z innej – z lotu ptaka – wodopój.

To po stronie namalowanej przez Skippera rozgrywa się właściwa narracja – by ją odczytać, potrzebujemy lekkiej podpowiedzi. Na obrazie można rozpoznać ślady prowadzące od wodopoju. Pokazują, jak Skipper szukał swojej żony na pustyni, aż dotarł do Wayampajarti Jila, gdzie Chuguna mieszkała ze swoją rodziną. Ich wspólną już podróż ilustrują dwa rzędy śladów, które łączą się ze sobą i kierują się ku górnej krawędzi płótna.

(Na marginesie, ślady człowieka, zwierząt czy postaci mitycznych są dosyć częstym motywem w malarstwie aborygeńskim)

papunya
Anatjari No III Tjakamarra (Pintupi), bez tytułu (historia walabii), 1972, Papunya, National Gallery of Australia, Canberra

Walmajarri żyli jako nomadzi na Wielkiej Pustyni Piaszczystej. Jeszcze w połowie XX wieku żyli z niewielką lub zerową wiedzą o Europejczykach. Ich egzystencję zmieniła jednak ekspensywna hodowla bydła i owiec.

Chuguna i Skipper początkowo pracowali fizycznie Włąśnie przy hodowli bydła i owiec. Ona dopiero wtedy po raz pierwszy zobaczyła kartiya, czyli białego człowieka. Dowiedzieli się, że są nie tylko Walmajarri, ale też Australijczykami.

Na początku lat 70. osiedli w Fitzroy Crossing, niewielkim miasteczku w regionie Kimberley. Tu od lat 80. rozkwitło malarstwo aborygeńskie. Będąc już w średnim wieku i Peter Skipper, i Mona Chuguna zaczęli malować. Ona jako jedna z pierwszych kobiet uczęszczała też na lekcje czytania i pisania. Zaangażowała się w zachowanie języka walmajarri, zaczęła na swój język tłumaczyć Biblię, pracowała nad słownikiem walamajarri-angielskim.

Mona Chuguna napisała książkę, w której opisała odmienne losy swoje i swej siostry Ngarty Jinny Bent. Gdy Mona Chuguna podążyła za swoim mężem, jej młodsza siostra pozostała wraz z rodziną na pustyni. Książka była pierwszą autobiografią napisaną w języku aborygeńskim – wydano ją jednocześnie w języku angielskim i walmajarri.

gertiehuddleston
Gertie Huddleston (Wandarang), “We All Share Water”, 2001, National Gallery of Australia, Canberra

Aborygeńskie obrazy często stanowią rodzaj mapy, chociaż oczywiście nie poddające się regułom kartograficznym. Oddają raczej mitologiczne niż geograficzne znaczenie danego miejsca, na przykład opisując przodków znanych z tzw. Marzeń (dreamings). Relacje między punktami na obrazie niekoniecznie oddają w skali fizyczne odległości w terenie. Chodzi tu przede wszystkim o zademonstrowanie tożsamości artystów i ich przywiązania do ziemi.

Dlatego takie obrazy-mapy okazywały się szczególnie przydatne podczas sporów o prawo do ziemi. Jeden z nich znajduje się w innym muzeum w Canberrze – National Museum of Australia. To „Ngurrara I”, w którego powstaniu uczestniczył Peter Skipper. Gdy zobaczyłem „Jamirlangu”, obraz wydał mi się podobny właśnie do płótna „Ngurrara I”, które widziałem dzień wcześniej.

Ogromny obraz „Ngurrara I” powstał w 1996 roku. Pracowało przy niej dziewiętnastu artystów i artystek. To wielobarwne akrylowe płótno, ukazujące mapę (czy widok z lotu ptaka) ich kraju.

IMG_4301
“Ngurrara I”, 1996, National Museum of Australia, Canberra

„Ngurrara I” powstała jako dowód na przywiązanie Walmajarii do ich ziemi. Jako senior Peter Skipper tłumaczył: „Historie i ciała naszych przodków są w ich kraju, naszym kraju. Chcemy, by kartiya zrozumieli i uznali naszą własność”. By jednak lepiej oddać przed sądem swe roszczenia, w 1997 większa grupa artystów stworzyła obraz „Ngurrara II”. Ten drugi wciąż znajduje się w Fitzroy Crossing, pierwszy społeczność postanowiła sprzedać. Trafił na aukcję, a potem – do muzeum w Canberrze.

Fragment namalowany przez Skippera można rozpoznać dzięki zielonemu kształtowi czwórliścia, który pojawił się też w obrazie „Jamirlangu”. Kształt ten był rodzajem jego podpisu – to wodopój, którego dziedzicznym opiekunem był jego ojciec. Dlatego taki zielony czwórliść powracał na wielu jego obrazach. Owalne kształty obok namalowała Chuguna.

Dziś podobne płótna tworzy grupa Spinifex ze społeczności Tjuntjuntjara. Zaczęli razem pracować w 1997 roku. Ich celem również było podkreślenie ich przynależności do kraju Spinifex i ich prawa do ziemi. Ich obrazy również były wykorzystywane w sporach prawnych.

IMG_3593
Spinifex Men’s Collaborative (Fred Grant, Lawrence Pennington, Simon Hogan, Lennard Walker, Roy Underwood, Winmati Roberts), “Watiku Nguru Pulkana”, 2015, Art Gallery of New South Wales, Sydney

IMG_3597

IMG_3599

Cechą wspólną wszystkich przywołanych przeze mnie obrazów jest ich kolektywne autorstwo. To w przypadku malarstwa dosyć rzadkie. Przychodzi mi do głowy zaledwie kilka przypadków: Althamerowe Kongresy Rysowników, wspólne malowanie z dzieckiem (Edward Dwurnik i Pola Dwurnik) czy obrazy powstające ostatnio przy okazji wspólnych wystaw malarzy (np. Jan Możdżyński i Jakub Gliński). Ale czy istnieje wspólny obraz Pollocka i Lee Krasner, wspólna praca Rauschenberga i Johnsa? Nawet jeśli takie prace istnieją, nie zmienia to faktu, że znane pary malarzy raczej unikały współpracy na polu sztuki; dzisiaj dopatrujemy się raczej wzajemnych wpływów. Pewnie ego nie pozwalało im na wspólne tworzenie.

Wśród malarzy aborygeńskich jest to o wiele częstsze. Malarstwo aborygeńskie w przeszłości nie operowało przecież nawet kategorią autorstwa. Pierwotnie powstawało bezpośrednio na ziemi lub na ciałach uczestników ceremonii. Tę sytuację zmieniło zetknięcie ze światem zachodnim, zmiana malarskiego podłoża (na przykład na malarstwo na płótnie) oraz proces uznania sztuki aborygeńskiej za sztukę współczesną, dla którego przełomowym momentem było pojawienie się malarstwa Pintupi w osiedlu Papunya. To tradycja europejska narzuciła fetyszyzację indywidualizmu, sztukę z doświadczenia kolektywnego uczyniła praktyką wybitnych jednostek.

„Jamirlangu”, pierwszy w cyklu wspólnych obrazów Mony Chuguny i Petera Skippera, mimo że to malarstwo na płótnie, na blejtramie, tej stronie tradycji zachodniej przeczy. Prezentuje luźniejsze podejście do kwestii autorstwa, ale przede wszystkim – łączące parę uczucie.

jamirlangu2
Mona Chuguna i Pijaju Peter Skipper, „Jamirlangu”, 2003, National Gallery of Australia, Canberra

#postyktorychnienapisalem By zachować społeczny dystans, siedzę w domu i wracam do wystaw, o których chciałem napisać, ale nie dałem rady. Jeśli możecie, też zostańcie w domu, nie oglądajcie seriali, czytajcie książki. #zostanwdomu

Tutini

IMG_4806
Tutini, NGA, Canberra

Sto kilometrów na północ od miasta Darwin znajdują się dwie wyspy, Mevlille i Bathurst, nazywane wyspami Tiwi. Zamieszkujący je lud Tiwi, między innymi dzięki swemu odosobnieniu, wykształcił własną estetykę, różniącą się od sztuki aborygenów zamieszkujących Australię. W kulturze Tiwi ważne miejsce zajmuje ceremonia żałobna Pukamani, a jej integralną częścią są słupy tutini. To właśnie tutini stały się wizualnym symbolem narodu Tiwi. Miałem okazję oglądać je w kilku muzeach w Australii.

W National Gallery of Australia (NGA) w Canberrze umieszczono je w centrum wystawy dotyczącego ciała ludzkiego w sztuce („Bodies of Art.: Human form from the National Collection”), obok prac takich twórców jak Louise Bourgeois, Sarah Lucas czy Jeff Koons. Sąsiadująca z tutini rzeźba Louise Bourgeois zatytułowana „C.O.Y.O.T.E” odnosi się do kampanii o prawa pracowników seksualnych. Tytułowy akronim oznacza „Call off your old tired ethics”. Pomalowana na różowo rzeźba przedstawia „armię nóg”.

Tutini są jeszcze bardziej kolorowe, wyprostowane, cieleśnie rozczłonkowane, wreszcie – pokryte geometrycznymi dekoracjami. I wizualnie przypominają cykl totemicznych „Filarów” (Pillar) Bourgeois z przełomu lat 40. i 50.

IMG_4794
Louise Bourgeois, „C.O.Y.O.T.E.”, 1979

Ceremonia Pukamani, oparta na tańcu i śpiewie, to „ostateczne pożegnanie”. Rodzina zamawia kilka tutini, które są umieszczane wokół grobu. Te tuini reprezentują ciało zmarłego i mają zawierać jego duszę. Uczestnicy ceremonii malują swoje ciała, by ukryć własną tożsamość i zmylić złego ducha. Pieśnią i tańcem żegnają zmarłego, gdy ten przenosi się do innego świata.

Po ceremonii słupy są pozostawiane, by uległy naturalnej degradacji, wystawione na działanie pogody czy termitów. To porzucenie tutini ma symbolizować tymczasowość ludzkiego ciała. Według wierzeń pierwszą ceremonię Pukumani odprawił przodek Tiwi Purukuparli dla swego dziecka Jinani.

Tutini wystawiane w Canberrze zostały stworzone przez kilku artystów Tiwi w odpowiedzi na rosnące zainteresowanie sztuką aborygeńską. Najstarsze powstały w latach 70., najmłodsze – kilka lat temu. Dziś nikogo nie dziwi ich umieszczenie w sąsiedztwie sztuki współczesnej – za taką są przecież uważane. I nie kłóci się to z ich rytualnym charakterem, chociaż należy pamiętać, że tutini tworzone na sprzedaż nie uczestniczą oczywiście w żadnych rytuałach.

W parku rzeźby na zewnątrz NGA umieszczono też tutini, ustawione, jak podczas ceremonii Pukamani, w okręgu. Zamówione w 1979 i 1984 roku, znajdują się w kontekście rzeźb Auguste Rodina, Clementa Meadmore’a czy Anthony’ego Gormleya.

IMG_5093
Tutini,  park rzeźby NGA, Canberra

IMG_5099

To właśnie tutini z wyspy Melville były też przedmiotem bezprecedensowego zlecenia, jakie artystom z ludu Tiwi złożył w 1958 roku wicedyrektor Art Gallery of New South Wales Tony Tuckson. W tym czasie sztuka aborygeńska była raczej domeną muzeów etnograficznych, a nie muzeów sztuki, uznawano ją za „sztuką prymitywną”.

Zakup był wyjątkowy i wskazywał na perspektywiczne myślenie Tucksona. Dopiero po swoistej artystycznej rewolucji aborygeńskich malarzy z Papunyi w latach 70. australijskie instytucje, galerie i muzea, uznały sztukę aborygeńską za sztukę współczesną. Decyzja Tucksona zapowiadała dopiero późniejsze o dwie dekady przemieszczenie tradycji.

IMG_3423
Tutini, 1958, AGNSW, Sydney
IMG_3428
Tutini, 1958, AGNSW, Sydney

Wobec propozycji z muzeum w Sydney, artyści Tiwi podjęli świadomą decyzję produkcji tutini dla zewnętrznego odbiorcy. Nie były to już słupy rytualne. Stawały się obiektem estetycznym, muzealnym artefaktem. By zaznaczyć tę różnicę, użyli innego rodzaju drewna niż to zarezerwowane dla ceremonii.

Siedemnaście tutini zamówionych przez Tucksona są dumą AGNSW (ktoś napisał, że dla AGNSW są tym, czym Mona Lisa dla Luwru, a „Blue Poles” Pollocka dla National Gallery of Australia w Canberrze). Ale problem jeszcze przez jakiś czas pozostał – w jaki sposób włączyć sztukę aborygeńską w zsekularyzowany kontekst muzeum. Dziś już jednak nikogo to nie dziwi.

Za współczesnego mistrza tutini uchodzi Pedro Wonaeamirri z Melville Island.

IMG_3419
Tutini, 1958, AGNSW, Sydney

Artyści Tiwi, autorzy tutini prezentowanych na wystawie „Bodies of Art”, NGA: Declan Apuatimi, Marie Celine Porkalari, Wilfred Pilakui, Kitty Kantilla, John Martin Tipungwuti, Holder Adams Punguatji, Jean Baptiste Apuatimi, Greg Orsto

Artyści Tiwi, autorzy tutini w parku rzeźby NGA w Canberrze: Boniface Alimankinni, Keirin Mukwakinni, Deaf Tommy Mungatopi, Alan Paploura Papujua, Aloysius Puantulura, John Baptist Pupangamirri, Mickey Geranium Warlpinni, Bede Tungutalum.

Artyści Tiwi, autorzy tutini w AGNSW, Sydney: Laurie Nelson Mungatopi, Bob One Aputimi, Jack Yarunga, Don Burakmadju, Charlie Quiet Kwangdini, i inni.

IMG_4817
Tutini, NGA, Canberra

#postyktórychnienapisałem Muzea się wprawdzie powoli otwierają (moim zdaniem, dzięki zbliżającej się dacie głosowania kopertowego, a nie spłaszczeniu krzywej epidemii), ale społeczna izolacja wciąż obowiązuje, a ja nadal nie mam nowego materiału. Siedząc w domu, wracam do wystaw i sztuki, które chciałem kiedyś skomentować na blogu, ale nie zdążyłem. #zostańwdomu

Blue Poles

bluepoles1
Jackson Pollock „No 11 (Blue Poles)” 1952, National Gallery of Australia, Canberra

Przyjemnie jest wrócić do obrazu. Po raz pierwszy oglądałem „Blue Poles” na własne oczy na głośnej wystawie abstrakcyjnego ekspresjonizmu w Royal Academy w Londynie pod koniec 2016 roku. Trzy lata później zaś miałem ogromne szczęście zobaczyć go ponownie, ale w jego rodzimym muzeum – National Gallery of Australia (NGA) w Canberze. Zresztą każde zetknięcie z obrazem Jacksona Pollocka jest dla mnie przeżyciem. A wystawa w Royal Academy była jednym z moich najfajniejszych doświadczeń wystawienniczych.

„Blue Poles” to najbardziej kontrowersyjny zakup muzealny w historii Australii. W 1973 roku kosztował National Gallery of Australia milion trzysta tysięcy dolarów amerykańskich. Wydanie tak dużej kwoty nie tylko musiał przyklepać sam premier Australii, ale był to też ówczesny światowy rekord jeśli chodzi o cenę za obraz amerykańskiego malarza. Dziś oczywiście takie ceny nikogo nie szokują, nawet jeśli większości z nas trudno sobie wyobrazić taką kwotę. Wartość obrazu wyceniana jest dziś zresztą na ponad sto razy wyższą niż pierwotna cena. Gdy w latach 70. australijska prasa nie szczędziła krytyki za tak „nieodpowiedzialny” zakup, dziś uważa się go za najlepszą inwestycję. Ówczesne kontrowersje spowodowały zresztą, że obraz Pollocka stał się tak słynny. Jak wiemy, o sztuce najchętniej mówi się wtedy, gdy w grę wchodzą duże pieniądze.

Ponieważ to tak ważny dla Australijczyków obraz, jego podróż do Londynu w 2016 roku śledzono podobnie jak my swego czasu peregrynacje „Damy z łasiczką” (btw, moja chińska koleżanka po wizycie w Krakowie nazwała ją „Lady with a Rat” i już mi to zostało). Od lat 70. płótno opuszczało Canberrę jedynie dwukrotnie. Poprzednio – na retrospektywę Pollocka w MoMA.

„Blue Poles” (teraz z kolei coś mi się zakręciło, że piszę o niebieskich Polakach) znalazły się na okładce katalogu wystawy w Royal Academy. Bo też zresztą „Blue Poles”, obok ponad sześciometrowego obrazu „Mural”, były największymi obrazami Pollocka na wystawie i wzbudzał największe emocje. „Mural” Pollock namalował w 1943 roku na zamówienie Peggy Guggenheim do holu jej nowojorskiego domu. Gdy więc „Mural” uznaje się czasami za obraz rozpoczynający abstrakcyjny ekspresjonizm, to „Blue Poles” z 1952 roku za najbardziej reprezentacyjne dzieło całego nurtu.

Pamiętam jednak, że w Royal Academy, jak zwykle na takich blockbusterach, przewijał się tłum zwiedzających. W Canberze nie było takich problemów. (Czy nie inaczej było z „Damą z łasiczką”? Pokazywana w Londynie na wystawie Leonarda przyciągała ogromne zainteresowanie, w Krakowie można ją oglądać w warunkach wręcz luksusowych.)

bp3
Lee Krasner „Cool Whtie” 1959
helen frankenthaler
Helen Frankenthaler „Other Generations” 1957

Na czas nieobecności „Blue Poles” w Canberze ich miejsce zajął obraz „Cool White” Lee Krasner z 1959 roku, z czasu, gdy sama zmagała się z bólem po śmierci Pollocka (w 1956 roku) i jej własnej matki. Na londyńskiej wystawie malarstwo kobiet, chociaż obecne, też zostało zepchnięte na dalszy plan przez obrazy głównych aktorów abstrakcyjnego ekspresjonizmu: Pollocka, de Kooninga, Marka Rothko.

Gdy odwiedziliśmy z Marcinem National Gallery of Australia w Canberze, „Blue Poles” Pollocka i „Cool White” Krasner wisiały obok siebie, co oba obrazy symbolicznie dodatkowo wzmacniało. Tuż obok zresztą można spotkać świetny obraz Helen Frankenthaler, kolejnej niesłusznie zmarginalizowanej abstrakcyjnej ekspresjonistki (jej wspaniałą retrospektywę można było zobaczyć rok temu w Palazzo Grimani w Wenecji podczas biennale).

nma1
National Museum of Australia, Canberra

nma4

nma2

nma5

Ale nie pisałbym o tym wszystkim, gdyby „Blue Poles” nie pojawiły się w Canberze w jeszcze jednym miejscu. I właściwie najpierw zobaczyliśmy udawane „Blue Poles”, a dopiero potem prawdziwe. Bo pierwszym muzeum, które zwiedziliśmy w Canberze, było National Museum of Australia (NMA).

Otwarte w 2001 roku muzeum jest jednym z ostatnich dodatków do rzadko zabudowanego rządowo-kulturalnego centrum Canberry. Dosłownie rzadko – dominują tu ogromne trawniki. A NMA znajduje się na uboczu, na cypelku wysuniętym w głąb jeziora. I jest to jeden z najdziwniejszych budynków, jaki widziałem. To prawdziwe postmodernistyczne szaleństwo.

Zachwyca i zastanawia, na co pozawalali sobie jeszcze niedawno postmodernistyczni architekci. Za NMA stoi Australijczyk Howard Raggatt, który twierdzi, że budynek odpowiada idei powiązanych sznurów, symbolicznie łącząc różne australijskie historie. Rzeczywiście, zbliżony do litery „U” budynek zwiedza się linearnie. Ale pewne rozbicie jego bryły powoduje, że zazwyczaj przypisywany jest dekonstruktywizmu. Nic tu niby do siebie nie pasuje, ale razem tworzy jednak spójną, kolorową całość.

Zwłaszcza na zewnątrz widać, że cały budynek NMA zbudowany jest po prostu z cytatów, odniesień, symboli. I to nie tylko australijskich. Z daleka widoczna jest ogromna drewniana pętla, przypominająca roller-coaster, która zaczyna się na dachu budynku, efektownie zakręca w powietrzu, a potem tworzy rodzaj zadaszenia. Według architektów miała nawiązywać do węża z wierzeń aborygeńskich. Aluminiowe pokrycie ścian budynku zawiera słowa napisane brajlem, m.in. takie stwierdzenia jak „sorry” czy „forgive us our genocide” (te ostatnie zakryto, odnosiło się bowiem do faktu, że rząd australijski nie bierze odpowiedzialności za zbrodnie na Aborygenach).

Architektoniczne cytaty rozciągają się od Eero Saarinena, przez operę w Sydney po Muzeum Żydowskie w Berlinie Daniela Libeskinda. W plan muzeum wpisany jest bowiem zigzag planu berlińskiego muzeum, który Libeskind stworzył rozbijając gwiazdę Dawida. Najlepiej to widać w fotografiach z lotu ptaka. Raggatta szybko oskarżono o plagiat. Podobno Liebeskind nie krył złości na dezynwolturę, z jakim Australijczyk potraktował jego projekt.

nma3

nma7

nma8

Przestrzeń wydzielona pośrodku litery „U” nazwana została Ogrodem Australijskich Marzeń. Jednym z nich jest dom jednorodzinny. W projekcie Raggatta reprezentuje go biały sześcian z fragmentem trawnika, niewielkim basenikiem i palmą – ma on ironicznie oddawać marzenia o domu Australijczyków; na biały sześcian, w zamierzeniu architekta, każdy może rzutować własne architektoniczne fantazje. I właśnie wśród tych marzeń, wśród tych wszystkich cytatów i – mimo wszystko – śmiesznostek, tuż obok wymarzonego domo, znalazły się też „Blue Poles”. Tu jednak potraktowano je dosłownie, by nie powiedzieć – obcesowo. Po prostu wbito w ziemię siedem drewnianych pali pomalowanych na niebiesko.

Tytuł obrazu Pollocka jest zresztą dyskusyjny. Pollock swe obrazy po prostu numerował. W 1952 roku, gdy obraz powstał, nosił po prostu tytuł „Nr 11”, ale dziś używany tytuł „Blue Poles” pojawił się już dwa lata później, gdy obraz wystawiono w prywatnej galerii. Niektórzy historycy sztuki wskazują nawet na pewną ułomność tego tytułu – skupia uwagę na samych niebieskich elementach obrazu, ignorując całą resztę. I pewnie efektem tego są pale wbite przy Narodowym Muzeum Australii. Gdyby nie tytuł, raczej by ich tu nie było.

nofilter
Bez filtra, dymno-pomorańczowe powietrze przy rzeźbie Alexandra Caldera, National Gallery of Australia, Canberra
bushfire
Oglądam austrlaijską telewizję

#postyktorychnienapisalem Przyjechaliśmy z Marcinem do Canberry pociągiem z Sydney w ostatni dzień roku. Po raz kolejny zmieniliśmy plany z powodu szalejących na wybrzeżu pożarów i piliśmy wino, zastanawiajac się, czy oby na pewno planowana z wielomiesięcznym wyprzedzeniem wycieczka do Australii była dobrym pomysłem. Wieczorem nad Canberrę, która i tak w czasie gdy parlament nie pracuje wydaje się opuszczona przez ludzi i przez to nieco surrealna, napłynęły chmury szarego dymu. Gdzieś już żywcem płonęły misie koala, ale Sydney wciąż hucznie świętowało sylwestra – widzieliśmy to w hotelowym telewizorze. W Canberze apokaliptyczna prognoza pogody zapowiadała burze, których wyładowania zdaniem naukowców miały spowodować nowe pożary. Na szczęście mylili się. Jednak rano wszystkie samochody pokrywał brud deszczówki zmieszanej z pyłem. W powietrzu o pomarańczowej barwie unosił się zapach ogniska. Do muzeum pojechaliśmy autobusem, super uprzejma kierowczyni i nas dwóch. Dym powodował, że było trochę bajkowo, a trochę strasznie. Dzisiaj, gdy siedzimy zamknięci w domu, moje wizje końca świata się zmieniły. To było kiedyś, styczeń wydaje się bardzo dawno temu. Tym chętniej wracam do tych wszystkich momentów, które chciałem w pierwszym momencie opisać, ale nie zdążyłem, leniłem się, nie dałem rady. Też nie wychodźcie z domów bez potrzeby, myjcie okna, kochajcie się i dbajcie o siebie. #zostanwdomu

bp2

 

 

Muzeum kopii

kaplicasyks.jpg

W jakim innym muzeum można jednocześnie obejrzeć Kaplicę Sykstyńską, wszystkie autoportrety Rembrandta i „Guernicę”? Tylko w Otsuka Art Museum.

Nie jest łatwo tu dojechać. Muzeum mieści się dwie godziny drogi ekspresowym autokarem z Osaki. To obrzeża miasteczka Naruto na wyspie Shikoku w prefekturze Tokushima, tuż obok imponującego mostu łączącego dwa brzegi cieśniny. Budynek muzeum świetnie wpisuje się w malowniczy krajobraz przecięty autostradą.

Muzeum zostało właściwie wydrążony w górze. Trzeba wejść do jej wnętrza i wjechać długimi schodami ruchomymi na poziom -3. Na trzech podziemnych i dwóch naziemnych kondygnacjach rozmieszczono ponad tysiąc dzieł sztuki.

To jednak nie prawdziwe dzieła, lecz ich kopie, zachowujące skalę oryginałów. Jest ich tak wiele, że zwiedzanie zajmuje cały dzień. Otsuka jest jak popularna, kolorowa książka o sztuce.

straits

zdaleka

wejscie.jpg

zzewnatrz2

Muzeum nie jest nowe. Pomysł na muzeum kopii, przybliżające historię sztuki zachodniej, narodził się w połowie lat 90., gdy korporacja Otsuka przygotowywała się do obchodów 75. rocznicy istnienia.

Od początku lat 70. Otsuka produkowała płytki ceramiczne, w tym te o dużych rozmiarach, szczycąc się nowoczesną technologią. Wcześnie też zaczęła specjalizować się w produkowaniu płyt ceramicznych z nadrukowanymi fotografiami, rozwijając szeroką paletę 20 tys. kolorów. Więc dlaczego nie wykorzystać tej technologii do stworzenia muzeum ceramicznych kopii obrazów?

guernica

20wiek.jpg

bridgetriley.jpg

degas.jpg

Pierwszy dyrektor muzeum i zarazem syn założyciela firmy Masahito Otsuka wspominał, jak w 1975 roku w Moskwie oglądał grób Chruszczowa i wyblakłe zdjęcie sowieckiego lidera. A przecież można wydrukować zdjęcie na ceramice w ich fabryce, pomyślał. Takie zdjęcie mogłoby przetrwać znacznie dłużej.

Budowa i artefakty pochłonęły 400 milionów dolarów, a Otsuka Art Museum jest dziś największą przestrzenią wystawienniczą w Japonii. Komitet sześciu szanowanych japońskich historyków sztuki dokonał wyboru arcydzieł zachodniego malarstwa, najbardziej reprezentatywnych i najbardziej znanych. Muzeum szczyci się tym, że gdy obrazy na płótnie ulegają powolnej degradacji i tracą barwy, kopie wystawiane w Naruto nie zblakną przez co najmniej dwa tysiące lat. Ich oryginały znajdują się w 190 kolekcjach w 25 krajach. Pozyskanie praw autorskich musiało być nie lada wyzwaniem.

Wyraźnie też stawiano na dzieła lubiane i popularne. Stąd bardzo silny akcent położny na van Goghu, który stał się niemal patronem całego muzeum. W dekoracji przewija się zwłaszcza motyw słoneczników. Kawiarnia na dolnej kondygnacji to zaś Vincent Cafe.

cafevincent.jpg
Cafe Vincent

 

slonecznikiwszedzie

sloneczniki

Muzeum miało przede wszystkim edukować. Wybrano trzy metody ekspozycji. Największe wrażenie mają robić rekonstrukcje całych pomieszczeń. Największą z nich jest oczywiście Kaplicą Sykstyńską, ale znalazło się też miejsce na Capella degli Scrovegni z Padwy z freskami Giotta, Villę dei Misteri z Pompejów czy rekonstrukcja domu Goi z jego czarnymi obrazami, chociaż w tym ostatnim wypadku mówić należy raczej o pewnej fantazji na temat domu Goi niż rekonstrukcji. Można też wyjść na zewnątrz, gdzie w rodzaju ogrodu na tarasie zrekonstruowano jedną z owalnych sal z „Nenufarami” Moneta z paryskiej Oranżerii. Ten zabieg tłumaczy się tym, że przecież sam malarz mawiał, że jego obrazy najlepiej ogląda się w naturalnym świetle.

Część sal na najwyższych dwóch kondygnacjach przeznaczono na ekspozycje tematyczne, ułożone wokół takich haseł jak „życie i śmierć”, „trompe-l’oeil” czy „tworzenie iluzji przestrzennej”. Większość muzeum zajmuje jednak chronologiczny pokaz najważniejszych dzieł od antyku, przez średniowiecze, renesans, barok, wiek XIX, po Picassa i Pollocka.

kaplicasyks2

kaplicasyks3

padwa.jpg

IMG_8307

nenufary.jpg

nenufary2.jpg

Bo pierwsze pytanie brzmi – czy rzeczywiście w fotografii na ceramice da się odtworzyć obraz na płótnie, fresk czy obraz na desce? Oczywiście nie. W Muzeum Otsuka obrazy przypominają siebie tylko z daleka. Technologia ceramiczna nie pozwala na wykonanie płyt wielkości dużego obrazu, więc większość z nich jest podzielona na części. Fotografia na ceramice nie oddaje też właściwej faktury, chociaż starano się naśladować fakturę oryginałów, a fotografie retuszowali też w niektórych miejscach malarze.

pollocki.jpg

pollockzbliska.jpg

Widać to zwłaszcza na kopii płótna Pollocka z MoMA, ale niestety daje się na tym drippingowym obrazie również… pociągnięcia pędzla. Do obcowania z takimi kopiami niełatwo się przyzwyczaić. W żadnym miejscu nie poddałem się iluzji.

Zaczyna się raczej rodzaj gry z samym sobą – co widziałem już na żywo, a czego nie. To zresztą gra trudna, bo nie zawsze się pamięta. Pamięć płata figle, a przecież większość dzieł zna się przede wszystkim z reprodukcji, nawet jeśli kiedyś miało się okazję zobaczyć je w oryginale.

No i jak w każdym większym muzeum, i tu wcześniej czy później następuje znużenie materiałem.

dlugaszyja.jpg

IMG_8036.jpg

rembrandty.jpg

seurat.jpg

Ale operowanie kopiami pozwoliło autorom koncepcji muzeum na dużą swobodę. Obok siebie pojawiają się tu prace, które rzadko, a może nawet nigdy mają okazję się spotkać. Pollock z MoMA wisi obok Pollocka z Centre Pompidou. W jednej z sal chronologicznie ułożono wszystkie autoportrety Rembrandta i można się przyjrzeć temu, jak się starzał. Nareszcie wiszą obok siebie „Niedzielne popołudnie na Grande Jatte” (Art Institute of Chicago) oraz „Kąpiący się w Asnieres” (National Gallery w Londynie) Seurata. Przecież przedstawiają dwa brzegi rzeki (a nie oceanu); po jednej stronie klasa robotnicza, po drugiej – burżuazja.

Odtworzono też ołtarz malowany przez El Greca, którego poszczególne elementy rozproszyły się w czasie II wojny światowej, a także zebrano w jednym miejscu wszystkie „Słoneczniki” van Gogha. W tym te znajdujące się w prywatnej kolekcji i niewystawiane od kilkudziesięciu lat, jak też te należące kiedyś do japońskiego biznesmena i zniszczone w czasie wojny. W jednej z sal przeglądają się sobie dwie „Ostatnie wieczerze” Leonarda, ta sprzed i ta po renowacji.

W Naruto można więć zrobić to, czego nie można gdzie indziej. Na przykład otwierać i zamykać średniowieczne poliptyki ołtarzowe. Gdy w Luwrze czy w Prado nie odważyłbym się dotykać obrazów, tu się kilkukrotnie przełamałem. Zresztą praktycznie nie ma tu pilnujących.

IMG_7915.jpg

monalisa.jpg

pompeii

Ambitny pomysł przedstawienia przekrojowego obrazu historii sztuki w jednym miejscu za pomocą kopii był rodzajem szeroko zakrojonego muzealnego eksperymentu. Jego autorzy myśleli o nim jako o muzeum przyszłości. Przecież współczesne muzeum sztuki oparte na oryginałach to stosunkowo młoda koncepcja. Nie zawsze mieliśmy też tak restrykcyjne podejście do oryginału i praw autorskich jak obecnie. Wiele dzieł sztuki, chociażby antycznych, przetrwało właśnie dzięki kopiom.

Z jednej strony mam więc dużo sympatii dla fantazji i rozmachu tego przedsięwzięcia, odwagi przełamania fetyszyzmu oryginału, z drugiej strony – jednak poczucie żenady, podobne do tego, które czuję oglądając faksymile, które na wystawach „coś w sztuce” serwuje co jakiś czas Masza Potocka w Mocaku.

renoir

villadeimisteri

rozne

whistler

zaoknem

Może te wszystkie ceramiczne płyty nie spłowieją, ale jednak od końca lat 90., gdy powstały techniki fotograficzne i drukarskie poszły mocno do przodu. Jeśli ma to być muzeum przyszłości, dziś stało się już nieco podstarzałą fantazją na temat przyszłości. Back to the future.

Muzeum Otsuka powstało jako monolit i przez ponad dwie dekady nic się tu prawie nie zmieniło. Nie ma tu nawet przestrzeni na czasowe wystawy. A zmienia się przecież nie tylko sama sztuka, ale też zmieniają się kanony przeszłości.

Tak więc może same zdjęcia na ceramice się nie starzeją, ale koncepcja muzeum się nieco zestarzała. Brakuje jakiejś minimalnie nawet szerszej refleksji nad naturą tego miejsca. A przecież trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do dyskusji o oryginale i kopii, dziele sztuki w epoce masowej reprodukcji. Otsuka powoli staje się skansenem. Nawet jeśli toczy się na te tematy jakaś dyskusja o charakterze i przyszłości tego miejsca, nie znajduje ona żadnego odzwierciedlenia w samym muzeum.

IMG_7998.jpg

 

Dafen

IMG_2725

W Dafen, dzielnicy Shenzen, zalewa nas powódź obrazów. Galeria ścianę w ścianę z kolejną galerią. Wszystkie wypełnione sztuką. Obrazy wylewają się na ulicę. Większość zakupów robi się tu hurtowo.

Wspominałem Dafen w moim ostatnim tekście w „Dwutygodniku”, gdzie recenzowałem kuratorowaną przez Maurizia Cattelana wystawę w Muzeum Yuz w Szanghaju, dedykowaną kopiowaniu i artystycznym zawłaszczeniom. Dafen, zwane Wioską Malarstwa Olejnego, znane jest właśnie z kopii słynnych obrazów, zwłaszcza Vincenta van Gogha. Produkowane tu obrazy trafiają do hoteli, sklepów meblarskich, butików z pamiątkami i galerii na całym świecie.

IMG_2722

IMG_2715

IMG_2530

IMG_2510

IMG_2491

Wiele lat temu Komar i Melamid badali, jakie obrazy najbardziej podobałyby się w różnych krajach. Przeprowadzali ankiety, a potem na ich podstawie malując płótna. Większość była podobna – jelenie na rykowisku i wariacje na podobne tematy. A przecież wystarczyło przyjechać do Dafen! Tutejsza oferta odpowiada dokładnie na to samo pytanie.

Poza jednym Pollockiem, jednym Banksym i szerokimi uśmiechami naśladującymi postacie z obrazów „cynicznego realisty” Yue Minjuna, właściwie nikt nie interesuje się tu współczesnym malarstwem. Malarze z Dafen kopiują przede wszystkim van Gogha (zwłaszcza „Słoneczniki” i „Gwieździstą noc”), malarstwo akademickie, historyczne („Napoleona przekraczającego Alpy” Davida spotkałem w kilku miejscach). Ale dominują tu ckliwe pejzaże, strumienie, koniecznie kamieniste, wodospady i brzozy w jesiennej aurze. Niektóre galerie specjalizują się w koniach i słoniach. Poza tym są tu martwe natury, koniecznie z butelką wina, i kwiaty, kwiaty, kwiaty. To chcemy przecież oglądać.

IMG_2724

IMG_2693

IMG_2532

IMG_2528

IMG_2523

Osobną kategorią są portrety. Można tu zamówić portret własny albo kupić jakąś znaną postać, chociażby któregoś z chińskich przywódców, od Sun Yat Sena, przez Mao i Denga, po miłościwie panującego Xi Jinpinga. Na wystawach historyczne postaci i celebryci układają się w ciekawe zestawienia: Mona Lisa, Deng i Rembrandt; Mao obok Warrena Buffetta; Einstein obok Elżbiety II. Gdzieś się jeszcze zagubił coraz mniej chyba popularny Jan Paweł II.

Jeśli się coś oprawia, to najchętniej w ciężkie, złote, dekoracyjne ramy. Nieoprawione płótna, często produkowane seryjnie, piętrzą się w stertach.

IMG_2718

IMG_2675

IMG_2521

IMG_2504

IMG_2485

Dafen jest przykładem chińskiej przedsiębiorczości. Nie ma drugiego chińskiego miasta, które lepiej symbolizowałoby sukces chińskich przemian gospodarczych niż Shenzhen. A my przyjechaliśmy tu właśnie w momencie, w którym Chiny obchodzą czterdziestą rocznicę początku reform gospodarczych Deng Xiaopinga. Deng właśnie w Shenzhen zdecydował się wypróbowywać swe reformy i otworzył tu pierwszą specjalną strefę gospodarczą. Dzięki temu z miasta wielkości Białegostoku zamieniło się w trzynastomilionową metropolię.

Nawet w nowym, imponującym rozmiarami Muzeum Sztuki Shenzhen, które jeszcze się nawet oficjalnie nie otworzyło, zorganizowano ogromną rocznicową propagandową wystawę.

Tuż obok, w Muzeum Shenzhen, można obejrzeć stałą wystawę historyczną opiewającą reformy, no i oczywiście samego Denga, który stoi tu jako woskowa figura przed swoją czarną limuzyną, którą objeżdżał specjalne strefy z gospodarską wizytą w 1992 roku. Wygłosił wtedy słynne przemówienie, w którym dowodził, że nie są kapitalistyczne, lecz jak najbardziej komunistyczne.

IMG_2713

IMG_2684

IMG_2517

IMG_2500

IMG_2484

Shenzhen było pierwszym chińskim oknem na świat. Jako pierwsze otworzyło się na zagranicznych inwestorów. Przyjeżdżali tu też najbardziej przedsiębiorczy ludzie z całego kraju, w poszukiwaniu pracy lub chcąc rozwijać własne biznesy. Podobnie jest tu – mam wrażenie – ze sztuką. W tutejszych muzeach dominuje bardziej od sztuki pragmatyczny dizajn. Nad brzegiem morza, skąd widać już Hong Kong, tutejsze Design Society otworzyło nową sporą siedzibę. Namówili nawet – nie za darmo, oczywiście – londyńskie Victoria & Albert Museum, by objęło pieczę nad częścią galerii.

Dafen to też przykład na przedsiębiorczość mieszkańców Shenzhen. Sztuka, a dokładnie malarstwo olejne, staje się towarem z niezbyt wysokiej półki (Shenzhen też zaczynało od produkcji tanich, prostych towarów). Wszystko zaczęło się w 1989 roku, gdy hongkongski handlarz sztuką Huang Jiang osiadł tu i otworzył firmę specjalizującą się w kopiach obrazów olejnych. Od niego się wszystko zaczęło. Ale dopiero pod koniec lat 90. zaczęły tu powstawać galerie i narodziło się Dafen w obecnej formie.

IMG_2690

IMG_2661

IMG_2515

IMG_2498

To trochę inny obieg sztuki od tego, którym zajmuję się na co dzień jako krytyk. Media przyzwyczaiły nas do doniesień o kolejnych rekordach aukcyjnych. W czołowych muzeach dominują nazwiska artystów reprezentowanych przez kilka czołowych galerii. Jak wiemy, rynek sztuki to gra, w której „zwycięzca bierze wszystko”, inni stanowią „czarną materię”. Itede, itepe. W Dafen sztuka nie jest towarem ani intelektualnym, ani tym bardziej luksusowym, lecz całkiem powszednim, ogólnodostępnym, tanim. Odpowiada na zapotrzebowanie szerokich gustów.

Artyści obiegowi, którzy przyjeżdżali do Dafen, często robili projekty, wykorzystując tutejsze moce przerobowe. Tu bardziej czytelny staje się podział, obecny zresztą w codzienności produkcji sztuki, na artystów-zleceniodawców, podpisujących się własnym nazwiskiem, przypisujących sobie moce kreatywne, oraz anonimowych artystów-rzemieślników, wytwórców. Większość malarzy pracujących w Dafen nie ma edukacji artystycznej, przyuczają się do zawodu na miejscu, w warsztatach.

To co ogląda się w wąskich uliczkach Dafen to już rodzaj atrakcji turystycznej. Produkcja odbywa się raczej gdzie indziej, w ukrytych przed naszymi oczami warsztatach, ale nawet tu można co krok spotkać malarzy, którzy z komórkami w dłoniach, na których wyświetlają obrazy do skopiowania, malują w skupieniu. Nie oddaje to jednak masowości tutejszej produkcji. Większość niej odbywa się na zamówienie w ogromnych ilościach. Zlecenia sięgają tysięcy kopii tego samego obrazu, powiedzmy – 2 tys. „Słoneczników”. Potrzebujesz kilkuset obrazów do nowego hotelu? Tu kupisz je w jeden dzień.

IMG_2686

IMG_2534

IMG_2511

IMG_2497

IMG_2480

Statystyki mówią, że działa tu 1200 mniejszych i większych galerii, 60 przedsiębiorstw, pracuje tu 8 tys. malarzy, a cały galeryjno-malarski biznes zatrudnia 20 tys. osób w Dafen i sąsiednich dzielnicach. Ich dochody w połowie pochodzą z chińskiego runku, w połowie – z eksportu. Nawet 70 procent obrazów w Europie i Ameryce pochodzi z Chin, z czego 80 procent – z Dafen. Podczas Expo w Szanghaju w 2010 roku uczestnictwo Shenzhen polegało na stworzeniu ogromnej „Mony Lisy” przez 507 malarzy z Dafen.

Kopiowanie stało się w Dafen osobnym zawodem. W tej konkurencji odbywają się tu regularnie malarskie zawody. Ale tutejsze władze starają się nieco zmienić wizerunek dzielnicy, stawiając na bardziej oryginalne malarstwo olejne, to z nieco wyższej półki. W Muzeum Sztuki Dafen, które zbudowano po sąsiedzku w 2007 roku, trwa właśnie I Biennale Malarstwa Olejnego. Efekty ilościowo imponujące, ale jakościowo banalne. Na biennale trwał otwarty nabór w Internecie. Ostatecznie dominują tu różne odmiany realizmu. I właściwie oferta okolicznych galerii okazuje się – przez swą kuriozalność – ciekawsza.

IMG_2587
biennale
IMG_2655
biennale

Kopie bywają niestety różnej jakości. To tu van Gogh zamienia się w niezliczone van goghi, które powodują, że sam malarz spowszechniał i, chociaż wciąż wielki i kanoniczny, stał się synonimem malarskiego kiczu. Niektórzy malarze z Dafen specjalizują się w jednym konkretnym obrazie, zazwyczaj „Słonecznikach”, i powtarzają go w nieskończoność. Żeby zarobić na życie, muszą namalować przynajmniej sto obrazów miesięcznie.

O tutejszych kopistach van Gogha powstał nawet film „China’s Van Goghs”. Jego głównym bohaterem jest Zhao Xiaoyong, wieśniak z Hunanu, który został malarzem, nowym wcieleniem van Gogha. W ciągu 10 lat miał namalować 100 tys. kopii, mieszkając z ośmioma osobami w ciasnym mieszkaniu w Shenzhen (oglądając ten film można się przekonać, jak opłakane są warunki pracy i życia malarzy z Dafen). Poza tym jedzie do Europy zobaczyć prawdziwe obrazy van Gogha i przekonuje się, że jego obrazy chodzą tu po 500 euro.

IMG_2677

 

Rok awangardy

IMG_3540.jpg
Aleksandr Rodczenko, „Ekspresyjny rytm”, 1943-44, detal

W „Wyborczej” ukazał się mój tekst o Roku Awangardy, który zaczęliśmy obchodzić – do końca nie jestem pewien, czy w Pałacu Prezydenckim, czy w Muzeum Sztuki w Łodzi. Ja w każdym razie wybieram to drugie miejsce.

Piszę: „Przez cały 2016 r. wciąż nie było wiadomo, jaka właściwie będzie polityka kulturalna nowej władzy i jak odbije się ona na programie muzeów i galerii. Atmosfera gęstniała, zwłaszcza gdy ministerstwo namieszało w programach rozwoju kolekcji i na wiele miesięcy wstrzymano muzealne zakupy. W tym klimacie niepewności będący oddolną inicjatywą Rok Awangardy znalazł poparcie czynników oficjalnych, w tym patronat prezydenta Andrzeja Dudy. Bez wątpienia pomysł Suchana to strategiczny majstersztyk.

Centrum obchodów jest Muzeum Sztuki w Łodzi założone przez artystów awangardowych z grupy a.r. – Katarzynę Kobro i Władysława Strzemińskiego. To jedyne dziś muzeum w Polsce mające swoje początki w historycznej awangardzie. W muzeach narodowych awangarda gubi się w odmętach wielowiekowej historii, a nowo powstałe muzea – jak krakowski MOCAK czy warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej – kładą akcent na sztukę najnowszą. Dla nich awangarda to już zamierzchła historia.

Tymczasem to awangarda i modernizm ukształtowały pole sztuki współczesnej. Stąd czasem mówi się, że konserwatywna sztuka współczesna to oksymoron. Jednocześnie po 1989 r. sztuki wizualne znalazły się na marginesie kulturowego mainstreamu. Dlatego stawka Roku Awangardy jest wysoka. W obecnej polityce kulturalnej współczesna sztuka ustępuje pola „dziedzictwu narodowemu”, rozumianemu dość konserwatywnie.

Inicjatywa Suchana ma na celu poszerzenie pojęcia dziedzictwa narodowego tak, by awangarda stała się jego częścią. – Będziemy wtedy musieli zmienić wyobrażenie o tym, co kształtuje naszą tożsamość, jakiego rodzaju wartości powinny być punktem odniesienia – mówi Suchan. I dodaje: – Jeżeli awangarda historyczna zyska uznanie jako istotny element naszej kultury, to trudniej będzie podważyć prawo do funkcjonowania kultury współczesnej.

W łączeniu „narodowego” i „awangardowego” tkwi podstawowa sprzeczność. Aspekt narodowy nie wydaje się w historii awangardy aż tak istotny. Awangarda była projektem kosmopolitycznym i transnarodowym. Dlatego też wystawy przygotowywane w tym roku przez łódzkie muzeum będą ukazywały polską awangardę na tle sztuki europejskiej, za głównych bohaterów przyjmując holenderskiego architekta i projektanta Gerrita Rietvelda, włoskiego futurystę Enrico Prampoliniego czy polsko-żydowską poetkę Deborę Vogel. Pokazane zostaną relacje między sztukami wizualnymi a teatrem, scenografią, wzornictwem przemysłowym, architekturą, tańcem”.

IMG_3550
Sophie Taeuber-Arp, Jean Arp, Władysław Strzemiński

Trochę żałuję, że nie miałem miejsca, by nieco więcej napisać o samej wystawie „Superorganizm”, która stała się pretekstem dla tego tekstu. A to kolejna świetna ekspozycja w Muzeum Sztuki, obok zamkniętych paru dni temu „Muzeum rytmu” i „Poruszonych ciał”. „Superorganizm” pokazuje moment, w którym człowiek z jednej strony zaczął na szeroką skalę przekształcać krajobraz naturalny i zajrzał pod mikroskop. Tytułowy „suprorganizm” to po prostu cały świat. Oczywiście widziany oczami artystów, czasami jest atrakcyjnie przekrzywiony. Świetnie dobrano prace, zarówno z kolekcji Muzeum Sztuki, jak i wypożyczone z zagranicy. Powiem tyle: Rodczenko przypomina Pollocka.