Helga i Jan Grove

IMG_5412
Jan Grove, „Explorer”, 1967; Helga Grove, „Vanity”, 1966

To wystawa w prowincjonalnej galerii o parze prowincjonalnych artystów, jej tytuł – „Życie z gliną” – też specjalnie nie zachęca, a ja nie mam ochoty z niej wychodzić.

Pochodzący z Niemiec Helga i Jan Grove od lat 50. tworzyli ceramikę i rzeźby z wypalanej gliny. Ona urodziła się w Szczecinie, gdzie jej rodzina mieszkała w domu zbudowanym w duchu Bauhausu przez jej ojca. Pod koniec wojny uciekli do Lubeki. On pochodził z Hamburga. Spotkali się w warsztacie ceramicznym rodziców Jana, ceramików. Po kilkuletnim pobycie w Stambule, w 1965 roku przyjechali do Kanady. Prowadzili pracownie najpierw w Colwood, a potem w Mitchosin na przedmieściach Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej.

Pięćdziesiąt lat temu w Art Gallery of Greater Victoria mieli swą pierwszą kanadyjską wystawę. Dzisiaj ta sama galeria przypomina ich niecodzienną twórczość.

IMG_5437

Chociaż rzadko tworzyli wspólnie, trzeba na wystawie spędzić sporo czasu, by zacząć odróżniać prace Jana od prac Helgi. On chętniej tworzył z elementów wytaczanych na kole garncarskim, ona raczej rzeźbiła bezpośrednio w glinie. Jego prace mają opływowe kształty, jak wazony, nawiązujące do krągłości ciała ludzkiego. Na przykład jego „Zapaśnicy sumo” to po prostu dwa dzbany, które spletły się w uścisku. Ona chętnej rzeźbiła zwierzęta czy figury fantastyczne – na poły ludzkie, na poły zwierzęce.

IMG_5430
Jan Grove, „Sumo Wrestlers”, 1996

W efekcie wystawę zamieszkuje osobliwa menażeria i paleta nietuzinkowych postaci, a jednocześnie form niby-użytkowych, kapryśnych, czasem karykaturalnych, ale zawsze zakorzenionych w tradycji modernizmu. Gdy ceramika stała się na Zachodnim Wybrzeżu zajęciem dla hipisów na emeryturze, oni – przynosząc ze sobą europejskie tradycje – zamienili ją w wyjątkową sztukę. Byli jednymi z nielicznych artystów w Kanadzie, którzy utrzymywali się z ceramiki.

IMG_5449

Assu – Carr

img_0094

Już kiedyś wspominałem o szczególnym miejscu, jakie w sztuce Kanady, a zwłaszcza jej zachodniego wybrzeża zajmuje Emily Carr. I w Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej, gdzie mieszkała, i w Vancouverze jest nazwiskiem powszechnie znanym i punktem odniesienia dla innych twórców. Jej imię nosi vancouverski uniwersytet artystyczny. Żadnego artysty bardziej nie hołubią tutejsze muzea.

Carr powraca też w dyskusjach o relacji między Pierwszymi Narodami i kolonizatorami. To ona bowiem na początku XX wieku przemierzała wybrzeże i wyspy Kolumbii Brytyjskiej, malując indiańskie wioski, tutejsze lasy i niszczejące totemy na pustych plażach – w swym charakterystycznym, postimpresjonistycznym stylu (wcześniej kształciła się w Wielkiej Brytanii i podróżowała do Francji).

Twórczość Carr można podziwiać na zmieniających się wystawach na ostatnim piętrze Vancouver Art Gallery, instytucji posiadającej zresztą najbogatszy zbiór jej prac. Niektóre z tych wystaw są rodzajem artystycznego dialogu z malarką. Trzy lata temu dyskutował z nią Gareth Moore. Latem zeszłego roku otwarto wystawę zestawiającą Carr z Wolfgangiem Paalenem, który dzielił z nią fascynację sztuką Pierwszych Narodów zachodniego wybrzeża i podróżował do tych samych miejsc, co ona, tylko dwadzieścia lat później. Ale artystycznie było im do siebie dosyć daleko, jakby Cézanne spotkał się z Maxem Ernstem. Na obecnej wystawie w dyskusję z Emily Carr wchodzi współczesny artysta Sonny Assu. I chyba nigdy na ostatnim piętrze VAG nie było tak ciekawie.

img_0062

Assu, sam pochodzący z narodu Kwakwaka’wakw, wchodzi w polemikę z przekonaniem, dosyć powszechnym w pierwszej połowie XX wieku i dzielonym przez Carr, że kultury Pierwszych Narodów umierały „śmiercią naturalną” i nic tego procesu nie było w stanie zatrzymać. Mimo jej przyjaźni i bliskości z kulturą Pierwszych Narodów, Carr portretowała Indian z punktu widzenia kolonistów, jako cywilizację w stanie upadku. Wioski indiańskie na jej obrazach są zazwyczaj puste, totemy – przekrzywione. Misją swojej sztuki Carr uczyniła utrwalenie obrazu tej odchodzącej kultury. Jednocześnie jednak nawet na płótnach ilustrujących codzienne życie Indian nie ma śladu wpływu europejskich przybyszów na ich życie. Zwłaszcza jej późniejsze obrazy, z lat 30., pokazujące niszczejące słupy totemowe i popadające w ruinę domy (tzw. longhouse’y), utrwalały mit o „kulturze przeszłości”. Assu swoimi pracami proponuje inną perspektywę, z drugiej strony kolonialnych podziałów.

W serii wydruków Assu tworzy interwencje w obrazy wiosek indiańskich utrwalone przez Carr (niektóre w oryginale można obejrzeć w różnych punktach wystawy). Na obrazy nanosi elementy ornamentalne znane z kultury wizualnej Kwakwaka’wakw (i twórczości współczesnych artystów, takich jak chociażby Lawrence Paul Yuxweluptun), zamieniając je w obrazy bliższe scenom science fiction. Oto statki kosmiczne Kwakwaka’wakw dokonują re-inwazji swoich terenów.

Te humorystyczne fantazje nie wzięły się znikąd. Assu łączy je na przykład z historiami o odwiedzinach USS Enterprise w niektórych z odcinków „Star Treka” na planety zamieszkałe przez plemiona wzorowane na Indianach. Ja bym do tego dorzucił teorie paleoarchelogów pokroju Ericha von Dänikena. Czasami te kosmiczno-ironiczne interwencje Assu mają charakter bardziej osobisty. Na jednym z obrazów Carr Assu odnalazł wioskę, w której mieszkali jego przodkowie, na innym – cmentarz z wioski, w której mieszkała jego babka.

img_0085

Nieco romantyczne obrazy pędzla Carr w innym miejscu Assu zestawia ze swoimi pracami – szkolnymi ławkami, ilustrującymi, co rzeczywiście działo się z Pierwszymi Narodami. Jedna ławka nawiązuje do historii jego babki Leili, druga – jego własnej. W latach 30. XX wieku Leila uczęszczała do „dziennej szkoły dla Indian”, stanowiącej część szerszego systemu edukacji, mającego na celu asymilację dzieci indiańskich, wyzbycie ich kultury, języka, zerwanie więzi rodzinnych. Jednocześnie jednak jeszcze w latach 40. edukacja Indian kończyła się po ośmiu latach.

Leila jako jedna z pierwszych mogła uczęszczać do publicznej szkoły średniej. Gdy weszła do klasy, na swojej ławce znalazła kostkę mydła Lifebuoy, co sugerowało, że była niewiele więcej niż „brudnym Indianinem”. Assu powtarza ten rasistowski gest na ławce, ale jednocześnie metalowe elementy ławki pokrywa miedzią – metalem szczególnie cenionym wśród Indian Zachodniego Wybrzeża, odgrywającym ważną rolę gospodarczą i symboliczną (i powracającym w Twórczości Assu).

Na ławce z lat 90., z czasów gdy sam chodził do szkoły, Assu umieszcza napis „chug”, słowo będące rasistowskim określeniem osób pochodzenia indiańskiego (nawiązuje do stereotypu Indian jako alkoholików). Tak sam Assu był nieraz nazywany w szkole. To historie, których trudno się domyślić, patrząc na to jak pięknie „umierała” kultura Pierwszych Narodów na obrazach Carr. Nie ma tu oczywiście oskarżycielskiego tonu wobec samej malarki, raczej całej europejskiej cywilizacji, która pojawiła się na tych terenach pod koniec XVIII wieku i wprowadziła nieodwracalne zmiany (przypomina mi się oczywiście „Kultura niszcząca” Wiktora Gutta i Waldemara Raniszewskiego).

Dalej zresztą płótna Carr ilustrujące bujne lasy Zachodniego Wybrzeża Assu zestawia z ekspresyjnymi kawałkami drewna, przypominającymi swym kształtem indiańskie maski. To wybrane przez niego resztki z zakładów przetwórstwa drewna, ze śladami po piłach, eleganckie i antropomorficzne, ale kryjące za sobą historię niszczącej eksploatacji przyrody.

img_0055

Wreszcie Assu pokazuje inny aspekt działalności Carr i jej fascynacji kulturami Pierwszych Narodów. Gdy po 1913 roku głównie z powodów finansowych Carr ograniczyła działalność malarską, produkowała gliniane wyroby na potrzeby turystów. Swe lampki, popielniczki, miseczki czy biżuterię podpisywała pseudonimem „Klee Wyck”, jak nazywała ją zaprzyjaźniona kobieta z narodu Tsimshian, oraz dekorowała je indiańskimi motywami. „Ozdabiałam moją ceramikę indiańskimi wzorami – dlatego turyści je kupowali”, pisała. „Nienawidzę się za prostytuowanie indiańskiej sztuki; nasi Indianie nigdy nie tworzyli ceramiki”. To mocne słowa. I ciekawe w kontekście całej wystawy.

Lalakenis

DSC05379

Co jakiś czas przez pisma artystyczne przewijają się dyskusje o polityczności sztuki – czy sztuka może być polityczna, a jeśli tak, to na ile; czy sztuka przynosi efekt, a jeśli tak, to jaki. Te dyskusje zazwyczaj podszyte są obawą, że instrumentalne wykorzystanie sztuki w politycznym sporze spowoduje, że sztuka sztuką być przestanie. Bo stanie się publicystyką lub narzędziem politycznej propagandy. Olaboga! Tego problemu nie mają zupełnie artyści Pierwszych Narodów (First Nations) – pisałem o tym przy okazji ostatniej wizyty w Muzeum Antropologii i rzeźby Joe’go Davida.

Nie mają tego problemu przede wszystkim dlatego, że sztuka stanowi ważny element określający ich tożsamość. Pozwala im się samookreślić jako narodom odrębnym od większości kanadyjskiego społeczeństwa, wciąż walczącym o możliwość samostanowienia, decydowania o sobie i swoim otoczeniu. Artystom w tych społecznościach przypada więc szczególna rola. Zdają sobie jednak sprawę z różnego statusu swych dzieł. Wielu z nich wyraźnie rozgranicza, co jest artystyczną produkcją na potrzeby galerii, kolekcjonerów, turystów, a co na potrzeby społeczności; co jest maską noszoną podczas tradycyjnych ceremonii, a co maską – obiektem do powieszenia na ścianie w muzeum.

Przy okazji ostatniej wizyty w Muzeum Antropologii wpadliśmy też z Marcinem do działającej na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej (UBC) galerii, Morris and Helen Belkin Gallery, gdzie dobiega końca wystawa „Lalakenis”. To wystawa stricte polityczna. Dotyczy postulatów Pierwszych Narodów kierowanych pod adresem byłego już rządu Stephena Harpera i lokalnego rządu Kolumbii Brytyjskiej, a także lekceważenia tych postulatów – większej samorządności, prawa do ziemi, sprzeciwu wobec budowy ropociągów.

b2

Główną rolę odgrywa tu artysta i wódz z narodu Kwakwa̱ka̱’wakw, Beau Dick. Dick znany jest głównie jako rzeźbiarz – twórca ceremonialnych masek i masek – dzieł sztuki (jedną z nich pokazałem przy okazji wizyty w Audain Art Museum w Whistler). By wyrazić protest Pierwszych Narodów, Dick postanowił odnowić dawny rytuał złamania miedzianej tarczy.

Wystawa „Lalakenis” dokumentuje dwie podróże i dwie ceremonie złamania miedzianych tarcz. Pierwszą podróż („Awalaskenis”) Dick i m.in. jego dwie córki odbyli w lutym 2013 roku z rodzinnego Quatsino na wyspie Vancouver do Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej. Druga podróż („Awalaskenis II”) przenosiła protest na poziom federalny i trwała prawie miesiąc. Wyruszono z Vancouveru 2 lipca 2014 roku, ceremonia w Ottawie odbyła się 27 lipca. Tarczę złamaną przed budynkami parlamentu w Ottawie wykonał Giindajin Haawasti Guujaaw, rzeźbiarz i swego czasu prezydent narodu Haida. To on też przekonał Dicka, by ceremonię z Victorii powtórzył w stolicy Kanady.

Miedziane tarcze należą do tradycji Pierwszych Narodów z Kolumbii Brytyjskiej i nazywane są po angielsku po prostu coppers. Są częstym motywem przewijającym się w ich sztuce, od słupów totemowych po współczesną grafikę. Nigdy nie służyły do walki, są symbolem bogactwa i władzy, w XIX wieku były nieodzownym elementem potlaczy.

Każdy copper ma swoje imię i własną historię. Symboliczna wartość miedzianych tarcz wzrasta z czasem, zależy od statusu osób, które ją posiadały. Copper jest bowiem symbolem wszystkich wcześniejszych wymian. Dlatego tak ważny w „Awalaskenis” był aspekt podróży. Podczas licznych przystanków miedziana tarcza uczestniczyła w ceremoniach Pierwszych Narodów w różnych zakątkach Kanady, od Kolumbii Brytyjskiej, przez Albertę, Saskatchewan, Manitobę, po Ontario. Wyjaśnia to Beau Dick: „W pewnym sensie copper to żywa istota”. Podróż nadawała też całemu przedsięwzięciu pewien romantyczny rys – nie ma jak przejechać się z jednego krańca kontynentu na drugi. Nic bardziej kanadyjskiego (vide Terry Fox). Dokumentacja całego procesu przypomina trochę film drogi, a przez całą wystawę przebiega mapa z trasą podróży.

IMG_0262

Co jednak oznacza złamanie miedzianej tarczy? To niezwykle rzadka ceremonia piętnowania, kompromitowania, zawstydzania – po angielsku nazywa się ją shaming ceremony. Dick tłumaczy, że „strach przed złamaniem miedzianej tarczy w dawnych czasach był tak wszechwładny, że potrafił cię zabić. Tak bardzo wierzyliśmy w jego siłę”. Odnowiona przez Dicka tradycja służy dziś za gest polityczny. Odrąbany kawałek miedzianej tarczy pozostawiono na schodach parlamentu jako sygnał dla rządu.

Imię nadane tej konkretnej tarczy, Taaw, nawiązuje do oleju z olakonów, ryb morskich. Indianie z Północnozachodniego Wybrzeża wykorzystywali go do oświetlania swych domów. Naturalny olej z olakonów w nazwie występuje jako przeciwieństwo dla ropy pozyskiwanej z piasków bitumicznych (oilsands), którą korporacje zamierzają transportować rurociągami. To przeciw nim protestują ekolodzy i Pierwsze Narody. „Łamiąc tę tarczę konfrontujemy się z tyranią i opresją rządu, który zaprzecza prawom człowieka i odwrócił się plecami od natury”, mówili przed parlamentem.

d

Dick przyznaje, że do wypraw i łamania miedzianych tarcz zainspirował go ruch Idle No More, swoisty odpowiednik ruchów Occupy wśród kanadyjskich Pierwszych Narodów, który narodził się pod koniec 2012 roku. To całkowicie oddolny, zapoczątkowany przez cztery kobiety ruch sprzeciwu wobec konserwatywnego rządu Stephena Harpera.

Od lata 2014 roku w Kanadzie zmienił się rząd. Premier Justin Trudeau ma inny stosunek do Pierwszych Narodów niż Harper. Nie ma kłopotów z przepraszaniem za błędy swego państwa z przeszłości (tak, tak, nawet Kanada ma ich sporo na sumieniu) i po objęciu swej funkcji zapowiedział nawet, że zamierza wywierać presję na Watykanie, by Kościół Katolicki również oficjalnie przeprosił za krzywdy wyrządzone rdzennym mieszkańcom Kanady. Księża katoliccy prowadzili większość tzw. szkół rezydencyjnych (residential schools), działających od końca XIX wieku, których celem była asymilacja i oduczenie młodych Indian ich kultury i języka, ale jak się ostatnio okazało, cechowała je też niezwykle wysoka śmiertelność wśród uczniów.

Bernardette Phan
Zdjęcie reklamujące wystawę, fot. Bernardette Phan

Ceremonie Pierwszych Narodów mają swoją powagę, ale sama wystawa, dokumentująca podróże i ukazująca zgromadzone po drodze artefakty, podobnie jak sztuka Pierwszych Narodów w ogóle, ma w sobie sporo humoru. Trasę z Vancouveru do Ottawy pokonywano m.in. czerwonym kabrioletem, a wystawę reklamuje zdjęcie, na którym w aucie siedzą indiańskie maski.

Terry

vancouver terry
Pomnik Terry’ego Foxa autorstwa Douglasa Couplanda, Vancouver

Gdy z warszawskiej Rotundy atakują mnie „żołnierze wyklęci”, sponsorowani przez PKO, gdy słucham kłótni o przeszłości Lecha Wałęsy, gdy czytam doniesienia o kolejnych pomnikach Lecha Kaczyńskiego lub gdy stykam się z coraz nowszymi przejawami pomnikomanii Jana Pawła II, przypominam sobie Terry’ego Foxa. To postać mało w Polsce znana, a w Kanadzie – jeden z największych narodowych bohaterów. Jaki kraj, tacy bohaterowie.

Jego historia jest krótka, ale potrafi zmiękczyć niejedno serce – wręcz przesadnie zmiękczyć. Terry mieszkał w Port Coquitlam, miasteczku na przedmieściach Vancouveru. W 1977 roku, gdy miał 19 lat wykryto u niego złośliwego raka. W wyniku choroby stracił nogę. Nie poddawał się. Dołączył do drużyny koszykarzy jeżdżących na wózkach, a gdy nauczył się używać sztucznej kończyny, zainspirowany historią Dicka Trauma, pierwszego beznogiego biegacza, który ukończył maraton w Nowym Jorku, sam zaczął biegać. Udało mu się przebiec maraton. Ale i tego było mu mało – w kwietniu 1980 roku przyjechał na wschodnie wybrzeże Kanady, do St. John’s w Nowej Fundlandii, gdzie zanurzył sztuczną nogę w Oceanie Atlantyckim, rozpoczynając Maraton Nadziei (Marathon of Hope). Zamierzał przebiec cała Kanadę, od wybrzeża do wybrzeża, wzdłuż autostrady transkanadyjskiej, w sumie 5300 mil (czyli około 200 maratonów), by po drodze zbierać pieniądze na poszukiwanie leku na raka.

Początkowo pomagał mu brat, miał niewielkie wsparcie organizacyjne. Niewielu wierzyło w powodzenie całego przedsięwzięcia. Jednak gdy pokonywał kolejne kilometry, zainteresowanie Maratonem Nadziei rosło. Rosły też ambicje Terry’ego – początkowo zamierzał zebrać milion dolarów, potem mówił już o 24 milionach, bo tyle mieszkańców liczyła na początku lat 80. Kanada. Spotykali się z nim burmistrzowie i słynni hokeiści. Na autostradzie towarzyszyły mu tłumy. W miastach i miasteczkach witano go jak gwiazdę. Gdy dotarł do Montrealu, Ottawy i Toronto, był już tak popularny, że w samym Toronto w ciągu jednego dnia zebrał 100 tys. dolarów. A ponieważ biegł ciągle w jednym kierunku, ze wschodu na zachód, miał spalony od słońca tylko lewy policzek.

 

terry2
Skarpeta Terry’ego w książce Douglasa Couplanda „Terry”

 

Jednak 1 września 1980 roku Terry Fox zszedł z trasy. Od jakiegoś czasu wiedział o nawrocie choroby, która coraz bardziej dawała mu się we znaki. Dalej nie dał rady. Przebiegł 3339 mil, czyli 5373 kilometrów. Porażka nie zmniejszyła jego sławy i nie przerwała zbiórki. Tylko podczas 48-godzinnego teletonu zebrano ponad 10 milionów dolarów. Sam Terry został uhonorowany Orderem Kanady, otrzymał tytuł sportowca 1980 roku. Miał nadzieję, że gdy wróci do zdrowia, dokończy bieg. Zmarł 28 czerwca 1981 roku. Dwudziestotrzylatka żegnano z honorami. Publiczna telewizja nadała bezpośrednią transmisję z pogrzebu, a nad cmentarzem przeleciały wojskowe samoloty.

Uff, od tej hagiografii można się zadławić. Trudno znaleźć jakąkolwiek rysę na jego życiorysie. Poza tym, że podobno łatwo wpadał w złość, zwłaszcza na nierzetelnych dziennikarzy i osoby podważające czystość jego intencji. No i – jeszcze ciekawsze – był dziwnie przywiązany to skarpety na swojej sztuczne nodze. Nie zmienił jej ani razu podczas samego biegu i przez kilka miesięcy po jego przerwaniu. Dosyć dziwny talizman.

Dzisiaj imię Terry’ego Foxa noszą liczne ulice i szkoły w całej Kanadzie, a nawet góra w Kolumbii Brytyjskiej. Co roku organizuje się biegi im. Terry’ego Foxa. Po śmierci trafił na znaczek pocztowy. Rod Stewart zainspirowany jego historią nagrał piosenkę „Never Give Up on a Dream”. Powstało kilka filmów na kanwie jego historii. W 2005 roku, w 25-rocznicę Maratonu Nadziei, wybito jednodolarówkę z Terrym Foxem – pierwszą monetę w kanadyjskim obiegu, na której znalazł się ktoś spoza brytyjskiej rodziny królewskiej. Chociaż miał naśladowców, beznogich i na wózkach, którzy przemierzyli całą Kanadę o własnych siłach, zbierając środki na zbożne cele, żaden nie zdobył takiej sławy i przychylności społeczeństwa jak on. Wiele osób podejrzewa, że to Terrym Foxem inspirowany był bieg przez Amerykę Forresta Gumpa.

Fox ma też oczywiście kilka pomników. Najsłynniejszy z nich – w pobliżu miejsca, w którym przerwał bieg. Ale Terry Fox stoi też w stołecznej Ottawie jako jeden z kanadyjskich bohaterów, no i w Vancouver – jego prawie rodzinnym mieście (Port Coquitlam należy do aglomeracji nazywanej Metro Vancouver).

Obecny vancouverski pomnik Terry’ego Foxa odsłonięto niecałe pięć lat temu, we wrześniu 2011 roku. Zaprojektował go Douglas Coupland, pisarz i artysta wizualny, autor głośnej książki „Pokolenie X”. Pomnik stoi przed stadionem w centrum miasta, BC Place – głównym stadionem olimpiady w 2010 roku, na którym ostatniego lata rozegrano finałowy mecz mistrzostw świata w piłce nożnej kobiet (w Kanadzie i Stanach piłka nożna to sport bardziej kobiecy niż męski).

noga
Buty na pomniku nie przypominają adidasów noszonych przez Terry’ego Foxa

 

Pomnik składa się z czterech figur Terry’ego, ukazujących jego charakterystyczny chód – jednemu krokowi sztucznej nogi odpowiadały dwa kroki naturalnej nogi, jakby próbującej nadążyć za pierwszą. Pomnikowy Terry wykonuje też tzw. Terry’s wave, czyli gest ręką, jakim pozdrawiał tłumy witające go wzdłuż autostrady. Całość założenia naśladuje perspektywę zbieżną – figury zwiększają się ku przodowi, najmniejsza jest naturalnej wielkości (trochę niższa ode mnie), największa – wyraźnie przerośnięta. Ponieważ Terry miał kręcone włosy, wszystkie brązowe figury, a przynajmniej ich głowy, trochę przypominają greckie posągi wyłowione z dna morza.

Pomnik zaprojektowany przez Couplanda zastąpił wcześniejszy, z początku lat 80. Był to naprawdę dziwny twór, skrzyżowanie łuku triumfalnego i chińskiej świątyni. I chociaż do obecnego pomnika też można by się czepiać (mam wrażenie, że nie wszystkie figury trzymają proporcje), to z pewnością jest to najbardziej udany z pomników Terry’ego Foxa – chociażby dlatego, że Couplandowi udało się go uchwycić w ruchu. BC Place znajduje się zaledwie jakieś dwa kilometry od Parku Stanley’a i samego Pacyfiku – to tam Fox zamierzał zakończyć swój bieg. Na pomniku zdaje się biec w tym kierunku. Jego prostszy pomnik stoi też jednak w Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej, w miejscu, w którym symbolicznie rozpoczyna się autostrada transkanadyjska (tzw. mile 0), ale by się tu dostać, Terry musiałby pokonać kilkadziesiąt kilometrów promem – wszak Victoria znajduje się na wyspie.

victoria terry fox.jpg
Pomnik Terry’ego Foxa w Victorii

Zanim zaprojektował pomnik Foxa, Coupland napisał poświęconą mu książkę i podczas pracy nad nią, zaprzyjaźnił się z rodziną Foxów (matka Terry’ego, Betty Fox była jedną z osób wnoszących olimpijską flagę na stadion podczas otwarcia igrzysk w Vancouverze w 2010 roku).

Jakby się bowiem nie starał, Coupland-pisarz wciąż przyćmiewa Couplanda-artystę. Produkuje sporo prac, inspirując się głównie pop-artem. Na vancouverskim nabrzeżu stoi jego „Digital Orca” z 2009 roku (tuż przed igrzyskami w mieście przybyło kilka dzieł sztuki w przestrzeni publicznej). To ogromna rzeźba, przedstawiająca orkę wyskakującą z wody, ale spikselizowaną, jakby zbudowaną z klocków (nieprzypadkowo jej potoczne nazwy to „Lego Orca” i „Pixel Whale”). Taka jest właśnie sztuka Couplanda – często dużej skali, do zabawy, odwołująca się do współczesnych technologii, często związana z lokalnymi, kanadyjskimi motywami (trudno o bardziej charakterystyczne zwierzę północno-zachodniego wybrzeża Ameryki niż orka). No i niestety jest to sztuka powierzchowna. Pomnik Foxa, obliczony na dłuższe trwanie, to najlepsza z realizacji pisarza.

Równie udana jest jego książka „Terry”. Coupland poza powieściami wydał kilka książek fotograficznych, w których tekst odgrywa często rolę drugorzędną, niemal podpisu. Znowu, dotyczą one bliskich mu, lokalnych tematów – samego Vancouveru („The Glass City”) czy poszukiwań stricte kanadyjskich motywów. „Terry” to właśnie taka książka – Coupland przekopał się przez liczne imponderabilia związane z Foxem: adresowane do niego listy (podobno otrzymał więcej korespondencji niż jakakolwiek osoba w historii Kanady), pamiątki, zdjęcia, wycinki prasowe. Najciekawsze trafiły do książki – jak obraz zachodu słońca nad jeziorem, który Terry namalował jako nastolatek, kamień w kształcie serca znaleziony niedaleko miejsca, w którym Terry przerwał bieg, kosz na papier, który kupił swojej matce w prezencie na ostatnie Boże Narodzenie (chociaż zebrał miliony dolarów na badania, sam pozostawał bez grosza), no i wspomniana już skarpeta.

terry1.jpg
„Terry” Douglasa Couplanda

W ankiecie przeprowadzonej w 2014 roku, w której pytano Kanadyjczyków o najważniejszych kanadyjskich bohaterów, Terry Fox znalazł się na drugim miejscu (jeszcze w 1999 roku w podobnym badaniu był pierwszy). Wyprzedził go tylko Pierre Trudeau, premier w latach 1968-1979 i 1980-1984, liberał, ojciec obecnego premiera Justina Trudeau. W pierwszej dziesiątce znaleźli się wprawdzie sami mężczyźni, ale oprócz paru polityków, trafili do niej też działacz ekologiczny David Suzuki, astronauta-gitarzysta Chris Hadfield czy hokeista Wayne Gretzky. Z czego są dumni Kanadyjczycy? Z powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, udziału Kanady w misjach pokojowych oraz Karty Praw i Wolności uchwalonej w 1982 roku, ale też z multikulturalizmu czy dwujęzyczności.

Badanie przeprowadzono w związku ze zbliżającą się 150-tą rocznicą państwowości Kanady, która przypada w 2017 roku. Za rządów konserwatystów rozważano nawet projekt wzniesienia z tej okazji ogromnej rzeźby nazywanej Mother Canada (Matka Kanada) na wyspie Cape Breton w Nowej Fundlandii. 24-metrowa figura kobiety z rozpostartymi ramionami na renderingach przypominała trochę świebodzińskiego Jezusa. Na szczęście po zmianie rządu projekt porzucono na dobre. Terry Fox, iście kanadyjski męczennik, wciąż bardziej tu pasuje.

Tak czy owak, śmierć jest niezbędna do pełni bohaterstwa. Piszę to wszystko w oczekiwaniu na pomnik smoleński, który pewnie niebawem stanie na Krakowskim Przedmieściu, oraz zapowiadany pomnik Lecha Kaczyńskiego „w częściach”.