Miłosny performans

DSC03051

Miłość jest żenująca. Zwłaszcza cudza. Nie ma nic bardziej nieznośnego niż zakochana para przy sąsiednim stoliku albo – jeszcze gorzej – na plaży. Zofia Krawiec, autorka wydanej właśnie książki „Miłosny performans” oraz kuratorka wystawy pod tym samym tytułem w Galerii Labirynt w Lublinie, przyznaje, że zajęła się tym tematem, bo sama jest zakochana.

Krawiec tworzy nową kategorię w sztuce. „Miłosny performans” to działanie artystyczne podyktowane porywem serca, często adresowane dla tej jednej jedynej osoby. Autorka doszukała się kilkunastu przykładów, od relacji Edwarda Dwurnika i Teresy Gierzyńskiej po nieodwzajemnione uczucie Ady Karczmarczyk do Oskara Dawickiego.

Książka to zestaw niepowiązanych ze sobą opowieści, krótkich portretów, historii powstania dzieł. Problemem bywa nieco sztywna forma, nieprzystawalność języka do opisywanych zdarzeń oraz – niestety! – utrudniające lekturę redaktorskie i korektorskie przeoczenia. Zastąpiłbym też silący się na intelektualizm wstęp jakimś lżejszym spojrzeniem. Ale nie jest to męcząca lektura i niejedno można się z niej dowiedzieć. To wciąż rzadki przykład sięgania po mikrohistorie, sprawdzania, jak sfera prywatna przenikała się ze sztuką. Krawiec na pewno robi to z wyczuciem, chociaż dosyć mocno tu pachnie „Wysokimi Obcasami”.

Niewielka wystawa w Galerii Labirynt w Lublinie jest rodzajem przypisu do książki – każdy rozdział reprezentuje jedna praca. Nie wyczuwa się tu pasji, emocji; brakuje zmysłowości czy erotyki. Dzieła w ramkach i gablotach, ustawione jedno obok drugiego wokół całego pomieszczenia, z długimi podpisami (odpowiadającymi im fragmentami książki) – to raczej wykalkulowana sztuka, obecna na wystawach, do tego małoformatowa, bez rozmachu. Z kilkoma wyjątkami, na przykład świetnymi fotografiami Anety Grzeszykowskiej i Janka Smagi uprawiających seks. Ale to jedyny chyba przykład intymności na wystawie.

DSC03005
Roman Stańczak, „Całun”, 1994

Odnoszę wrażenie, że Krawiec podeszła do tematu nieco zbyt naukowo, schematycznie. Opisywane historie ujawniają coś z życia prywatnego znanych nam artystów, ale większość z nich opiera się na wytartych erotycznych kliszach: miłość od pierwszego wejrzenia, orgazm symultaniczny, miłość platoniczna, romans na odległość przerwany przeciwnościami losu, nieśmiałe miłosne podchody nastolatków. Dwa opisane związki rozpadają się z powodu uzależnienia od alkoholu. Miłosne relacje artystów potrafią być całkiem banalne. Krawiec interesuje zaś tylko moment zakochania, eksplozji uczuć. Miłości nie utożsamia z uczuciem dojrzałym. Stąd konstatacje w rodzaju: „Miłość jest intymną rewolucją, przewracającą do gór nogami mniej lub bardziej poukładane życie”; „Miłość, niezależnie od tego, czy spełniona, czy spełnienia pozbawiona, zawsze jest doświadczeniem granicznym”.

Ciekawią inne stereotypy. Oto kobiety w imię miłości oddają się całe mężczyznom – jak Teresa Gierzyńska, która na swoim ciele kazała napisać Edwardowi Dwurnikowi: „Dwurnika”. Mężczyźni, by wyznać miłość, muszą zaś dokonać rodzaju samoupokorzenia. Bo miłość jest niby niemęska. Przedstawiciele LGBT nie stanowią wystarczającej próby statystycznej, by wyciągać jakieś wnioski. Wojciech Puś po prostu zachwyca się pięknem swojego chłopaka w filmowym portrecie, a Aleka Polis celebruje swoją lesbijską relację w miejskiej wędrówce.

DSC02995
Zofia Kulik, „List z Mediolanu”, 1972, fragment

Obronną ręką z pułapki miłosnych konwecji wychodzą Zofia Kulik i jej trzej mężczyźni – Przemysław Kwiek, Jerzy Truszkowski i Zbigniew Libera. Poświęcone im dwa rozdziały to zdecydowanie najlepsze fragmenty książki, lektura wręcz obowiązkowa. Bo nie ma tu tkliwości ani szczeniackiego mizdrzenia się. Listy, które Kwiek pisał do Kulik, gdy przebywała na stypendium w Mediolanie, dotyczyły głównie aktualnych wydarzeń, które chciał z nią przedyskutować. Ona swe uczucie przedstawiła jako manifestację pod Pałacem Kultury, którego kształt wycięła z jego listu. Truszkowski, kochanek Kulik, w afekcie potrafił rzucić głazem w okno lub zniszczyć wystawę, a do swojej relacji z artystką nawiązał w performansie „Jak masturbuję się młotem”. Ale, co najciekawsze, dla samej Kulik miłość stała się krokiem na drodze do emancypacji.

Podobnie odświeżający dystans wyczuwam też w filmie Wilhelma Sasnala dedykowanym Ance Sasnal. Jego miłosne wyznanie brzmi: „Przysposobienie obronne nie przysposobiło mnie do obrony przed takimi jak ty”. Nawet graficy, Kasia Nestorowicz i Marcin Nowicki (Noviki), małżeństwo z dwójką dzieci, potrafili na prośbę Krawiec o zaprojektowanie jej książki o miłości odpowiedzieć: „Spoko, ale nie wiemy, czy jesteśmy odpowiednimi ludźmi. Nas łączy tylko dziki sex”.

DSC03024
Równoczesny orgazm Doroty Buczkowskiej i Joao Vilheny, zarejestrowany na ich wspólnej pracy „Common Line”

O miłości pisze się trudno: „Porzucony papieros w popielniczce dopala się jak związek, o który nikt już nie dba”. Jeszcze trudniej pisze się o seksie, wszak na tym polu kapitulują największe pisarskie sławy: „Kochanie się pod zawieszoną na antresoli kamerą trwało kilkadziesiąt minut”. Gdzie indziej autorka stwierdza po pensjonarsku, że „sperma w akcie, który nie ma nic wspólnego z miłością, staje się odstręczającą substancją, kłopotliwą do usunięcia”. Z tą ostatnią konstatacją zasadniczo się nie zgadzam. Łapy precz od seksu bez miłości, droga panno! Łapy precz od spermy!

Książce dodałoby trochę pieprzu, gdyby Krawiec opisała też własny miłosny performans. Na razie uczucia autorki czekają na swego badacza.

Adu

DSC02394

Ada Karczmarczyk, wyróżniona drugą nagrodą na zeszłorocznych Spojrzeniach, to dosyć nietypowa artystka wizualna. Rozpatrywany osobno, żaden z elementów jej działań nie trzyma się kupy. Karczmarczyk znana jest przede wszystkim z wykonywanych chałupniczo teledysków, którymi chce nawracać młodzież. I to na serio. Ale ani niespecjalnie potrafi śpiewać, ani komponować czy pisać słowa. Na poziomie wizualnym to czysty kicz. A misję ewangelizacyjną prowadzi w kraju w ponad 90 procentach katolickim. Może warto by nas ponawracać na co innego.

Sceniczna i internetowa kreacja Karczmarczyk, Adu, to projekt pozornie subwersywny (teledyski i słowa piosenek odbiegają od kościelnej poprawności), ale głęboko konserwatywny. Świat sztuki postrzega Adu tak jak matka, która sama walczyła o wolność seksualną, odkryła, że jej własna córka woli być dziewicą do ślubu, czyli nie wiadomo kiedy.

O Karczmarczyk piszę na zlecenie „Dwutygodnika” przy okazji jej wystawy w Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu w tekście zatytułowanym „Katechetka”:

„Adu jest jednak mało precyzyjna, a zarazem ignoruje polityczną rolę Kościoła i polityczność w ogóle. Dlatego łatwo można by ją wykorzystać, wpisując w skrajnie odmienne narracje – zarówno propagandę pro-life, jak i atak na kościelne hierarchie. Jest jednak coś, co trudno w jej sztuce zignorować: ten straszny gender, również w niejednoznacznym wydaniu. Karczmarczyk z jednej strony ucieleśnia katolicką, reglamentowaną kobiecą seksualność (popęd sublimowany w kiczowatej religijności), a z drugiej strony przyjmuje nienormatywną jak na Kościół katolicki rolę kobiety – na koncertach przebiera się za papieżycę, kapłankę. A od kiedy Ewa dała Adamowi jabłko, w Kościele kobieta może co najwyżej zmyć podłogę i podlać kwiatki”.

Nie pisałem o tym w samym tekście w „Dwutygodniku”, ale ciekawe, że równolegle z wystawą Karczmarczyk Arsenał pokazuje projekt nieznanego mi bliżej artysty Tomasza Matusewicza „U stu-dni islamu”. Głównym elementem jest są tu dywaniki z ustawionym na nich obuwiem, które układają się w napis „Europa”. Przez ten napis dochodzi się do filmu, ukazującego przygotowania do modlitwy w meczecie. To sugestia, że islam stoi u bram starego kontynentu. „Wystawa stawia pytanie, na ile asymilacja kulturowa pomiędzy tymi kulturami jest możliwa”. Zderzenie kiczowatej odmiany chrześcijaństwa z kulturą islamu (czy zakamuflowanym ostrzeżeniem przed islamem) to doprawdy ciekawa mieszanka.

Zwyciężczyni

izatarasewicz

Iza Tarasewicz z Nagrodą Spojrzenia Deutsche Banku! Chyba wszyscy się tego trochę spodziewali. Jury, w którym miałem przyjemność zasiadać, potwierdziło te przypuszczenia i sam jestem w stu procentach przekonany do tego werdyktu. Ostatnie lata przyniosły kilka świetnych realizacji i wystaw Izy, chociażby „Clinamen” w Królikarni. Z całej piątki finalistów Tarasewicz to z pewnością artystka najbardziej dojrzała, świadoma formy, materiału, wciąż poszukująca. Warto podążać za jej twórczością, za tym, jak ewoluuje, jak różne elementy łączą się w nowe konstelacje, ulegają przemianom, nabierają nowych znaczeń w różnych kontekstach.

Wreszcie twórczość Tarasewicz to nie pusty formalizm, którego ostatnio sporo, co zresztą widać na konkursowej wystawie. Tarasewicz, chociaż czasami – jak na wystawie w Zachęcie – zdradza swoje inspiracje, właściwie nie potrzebuje podpórek, wyjaśnień. Nic na siłę. Jej prace bronią się same i to jest pewnie ta dojrzałość. Można się nimi zachwycić, odbierać na poziomie zmysłowym, ale też – jeśli kogoś najdzie ochota – napisać o tym teoretyczny esej. Bo wiele się tu dzieje. Jest powrót do podstawowych procesów, fizycznego konkretu, kruchej materialności, a ostatnio coraz częściej pewne subtelne odniesienia do bliskich nam estetycznych wzorców, co czyni tę twórczość bardzo aktualną. Izo, jeszcze raz gratuluję!

Na marginesie warto też podkreślić ponadparytetową przewagę artystek nad artystami w tegorocznej edycji konkursu (w proporcji 4:1, drugą nagrodę, rezydencję we Włoszech, otrzymała Ada Karczmarczyk). Ostatni raz artystka wygrała Spojrzenia w 2003 roku, podczas pierwszej edycji konkursu, gdy tryumfowała Elżbieta Jabłońska. Potem dominowali już chłopcy – Kurak, Simon, Bąkowski, Smoleński, Jastrubczak. Skądinąd świetni artyści. Ale coś na pewno jest tu na rzeczy i te statystyki mówią nam dużo o polskim świecie sztuki. Tym bardziej cieszę się z tego przełamania męskiej passy.

Poza tym lubię Spojrzenia. Mimo że trzeba być na liście, że jest galowo, w kolorowych światłach, to jednak są w tym wciąż jakieś emocje. Gdy w Zachęcie kończy się wino, obok jest Eufemia.

Spojrzenia

piksa
Agnieszka Piksa

Właśnie otworzyła się wystawa nowej edycji konkursu Spojrzenia, nagrody fundowanej przez Deutsche Bank. Chociaż to wciąż najważniejsza nagroda artystyczna przyznawana w Polsce, budzi coraz mniej emocji. A budzi coraz mniej emocji, gdyż w niewielkim stopniu odzwierciedla dynamikę naszej sceny. Wcześniej niezauważeni w Spojrzeniach pozostawali robiący gdzie indziej kariery malarze. Nigdy nominowany nie był Jakub Julian Ziółkowski, a neosurrealiści nie mogli stanąć w szranki ze sztuką bardziej zakorzenioną w rzeczywistości. Konkursowi brakuje nerwu.

Chodząc po nowej wystawie, też myślałem o nieobecnych. Efekty obrad jury, które nominowało piątkę kandydatów (głównie kandydatek) do nagrody, niezbyt pokrywają się z tym, co wzbudzało największe emocje w świecie sztuki w ostatnich dwóch latach. Konkurują ze sobą Alicja Bielawska, Ada Karczmarczyk, Piotr Łakomy, Agnieszka Piksa i Iza Tarasewicz. Brakuje mi tu najbardziej dwóch nazwisk: Honoraty Martin i Łukasza Surowca. To przecież o nich mówi się i dyskutuje (zwłaszcza o działaniach Martin, ale przypomnę też świetny śląski mural Surowca). Chyba nie jestem w tej opinii odosobniony.

Wiem, jak wyglądają nominacje, sam trzykrotnie uczestniczyłem w jury nominującym w poprzednich latach. Dziesięciu krytyków i kuratorów proponuje po dwa nazwiska, potem się głosuje, a potem wszyscy są nieco zdziwieni wynikami głosowania. Nie wiem, czy nikt nie wysunął kandydatury ani Martin, ani Surowca. Ale ich brak odbija się to na randze konkursu, któremu szczerze kibicuję. Spojrzenia mają już swoją tradycję i stałe miejsce w kalendarzu. Przydałoby się jeszcze trochę ożywczego napięcia.