
Wystawa Franka Stelli w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN to bezprecedensowe wydarzenie. Muzeum prezentuje „Polskie miasteczka”, cykl wielkich reliefowych obrazów abstrakcyjnych, nad którymi amerykański artysta pracował w pierwszej połowie lat 70.
W 1970 roku Stella otrzymał od swego przyjaciela książkę o drewnianych synagogach w Polsce autorstwa Marii i Kazimierza Piechotków. Zachwycił się drewnianą architekturą. Zwrócił uwagę zwłaszcza na stolarskie łączenia. Inspirując się detalami rozpoczął pracę nad cyklem reliefów. Po raz pierwszy nie tylko decydował o kształcie blejtramu, ale z elementów o różnych kształtach konstruował reliefy. Tytuły prac w cyklu odpowiadają miejscowościom, w których kiedyś stały synagogi z książki Piechotków, w większości zniszczone w czasie II wojny światowej. To znajomo brzmiące nazwy: Lanckorona, Olkienniki, Suchowola.
Muzeum POLIN wydaje się być właściwym miejscem, by cykl Stelli pokazać w Polsce. Stella inspirował się architekturą, której już nie było, która już została wytarta z polskich miasteczek. Dlatego też książka Piechotków została tak dobrze przyjęta w środowisku amerykańskich Żydów. Ale sam Stella podkreśla również, że myślał też o drodze, jaką przeszedł konstruktywizm – od Rosji, przez Polskę, do Berlina.

Stella przyjechał do Warszawy i spotkał się z publicznością. Muzeum POLIN wręcz onieśmiela profesjonalizmem (spotkanie ze Stellą było tłumaczone na żywo na język migowy!). Wystawa też jest przygotowana świetnie, chociaż nieco stłoczona. Samych prac z cyklu „Polskie miasteczka” jest zaledwie sześć (odnoszą się do pięciu synagog), ale za to każdej towarzyszą szkice i makiety reliefów; poznajemy więc też warsztat artysty.
Skoro jednak mowa o profesjonalizmie, zaskoczyło mnie, że POLIN pretensjonalnie przedstawia wystawę Stelli w kategoriach niemal celebryckich. „Gwiazda amerykańskiej sztuki nareszcie w Warszawie!”, głosi plakat. Ekspozycję otwiera zaś cytat z Michaela Aupinga, kuratora ogromnej retrospektywy Stelli w Whitney Museum w Nowym Jorku otwartej w zeszłym roku, który przekonuje, że „Polskie miasteczka” zajmują kluczowe miejsce w twórczości artysty. Jestem przekonany, że Auping miałby o nim do powiedzenia coś ciekawszego.
Wystawa pokazuje też samą książkę Piechotków, opisuje, jak powstała, podkreśla znaczenie przedwojennych badań nad architekturą drewnianych synagog prowadzonych na Politechnice Warszawskiej. Mnóstwo tu rysunków z architektonicznych inwentaryzacji. Zdjęcia z książki Piechotków rozsiane są po całej wystawie jako kontekst dla poszczególnych prac. Można porównać obrazy Stelli z fotografiami, którymi miał się bezpośrednio inspirować.
Wydaje mi się, że z korzyścią dla wystawy byłoby jednak te dwie sprawy oddzielić, dać reliefom więcej oddechu. Dzieło przypadku urasta tu do wydarzenia epokowego. Jakby całe pokolenie badaczy architektury pracowało nad tym, by wielki amerykański artysta dostał do ręki książkę, która zaowocuje wielkim dziełem. Tymczasem to nie tylko drewniane synagogi wpłynęły na sztukę Stelli. Wpisywała się ona w szersze procesy w sztuce amerykańskiej, i z nich wynikała. O tym wystawa milczy, na każdym kroku podkreślając relację książki i cyklu. Bo sztuka Stelli to właściwie tradycja w Polsce obca, nieobecna. Stąd na wystawie pojawia się teodolit, instrument geodezyjny do pomiarów architektury, ale polskie bożnice są niemal jedynym kontekstem dla twórczości Stelli.

Chyba właśnie z niezrozumienia sztuki Stelli wynikło zaproszenie do jej zinterpretowania polskich artystów, Janka Mioduszewskiego i duetu złożonego z Katarzyny Kijek i Przemysława Adamskiego. Ci ostatni „ożywiają” reliefy Amerykanina w filmowych animacjach. Mioduszewski dociska i tak już nadobecną narrację o zdjęciach synagog. Wskazuje na konkretne elementy na zdjęciach, którymi mógł się posłużyć Stella. Na architektoniczny rysunek kieruje lunety, które kadrują go tak, że powstają abstrakcyjne kompozycje. Mioduszewski nawet wiesza własną pracę – płaską, zdekonstruowaną szafkę, jakby chciał podkreślić powinowactwo między sobą i Stellą. Na szczęście prace Mioduszewskiego i duetu Kijek / Adamski prezentowane są na antresoli i można tam niechcący nie trafić, co zresztą zalecam.
PS
Ciekawi mnie też rozbieżność nazw między angielskim tytułem cyklu i jego polskim tłumaczeniem: „Polish Villages” – „Polskie miasteczka”. Stella najwyraźniej nie doceniał wielkości tych miejscowości.