Stefan Słocki

slocki3

Cementownia, port remontowy, Huta Miedzi Głogów, Turoszów, Kędzierzyn – składają się na industrialny i zaskakująco kolorowy peerelowski pejzaż. Z drugiej strony Armia Ludowa broniąca naszych granic, oczywiście zachodnich. Państwo silne przemysłem i wojskiem.

Od razu trzeba sobie powiedzieć jedno: to nie jest wybitne malarstwo. Nie twierdzi tak nawet Dawid Radziszewski, który obrazy Stefana Słockiego (1913-1990) pokazuje właśnie w swojej galerii. To malarstwo nierówne, ale też – gdy przyjrzeć mu się bliżej – w wielu miejscach niechlujne, niedopracowane. A mimo to wystawa od progu wciąga. Rzadko mamy dziś do czynienia z tego rodzaju malarstwem.

Radziszewski pokazuje wybór prac Słockiego, artysty – jak pisze galerzysta – którego „zna jakieś pięć osób w Polsce”, a „ponad połowa z nich mieszka w Zielonej Górze”. Tam bowiem spędził większą część życia Słocki; stamtąd pochodzi też Radziszewski, który pozostaje zielonogórskim patriotą i piewcą tamtejszego środowiska artystycznego. Ta wystawa to nie przypadek.

slocki6

slocki8

Urodzony na Kresach i wykształcony jeszcze przed wojną w Krakowie i Lwowie, Słocki już w 1945 roku jako repatriant trafił do Zielonej Góry, gdzie był jednym z tzw. organizatorów życia artystycznego. Pracował m.in. jako plastyk zakładach produkcji taboru kolejowego Zastal. Ale nawet w Zielonej Górze nie był postacią pierwszoplanową, jak chociażby Marian Szpakowski, którego twórczość też popularyzuje Radziszewski.

Słocki tworzył grafiki i obrazy, uczestniczył w lokalnych i ogólnokrajowych przeglądach, w tym w zielonogórskim Złotym Gronie. Wiódł życie prowincjonalnego artysty. W Zielonej Górze miał kilka wystaw, głównie jubileuszowych, po których pozostało kilka cieniutkich katalogów. Na zdjęciach pojawia się z jamnikiem na kolanach i fajką w dłoni.

Teksty w tych katalogach nie tłumaczą zbyt wiele, są raczej mieszanką kilku faktów z życia artysty, górnolotnych frazesów oraz nudnych zielonogórskich anegdot. Nawet Radziszewski niewiele więcej jest w stanie o Słockim powiedzieć.

slocki1

Dlaczego ta wystawa może się więc podobać? To twórczość, która na pierwszy rzut oka trąci Peerelem. Możemy ją łatwo umiejscowić w czasie i ówczesnej propagandzie: proindustrialnej, propaństwowej, antynazistowskiej. Można powiedzieć, że ta wystawa porusza w nas jakąś nostalgiczną strunę.

To nostalgia nie tyle za samym Peerelem, co za czasami, w których w prowincjonalnym, wojewódzkim mieście istniało życie intelektualne i artystyczne; w którym ktoś taki jak Stefan Słocki mógł tworzyć i obchodzić kolejne okrągłe rocznice w lokalnej galerii Związku Polskich Artystów Plastyków. To nostalgia za małą stabilizacją i bezkrytyczną naiwnością. Gdyby w podobny sposób ktoś dziś potraktował nasze współczesne otoczenie, oburzeniu nie byłoby końca. Ale ponieważ te obrazy mają już na sobie pewną patynę, a my wiemy, jak potoczyła się historia, możemy się łatwo poddać tej bezpiecznej atmosferze.

Wystawa w galerii Dawida Radziszewskiego skupia się bowiem tylko na pewnym wycinku twórczości Słockiego – jego obrazach z lat 70. o tematyce fabrycznej i wojskowej. Z katalogów wynika, że jego twórczość była znacznie bardziej zróżnicowana. Inspirował się muzyką, a w sztuce – od fowizmu i impresjonizmu, po Henryka Berlewiego (którego miał okazję poznać przy okazji jego wystawy w Zielonej Górze) i grupę Blok.

slocki7

slocki2

Mam jednak wrażenie, że w tych obrazach dzieje się znacznie więcej. Słocki nie jest po prostu jednym z wielu peerelowskich plastyków. Niemal wszystkie obrazy ujęte są w czarne winiety, przez co przypominać mogą fotograficzne slajdy – ich znaczenie pozostaje zagadką. Widać tu upodobanie do centralnych, symetrycznych kompozycji, które z jednej strony może wskazywać na inspirację malarstwem awangardowym, z drugiej – sztuką ludową. Na związki z tą drugą wskazywać też może kolorystyka oraz stosowane uproszczenia.

Ujęte syntetycznie drzewa w obrazie „Na straży pokoju I” wypełniające całość kompozycji są przecież jak wyjęte z ludowych wycinanek. Obrazie „Powrót z ćwiczeń”, lakoniczne przedstawienie przemarszu wojsk na barwnym tle, czołgów i piechoty, przywodzi na myśl niektóre kompozycje Aleksandra Dejneki, ale powielanie identycznych motywów czołgów i grup żołnierzy znowu przypomina wycinankowe multiplikacje. W centrum pejzaży umieszcza zaś trudne do dookreślenia ciało niebieskie. Trudno jasno stwierdzić jaka to pora dnia. Czy to  słońce, czy księżyc, są zawsze zaćmione.

slocki5

W katalogach wystaw Słockiego mało mówi się o tym fragmencie swej twórczości, ale w jednym z tekstów znajdziemy taki cytat z artysty: „Te moje Turoszowy i Płocki to przecież dzisiejsze katedry. (…) Obiekt przemysłowy, konstrukcja – są dla mnie nie tylko przemysłem, który coś tam produkuje. Widzę w tych konstrukcjach również swoiste piękno, kształty, ruch”. Podobnie myśleli radzieccy awangardziści. Ale to przecież myślenie typowe dla epoki Gierkowskiego dobrobytu na kredyt, który odbija się w tytułach jego cykli: „W hołdzie partyzantom poległym w walkach o PRL” czy „Pejzaż przemysłowy PRL”.

Chociaż pytany o socrealizm, Słocki odżegnuje się od tego okresu i nie chce w ogóle o nim rozmawiać, jego obrazy – przynajmniej te na wystawie u Radziszewskiego – wyglądają, jakby powstawały na zamówienie, z pewnością zaś odpowiadały na oficjalne zapotrzebowanie: wielkie zakłady pracy, rozwój przemysłu ciężkiego i wojsko chroniące naszych granic.

slocki4

Mimo niektórych detali, malarstwo Słockiego jest w jakimś sensie typowe. Takie obrazy zazwyczaj pojawiają się na wystawach dotyczących nie tyle sztuki, co kultury wizualnej, jako rodzaj ciekawostki (jak „Chłoporobotnik i boa grzechotnik” Ewy Tatar). Radziszewski traktuje Słockiego z większą atencją.

Trudno jednak wiązać ze Słockim większe nadzieje. Nic tu nie jest nawet na sprzedaż. Wszystkie obrazy na wystawie pochodzą z zielonogórskich publicznych kolekcji. A Radziszewski nie tłumaczy się właściwie, dlaczego przygotował wystawę akurat Słockiemu. Oddaje to zresztą jakiś nonszalancki rys tego galerzysty. I fajnie, że jest jeszcze miejsce na takie wybryki.

Rewolucja

img_4547
Aleksandr Dejneka

Okazuje się, że nie tylko w Polsce miejsca, w których polityka i ideologia (nawet sprzed wieku) spotykają sztukę, budzą kontrowersje. W Białymstoku ostatnio radni miejscy z Prawa i Sprawiedliwości wymyślili, że usunął tablicę upamiętniającą urodzonego w ich mieście, wybitnego filmowca, Dzigę Wiertowa. Tymczasem białostocki Arsenał jesienią tego roku organizuje wystawę, w której do twórczości Wiertowa odnosić się będą współcześnie artyści. Stulecie awangardy w Polsce.

Filmów Wiertowa nie mogło też zabraknąć na wystawie „Revolution. Russian Art 1917-1932”, która w lutym otworzyła się w Royal Academy w Londynie. Tu raczej chodzi o setną rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej.

img_4539
Letatlin

Wystawa otwiera się Leninem, kończy na Stalinie. A pomiędzy tymi figurami znajdziemy i socrealistyczne portrety, i najlepsze przykłady rosyjskiej awangardy, Malewicza i Pietrowa-Wodkina, Rodczenkę i Dejnekę, a nawet zrekonstruowanego Letatlina, który zamiast do frunąć do przodu, obraca się pod sufitem wokół własnej osi, niczym mobil Caldera, rzucając do tego złowrogie cienie. Zbudowano nawet wzorcowe mieszkanie w kolektywnym bloku, zaprojektowane prze El Lissitzky’ego.

Wrażenie robią ogromne płótna Isaaka Brodskiego (pierwszy raz w życiu „Lenin w Smolnym” na żywo). Nie ma tu jednak efektu wow, który towarzyszył wystawie amerykańskiego ekspresjonizmu w tym samym miejscu kilka miesięcy temu.

img_4545
Kazimierz Malewicz

Punktem wyjścia dla „Rewolucji” była gigantyczna wystawa z 1932 roku, podsumowująca pierwsze piętnaście lat sztuki w porewolucyjnej Rosji. Wyróżniono na niej wówczas Malewicza, który dostał własną salę i mógł ją sam zagospodarować. W Royal Academy dokonano próby jej rekonstrukcji. Na drugiego bohatera wystawy wyrasta zaś Pietrow-Wodkin.

Zresztą na całej ekspozycji niespełniona utopia awangardy sąsiaduje z realizmem i socrealizmem. Dlatego też podkreślenie pozycji tych obu artystów. Ostatecznie, w latach 30. koncepcje Malewicza przegrały, on sam starał się nawet dostosować swą sztukę do wymogów socrealizmu, przecząc swym wcześniejszym ideom. A Pietrow-Wodkin został jednym z najbardziej fetowanych artystów Związku Radzieckiego i w Londynie też chcą sprawić, by jego nazwisko stało się równie znane co prezentowanych tu malarzy awangardowych. Tylko on i Malewicz mają w Royal Academy osobne sale. Jeśli chodzi o realistów, ja bardziej rozglądałem się za obrazami Dejneki, rozrzuconymi po całej wystawie – od sali poświęconej industrializacji, po tematykę sportową w czasach Stalina.

Oczywiście, dominuje tu propaganda, a nawet jeśli nie propaganda, to co najmniej zniekształcony, niepełny obraz radzieckiej rzeczywistości. Bo z jednej strony będzie to industrializm i hasła umieszczane na czym tylko się da (ceramika), z drugiej zaś – i ciekawe, że wystawa to podkreśla – nostalgia za Rosją przedrewolucyjną, Rosją brzozowych gajów i kuligów, Rosją cerkiewną, Rosją z kart powieści wielkich rosyjskich dziewiętnastowiecznych pisarzy.

img_4531
El Lissitzky

Jeszcze przed otwarciem wystawy pojawiały się w Londynie głosy, że nie można tej sztuki sentymentalizować, że muzea i galerie zazwyczaj pokazując ją, idą na łatwiznę, na skróty. Przestrzegał przed tym Jonathan Jones na stronie „Guardiana”, sugerując nawet, że wystawa powinna nosić tytuł „Czarny kwadrat: rosyjska tragedia 1917-1932”.

Może czasem warto dmuchać na zimne, ale Jones się grubo pomylił. Oczywiście, wystawę przygotowano tak, by przyciągała tłumy. Stąd pomalowane na czerwono ściany, portrety Lenina i Stalina, ale też stąd Letatlin. Nawet jeśli nie jest to sztuka, w której zawierałaby się prawda o ówczesnych radzieckich realiach, wystawa nie opiera się tylko na dyskusji o jej walorach estetycznych i nostalgią za awangardą. Struktura ekspozycji opiera się bowiem na historii. Do tego, jakby na usprawiedliwienie, że w ogóle pokazuje się tu sztukę, w ostatniej sali, tej zahaczającej o okres stalinowski, w specjalnym boksie opowiada się też o stalinowskich zbrodniach.