Tank Shanghai

tank4

Nowe szanghajskie muzeum sztuki współczesnej zapowiadało się imponująco. Przez ostatnie trzy lata można było śledzić, jak nieużywane ogromne zbiorniki na paliwo lotnicze nad rzeką Huangpu przekształcają się w niecodzienną architekturę. Jeszcze przed oficjalnym otwarciem jesienią zeszłego roku Tank Shanghai udostępnił niektóre przestrzenie na potrzeby Shanghai Biennale. Już wtedy przed wciąż zamkniętym głównym wejściem stanęły też rzeźby, m.in. fragment kopii Statuy Wolności Danha Vō.

Z Tank Shanghai wiązałem więc spore nadzieje. Tym bardziej, że stoi za tym muzeum enigmatyczny biznesmen i energiczny kolekcjoner Qiao Zhibing. Krążą o nim legendy, a jego konto na Instagramie pęcznieje od zdjęć z gwiazdami świata sztuki, zwłaszcza na tarasie jego biura w jednym z „tanków” z efektownym widokiem na Huangpu w tle.

tank2

Qiao należał do grupy kolekcjonerów, do których w 2013 roku zwróciły się władze Szanghaju, gdy narodził się pomysł muzealnego szlaku w nowej dzielnicy biznesowej nazwanej West Bundem. Postindustrialną okolicę przeznaczono na potrzeby biznesów kreatywnych, startupów i firm specjalizujących się w nowoczesnych technologiach, a przy okazji miała tu powstać nowa dzielnica artystyczna, zastępująca częściowo popadające w niełaskę stare M50 – ciągnący się wzdłuż rzeki muzealny korytarz.

Tak się też stało. Tank Shanghai pojawia się w momencie, gdy West Bund ma się świetnie. Od kilku lat działa tu Long Museum (w miejscu byłego magazynu węgla), Yuz Museum (przebudowane z byłego hangaru lotniczego), szereg prywatnych galerii, biur architektonicznych, centrum fotografii. Tu też od 2014 roku odbywają się największe w kontynentalnych Chinach targi sztuki.

tank10
Xu Zhen, New – Farnese Hercules

Qiao nie jest typowym kolekcjonerem. Krąży o nim kilka, częściowo sprzecznych opowieści. To self-made man, przypadek przysłowiowej kariery od pucybuta do milionera. Dorobił się fortuny, otwierając sieć luksusowych klubów nocnych z karaoke. Sztukę zaczął kolekcjonować, by ozdobić nią swoje lokale.

Sam też wydeptał ścieżki w świecie sztuki. Początkowo zachodni galerzyści mieli podchodzić do niego z podejrzliwością – Qiao opowiada, jak prosili go o wymienienie kilku nazwisk współczesnych artystów, by upewnić się, że nie mają do czynienia z zupełnym laikiem. Dziś chwali się tym, że w Nowym Jorku jada obiady z Davidem Zwirnerem, a Damien Hirst pozwolił mu wlać farbę do maszyny przy produkcji jednego spiralnych obrazów – dziś wisi w jego klubie Shanghai Night.

tanktrawa.jpg

Na to wszystko bierze się jednak chińską poprawkę – gdyby chodziło o kluby w Nowym Jorku czy Londynie, uznano by to za nietakt. W Chinach to jednak uchodzi. Niektórzy wspominają jednak wizyty w Shanghai Night z pewnym niesmakiem – można tu nie tylko obejrzeć sztukę Tracey Emin czy Olafura Eliassona, ale też wybrać sobie do towarzystwa jedną z hostess, opatrzonych dla pewności numerami.

Podobnie chińską poprawkę trzeba wziąć na nowo otwarte muzeum. Ale mówiąc szczerze – coraz mniej mam już ochotę na te chińskie poprawki, protekcjonalne dodawanie do każdej opinii „jak na Chiny”.

Miliony wydane na przebudowę i nie do końca przemyślany jeszcze program zaowocowały  instytucją, jakich w Szanghaju już nie brakuje. W ciągu ostatnich dwóch lat, w czasie których obserwuję szanghajską scenę, nowych prywatnych muzeów sztuki otworzyło się tu co najmniej cztery. Większość z nich cierpi na ten sam problem – brak know how, planowania, wizji. Wydaje się, że Qiao sam jeszcze nie wie, czym jego muzeum mogłoby być.

tank11

Tank Shanghai tworzy pięć ogromnych zbiorników na paliwo, o średnicy od 15 do 25 metrów. Dziś wydają się wyrastać z pokrytej kwiatami łąki. Tarasowe zejście prowadzi na główny dziedziniec z fontanną. Zbiorniki oznaczone numerami 1 i 2 mają osobne wejścia. Zbiorniki 3, 4 i 5 połączone są poziemnym holem. Jeden z nich pozostał właściwie nietknięty, dzięki czemu powstało monumentalne, efektowne wnętrze, wysokie na jedenaście metrów. Za tą niecodzienną architekturą stoi znane z ekstrawaganckich projektów biuro architektoniczne z Pekinu, Open Architecture.

Z tym że Tank Shanghai nie w pełni wykorzystuje swoje przestrzenie – dwa z pięciu zbiorników stoją w tym momencie puste. Już od wejścia odnosi się też wrażenie, że nie przemyślano funkcjonalnych podziałów przestrzeni – już w samym holu wejściowym mnóstwo tymczasowych ścianek i taśm jak z lotniska.

tank1
Jia Aili, wystawa „Under Construction”

Niebezpieczny kierunek, w którym może zmierzać Tank Shanghai, wskazuje zaś teamLab, japoński tech-kolektyw, który Qiao zdecydował się zaprosić jako główną atrakcję otwarcia. TeamLab tworzy skomplikowane, interaktywne instalacje multimedialne. Efektowne, przyciągające widzów i kosztowne, są popularne zwłaszcza w Azji. Inauguracyjna wystawa teamLabu nosi tytuł „Universe of Water Particles in the Tank”. Widzów nie odstraszają nawet zaporowe ceny na tę wystawę – 120 juanów, czyli prawie 20 dolarów amerykańskich.

Qiao zdecydował się więc poddać gustom publiczności, a raczej – swoim wyobrażeniom na ich temat. Nie mylił się zresztą – teamLab rzeczywiście przyciąga do Tank Shanghai tłumy widzów, w weekendy ustawiają się kolejki. Z drugiej strony, to właśnie takie wybory zamieniają muzeum w lunapark. Jak myszy do sera młodzi szanghajczycy ciągną bowiem do monumentalnej, interaktywnej instalacji, która zamienia wnętrze jednego z „tanków” w festiwal światła i dźwięku.

tank8
teamLab

tank7

W godzinnym spektaklu po ścianach spływają wodospady i girlandy kwiatów. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, a do tego reaguje na naszą obecność. Gdy podejdzie się więc do ściany, woda rozpryskuje się na boki. Spod naszych stóp wyrastają zaś kwiaty, kwiaty, kwiaty. Wodno-kwietnej orgii nie ma końca, w ruch idą telefony. Trwa tu bowiem nieustanna grupowa sesja fotograficzna.

Oczywiście można to też ubrać w gładko brzmiące słowa o „zachęcaniu publiczności do przemyślenia własnej podmiotowości”, o rozmywaniu granic między dziełem sztuki i odbiorcą, o relacji między człowiekiem i światem, o sztuce i technologii. Twórca teamLab, Toshyuki Inoko mówi o inspiracjach płynących z tradycyjnego japońskiego malarstwa. Nie zmienia to faktu, że ich prace to po prostu współczesna odmiana techno-kiczu i – używając polskich analogii – bliżej im do wystaw na Stadionie Narodowym niż w Muzeum. Chociaż reagujące na obecność człowieka kwietne wodospady wciągają o wiele bardziej niż Leonardo na lightboksach.

tank6

tank5

Qiao do swoich klubów nocnych wprowadza sztukę współczesną, do muzeum zaprasza zaś wizualny odpowiednik karaoke. O ile jednak w przypadku klubów przełamuje pewne bariery i może nawet jest nowatorem, o tyle w przypadku muzeum idzie po najmniejszej linii oporu – zamienia muzeum w multimedialny plac zabaw.

Gdy większość zwiedzających gromadzi się w wodno-kwietnej instalacji teamLabu, pozostałe dwie wystawy oglądałem praktycznie sam. Wystawa chińskiej sztuki współczesnej „Under Construction” wydaje się początkowo przypadkowa, dopóki nie odkryje się jej tajemnicy – z kolekcji Qiao wybrano na nią prace są nieskończone, nietypowe w twórczości poszczególnych twórców lub spotkał je jakiś szczególny los. Jak niedokończony obraz Liu Xiaodonga, który zniszczyła przejeżdżająca ciężarówka. Wystawa wciąż sprawia jednak wrażenie nie tyle tajemniczej, co chaotycznej. Jej tytuł zdaje się zaś sugerować, że program muzeum jest również „w budowie”, że to dopiero przymiarki.

ciezarowka
Liu Xiaodong, wystawa „Under Construction”
tank3
Adrian Villar Rojas

Wreszcie, dywersyfikując ofertę, dla bardziej wymagających widzów Qiao zaprosił Adriána Villar Rojasa, którego fenomenalną instalację można nawet odczytać jako ironiczny komentarz do teamLabu (chciałbym poświęcić jej osobny post). I dla tej jednej, choć monumentalnej pracy Argentyczńyka warto się do Tank Shanghai wybrać.

Ostatecznie jednak nie wiadomo, do kogo to muzeum jest adresowane. Strategia Qiao przypomina zresztą bardzo program Yuz Museum, oddalonego o zaledwie kilkaset metrów i należącego do chińsko-indonezyjskiego drobiowego potentata Budi Teka. Yuz z jednej strony oferuje bardzo ciekawe wystawy, zarówno chińskich, jak i zagranicznych artystów (to tu świetną wystawę miała na przykład Alicja Kwade), z drugiej zaś próbuje przyciągać widzów takimi nazwiskami jak Kaws czy umieszczoną tu na stałe instalacją „Rain Room” kolektywu Random International – instalacja imituje rzęsisty deszcz, który jednak – gdy się w niego wejdzie, nie pada nam na głowy. (Po pokazach w londyńskim Barbicanie i nowojorskiej Momie, „Rain Room” pokazywany jest też na stałe w Emiratach.) W przeciwieństwie do Yuz, w Tank Shanghai – przynajmniej na razie -rozrywka wygrywa ze sztuką.

tank9

Szkoda. Tank Shanghai, z uwagi na rangę kolekcjonera i ciekawą architekturę, miał szansę na wyłamanie się z ogólnie panujących tendencji w prywatnych chińskich muzeach: braku know how, komercjalizacji, poddawaniu się gustom publiczności, dizajnerskiego gadżeciarstwa i tworzeniu okazji dla selfie (stąd popularność w Azji efekciarza Leandro Elricha).

Miałem nadzieję, że w swym muzeum Qiao po prostu pochwali się swą międzynarodową kolekcją – nikt tego w Szanghaju nie robi. By ją zobaczyć, muszę się jednak wybrać do jego klubu nocnego, a niespecjalnie mam na to ochotę.

Damien Hirst w Wenecji

hirst8.jpg

W „Gazecie Wyborczej” komentuję gargantuiczną wystawę Damiena Hirsta w weneckich pałacach François Pinaulta:

„Na dziedzińcu weneckiego Palazzo Grassi wita nas ponad osiemnastometrowy nagi olbrzym. Rzeźba wydaje się częściowo uszkodzona, brakuje jej głowy, ale poraża swymi rozmiarami. Kojarzy się z antycznymi kolosami, ale też z Godzillą. Jest jedną z prawie dwustu prac na równie gigantycznej wystawie brytyjskiego artysty Damiena Hirsta. Francuski biznesmen i kolekcjoner François Pinault, właściciel m.in. domu aukcyjnego Christie’s, przeznaczył na nią swe dwa weneckie muzea – Palazzo Grassi i Punta della Dogana, do tego w czasie, gdy w Wenecji trwa słynne Biennale, jedno z najważniejszych wydarzeń w sztuce.

hirst5.jpg

Wszystkie obiekty mają pochodzić z wraku z zatopionym skarbem, który odkryto przy wschodnim wybrzeżu Afryki w 2008 roku. Historia sięga pierwszego wieku naszej ery i Amotana II, wyzwolonego niewolnika z Antiochii w Cesarstwie Rzymskim, który zdobył fortunę i zgromadził ogromną kolekcję sztuki. Ekscentryczny zbieracz chciał je przewieźć do zbudowanej przez siebie świątyni. Dzieła już płynęły na statku „Apistos” („Niewiarygodne”), największym w owych czasach. Statek jednak zatonął. Stąd wystawa „Skarby z wraku Niewiarygodnego”.

Historia jest zmyślona, ale Hirst chciałby, byśmy przynajmniej na chwilę dali się jej uwieść. Uwiarygadniają ją nagrania z podnoszenia skarbów z dna oceanu oraz podwodne zdjęcia z nurkami wśród zatopionych dzieł. Część rzeźb obrastają koralowce – to sugestia, że ich jeszcze nie odrestaurowano; inne mają być współczesnymi, muzealnymi kopiami znalezisk. Jednak wystarczy chociaż pobieżna znajomość historii sztuki, by odkryć, że to trik artysty. Wszystko to bowiem wyprodukowano w jego fabryce sztuki.

hirst1.jpg

Nawet jeśli Hirst używa marmuru i brązu, jego wystawa ma gliniane nogi. Historia Amotana II jest zaledwie pretekstem do produkcji zbytkowych obiektów. Jeśli jest tu coś niewiarygodnego, to to, że kogoś stać na takie ekscesy. Imperatywem tej sztuki nie jest bowiem nowa artystyczna idea, lecz pieniądz. Hirst gra na cynicznej nucie. Fikcyjne losy byłego niewolnika opowiadają o jego pysze i chciwości, ale to Hirst jest autorem tego przepychu, a z figurą antycznego zbieracza mogą się zidentyfikować współcześni kolekcjonerzy. Tymczasem oblepiona morskimi naroślami rzeźba „Kolekcjoner z przyjacielem” to po prostu Walt Disney i Myszka Miki ze znanego pomnika z Disneylandu. W „Popiersiu kolekcjonera” dopatrzono się zaś rysów samego artysty.

Wystawa Hirsta, chociaż udaje sztukę dawną, jest na wskroś współczesna. Bo całkiem współczesna wydaje się postać kolekcjonera, dokonującego globalnych zakupów do swej prywatnej świątyni sztuki. Historia Amotana II stanowi odpowiednik współczesnego mitu „od pucybuta do milionera”, z którym dawno rozprawili się ekonomiści – wszak dziś kapitał się najpierw dziedziczy, a potem pomnaża.

hirst10.jpg

To, co zobaczy turysta w weneckich pałacach, to sztukę jako towar luksusowy w pełnym rozkwicie. Wystawa Hirsta pokazuje też czarno na białym, jak bardzo w ostatnich latach Biennale w Wenecji stało się sceną dla interesów galerzystów i ultrabogatych kolekcjonerów. Symbolem ich obecności stał się ponad stumetrowy jacht „Luna” rosyjskiego oligarchy Romana Abramowicza, który w 2011 zacumował niedaleko Giardini, gdzie odbywa się Biennale, zasłaniając widok na wenecką lagunę. Hirstowi na szczęście nie udało się przyćmić tegorocznego Biennale. Jego pokaz to raczej wykwit późnego kapitalizmu. Ale nawet mój tekst jest paradoksem – pisząc o Damienie Hirście, choćby krytycznie i w nieliczącym się w globalnym obiegu kraju nad Wisłą, sam przyczyniam się do jego popularności”.

Całość tekstu dostępna na stronie „Wyborczej”.

Don Kichotka

malkowska 1
Krytyczka 30 centymetrów ponad chodnikami

„Do Rzeczy” z 21 marca opublikowało wywiad z Moniką Małkowską, krytyczką, która „obnażyła patologię w polskiej kulturze”. Wywiad ten nosi tajemniczy tytuł „Imperium kontratakuje”. O ile jej tekst „Mafia bardzo kulturalna” z „Rzeczpospolitej” ze stycznia 2015 roku, którego ten wywiad jest echem, był szytym grubymi nićmi absurdem, to wiadomo było przynajmniej, o co chodzi w tytule. Kontratakujące imperium jest bardziej dwuznaczne. Czy znowu chodzi o „mafię”, która nabrała drugich skrzydeł, czy może o to imperium, z którym mierzymy się od kilku miesięcy? Szkoda, że Małkowska w wywiadzie w ogóle nie odnosi się do obecnej sytuacji politycznej ani do polityki Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Gdy ukazał się tekst Małkowskiej o „mafii kulturalnej”, wydawało mi się, że trzeba go olać. Próbował z Małkowską dyskutować Iwo Zmyślony. Zareagowali też dyrektorzy instytucji, oskarżani przez Małkowską o tworzenie struktur mafijnych. Zignorowanie Małkowskiej było błędem, krótkowzrocznością. Ale z drugiej strony – czy dyskutowanie z nią cokolwiek zmieniło? Jednak gdy dziś ją czytam, mam wrażenie, że mówi już nie tylko w swoim imieniu.

Małkowska stała się krytyczką-populistką. „Mafia bardzo kulturalna” rozpoczyna się od zestawu stereotypowych nieporozumień związanych ze sztuką współczesną, pod którymi krytyczka – zamiast je rozwiewać – podpisuje się. Pisze, że wystarczy kurator lub krytyk, by sztukę zrobić z byle kupy błota. Pisze, że o randze sztuki coraz częściej decyduje skandal czy szum medialny. Narzeka na rosnącą rolę kuratorów i zanik krytyki (nie zauważa jednak, że ten ostatni może się wiązać z kryzysem prasy; nie tylko ona straciła etat, etaty potraciło wielu dziennikarzy – krytycy mojego pokolenia o tym, że istnieje coś takiego jak etat, dawno zapomnieli). No a to wszystko jest nakręcane przez grupę cynicznych cwaniaków, którzy wciskając ściemę, kręcą na tym lody.

Jak wynika z najnowszego wywiadu, Małkowska to niezwykle płodna krytyczka. Już w pierwszym zdaniu chwali się, że w ciągu ćwierćwiecza opublikowała ponad 10 tys. tekstów. To jakieś czterysta tekstów rocznie, czyli więcej niż jeden dziennie – chapeau bas!

Problem w tym, że dla osoby nieznającej realiów i nieśledzących świata sztuki, legitymizowana tasiemcową bibliografią Małkowska na pierwszy rzut oka może mieć nawet rację. Miesza bowiem ze sobą dwie sprawy – katastrofalną sytuację socjalną twórców oraz odpowiedzialność za tę sytuację rzekomej „mafii”.

Trudnym położeniem artystów w Polsce zajmowało się przede wszystkim Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej; ubezpieczeń społecznych dla twórców dotyczył Strajk Artystyczny w maju 2012 roku. OFSW próbowało minimalizować zależności artystów od rynku sztuki podnosząc kwestię płacenia artystom za udział w wystawach.

Nierówności czy funkcjonowanie tzw. czarnej materii świata sztuki to problem nie tylko Polski, to problem globalny, wszak świat sztuki jak w soczewce skupia w sobie patologie neoliberalnego kapitalizmu. Nie jest jednak tak, jak chce Małkowska, że winę za to ponosi parę powiązanych interesami osób, które wystarczy zdemaskować (i ukarać?). Jako środowisko jesteśmy przecież jednym z najlepiej przebadanych środowisk – w ostatnich latach namnożyło się raportów i badań, wiemy o sobie bardzo dużo. Jesteśmy świadomi dysproporcji i nierówności. Ale musimy sobie zdawać też sprawę z tego, że niektórych z nich nie zlikwidujemy nigdy – chociażby tych między liczbą aspirantów (opuszczających Akademie Sztuk Pięknych) a ograniczeniami tzw. pola widoczności (czyli po prostu przepustowości galerii i muzeów).

malkowska 3.jpg

Tyle że problem biedy twórców to problem systemowy (i jego rozwiązanie nigdy nie zaspokoi wszystkich). Bezpodstawne wskazywanie palcem winnych (galerii, kuratorów, dyrektorów muzeów) to jak szukanie kozła ofiarnego. W przypadku Małkowskiej tezy i argumenty Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej czy kręgu aktywistów i badaczy zajmujących się prekariatem i tzw. środowiskami kreatywnymi służą do przeprowadzenia próby czystki w kanonie współczesnej sztuki czy donkiszockiej walki z establishmentem. Przy czym, podobnie jak ministerstwo w przypadku dotacji na kolekcje, Małkowska wie już, z kim walczy, ale jeszcze chyba nie jest pewna, co popiera (list „najbardziej niedocenionych” dołączona do „Mafii bardzo kulturalnej” jest mało przekonująca, bo to jednak artyści funkcjonujący w obiegu).

W wywiadzie Małkowska zdradza, jak powstał tekst „Mafii bardzo kulturalnej” i dlaczego tak późno: „Wtedy jeszcze nie miałam wglądu w materiały i nie wiedziałam, jak na twarde liczby przekłada się to, że od kilku lat beneficjentami wszystkich grantów i dotacji są wciąż ci sami ludzie”. Co to za materiały i co to za „twarde liczby” – nie wiadomo. Ani w artykule, ani w wywiadzie nie padają. Tekstem Małkowskiej nie zainteresował się tygodnik „Polityka”, i dopiero Dominik Zdort, szef „Plusa Minusa” (dodatku do „Rzeczpospolitej”), „przeraził się skalą wynaturzeń”.

Ciekawe, że Małkowska zaprzecza sukcesom polskich artystów za granicą: „Wciskana nam ułuda pryska w zderzeniu z realiami – w zachodnich muzeach, w ważnych galeriach nie jesteśmy obecni, a nasza »wyjątkowość« na kulturalnej niwie to propaganda, którą nam wmawiano”. Znowu, krytyczka ma rację, wyśmiewając (auto)promocyjne zapędy Instytutu Adama Mickiewicza, który wysyłał polskich dziennikarzy na otwarcia swych zagranicznych imprez, by w Polsce odtrąbili kolejne sukcesy, chociażby Polskiej Prezydencji, gdy kultura służyła za kwiatek do kożucha polityki. Ale Małkowska wydaje się nie zauważać, że od co najmniej kilkunastu lat polscy artyści po prostu uczestniczą w międzynarodowym obiegu – i tego sukcesu, po dekadach artystycznej izolacji, nie da się zaprzeczyć. Stało się tak również – chociaż nie wyłącznie – dzięki pracy Instytutu Adama Mickiewicza, ale przede wszystkim dzięki międzynarodowym kontaktom instytucji publicznych, kuratorów, galerii prywatnych, sukcesywnego budowania relacji.

To się po prostu dzieje. Artyści polscy na równych prawach uczestniczą w międzynarodowym obiegu, a zagraniczne pisma piszą o wystawach w polskich muzeach i galeriach. Powoli budowana jest również świadomość o istnieniu takich twórców jak Szapocznikow czy Wróblewski. OK, polska sztuka nigdy nie stworzyła zjawiska w rodzaju niemieckiego Neue Wilde, polscy twórcy to też nadal nie pierwsza liga rynku sztuki w rodzaju Richtera czy Hirsta (chociaż może to i lepiej), ale twierdząc, że polscy artyści nie są obecni w ważnych galeriach i muzeach, Małkowska grubo się myli.

Tym bardziej, że za „mafią” mają się kryć ci, którzy właśnie poza Polską sporo osiągnęli – Małkowska określa ich jako „stajnię Rastra, Fundacji Galerii Foksal, reprezentantów Muzeum Sztuki Nowoczesnej”, chociaż kim są ci ostatni, trudno jasno stwierdzić, na pewno jest to dosyć szeroka grupa artystów. Rzekoma mafia ma jednak mieć szerokie powiązania – w mediach, uczelniach artystycznych, instytucjach. Wręcz włada umysłami.

Przeprowadzający wywiad dziennikarz, Jakub Kowalski, sugeruje, że tekst „Mafii bardzo kulturalnej” „nabrał drugiego życia poza Polską” – tego niestety Małkowska nie rozwija; chętnie bym się dowiedział o zagranicznej recepcji krytyczki znad Wisły.

Dalej Kowalski podsuwa Małkowskiej: „Mafia nie wybacza i ukarała panią dotkliwie”. Krytyczka potwierdza: „Zostałam wyeliminowana ze środowiska, któremu wcześniej zależało na moich opiniach. Zaczęto za moimi plecami uprawiać czarny PR. (…) Chcieli mnie też odkopać ekonomicznie. Straciłam rozmaite zajęcia, co mocno uderzyło mnie po kieszeni. Jednak – mój Boże – raz się żyje i skoro chce się zachować twarz, to trzeba odpowiadać za swoje słowa. I mieć kręgosłup moralny, którego moje środowisko najwyraźniej nie ma”.

Oczywiście Małkowska ze swoim kręgosłupem może czuć się lepsza – czemu nie. Na zdjęciu towarzyszącym wywiadowi, siedząc na wysokim postumencie, prezentuje się dumnie wyprostowana. Ale może wzięłaby pod uwagę fakt, że po wysuwaniu wątpliwych oskarżeń jako ekspertka straciła w oczach redaktorów, a jako nauczycielka w oczach decydentów Akademii Sztuk Pięknych?

Małkowska jednak idzie o krok dalej – twierdzi, że ostracyzm dotknął też jej nieżyjącą babcię. Jeśli ktokolwiek do tego momentu przyjmował jej słowa bezkrytycznie, w tym miejscu musi zobaczyć błysk czerwonej lampki. „Trudno pojąć, ale medialna eliminacja dotknęła również pani babcię!”, twierdzi dziennikarz. A jakże, potwierdza Małkowska. Jej babci, dawnej pracowniczki Polskiego Radia, nie uczczono przy okazji 90-lecia tej szacownej instytucji: „Jeszcze by ktoś ze słuchaczy przypomniał sobie nazwisko Małkowska… Uważam to za hańbę Polskiego Radia”. Czy to hańba, czy nie, trudno mi rozstrzygać. Dostrzeżenie w tej historii macek „mafii bardzo kulturalnej” to jednak objaw jakiejś manii.

malkowska 2.jpg
Sztab mafijny i „słoiki”

Kto kieruję mafią? W mało zawoalowany sposób Małkowska sugeruje, że capo di tutti capi to Anda Rottenberg. Ale „sztab liczy ok. 10 osób. Z artystami, kuratorami, dziennikarzami – ok. 50. Reszta to pomniejsi funkcjonariusze i aspiranci do wejścia w układ. Najczęściej tzw. słoiki, po przeprowadzce do Warszawy. Wiedzą, że ich kariera związana jest z zakotwiczeniem, powrót do domu byłby klęską. Wczepiają się więc pazurami w układ, zdolni do przegryzienia gardła temu, kto zdemaskuje ich słabości. To właśnie ci nadgorliwcy przestali mi się kłaniać”. Mafiosami mają być po prostu najbardziej wpływowi kuratorzy. Z nazwiska Małkowska wymienia Sebastiana Cichockiego, Łukasza Rondudę, Stacha Szabłowskiego.

Najtrudniej mi przejść do porządku dziennego nad rzekomymi krwiożerczymi „słoikami”. Sam kilkanaście lat temu przyjechałem do Warszawy na studia i nie wiem, dlaczego regularnie ktoś mi to wprost lub nie wprost wytyka. Słoiki to jakiś parszywy termin utrwalony w debacie publicznej przez „Gazetę Stołeczną”. Sama potrzeba istnienia takiej kategorii świadczy o przedziwnej odmianie lokalnej ksenofobii. Jedni narzekają, że przyjezdni zajmują parkingi, Małkowskiej kategoria „słoika” służy do snucia pseudosocjologicznych rozważań, jakoby przeprowadzka do stolicy wiązała się z jakimiś szczególnie wrednymi cechami charakteru.

Bo podobnie jak wielu z nas prześmiewczo i przekornie nazywa się „gorszym sortem” (za prezesem), „obywatelami drugiej kategorii” (za prezydentem), tak pewnie większa część naszego środowiska może się określać „mafią bardzo kulturalną” (za Małkowską). Jakoś nie przeszłoby mi jednak przez gardło, by nazwać się „słoikiem”.

Niestety Małkowska nie zauważa w wywiadzie, że jej poglądy świetnie mogą posłużyć do „korekty w kulturze”, zapowiadanej przez ministra Glińskiego. A może już służą?

„Czy to można zmienić?”, z nadzieją pyta dziennikarz przestraszony wizją mafijnych macek. „Tak – odpowiada Małkowska – rozwalając patologiczny układ, ale to będzie rewolucja w warstwie zwanej, niesłusznie, inteligencją. Potrzeba do tego pułku Don Kichotów, niezależnych tak jak ja. I nieskorumpowanych urzędników. Raczej nie widzę szans”.

Ciekawe, że mamy dziś dwóch krytyków, którzy węsząc patologie, oczekują rewolucji i wydają mi się coraz sobie bliżsi: Małkowska wieści rewolucję w warstwie instytucjonalnej, Zmyślony – w warstwie moralnej.