Ocean Noc

gdynia
Wilhelm Sasnal

Dlaczego muzea historyczne potrzebują artystów? Na to pytanie próbuję odpowiedzieć na łamach „Gazety Wyborczej”, po wizycie w Muzeum Emigracji w Gdyni, które właśnie zainaugurowało nową odsłonę projektu „Migracje / kreacje”. Tytuł brzmi dosyć rozrywkowo, ale bynajmniej nie jest aż tak do śmiechu. Nowe realizacje w gdyńskim porcie zrobili Wilhelm Sasnal, Łukasz Surowiec i Honorata Martin. Poza tym muzeum serwuje odgrzewane kotlety – stary film Yael Bartany, wyświetlany w kontenerze ustawionym na portowym nabrzeżu, miniaturowe autoportrety Pawła Althamera, w niewielkiej gablotce przy ubikacji (z migracjami mają tyle wspólnego, że mieszczą się w niewielkiej walizce, ale w przypadku Althamera chodzi raczej o migrację wewnętrzną). Główną atrakcją jest zaś wideoinstalacja „Goście” Krzysztofa Wodiczki, która powstała na Biennale w Wenecji w 2009 roku (!).

W drukowanej „Wyborczej” tekst nosi tytuł „Kto potrzebuje sztuki”, ale znajdziecie go też w wersji internetowej.

gdynia2.jpg
Honorata Martin

Piszę: „Artystów niełatwo wpisać w obowiązujące podręczniki. Ich spojrzenie zaskakuje – jak u Sasnala. Pochylają się nad Innym – jak Wodiczko. Zadają pytania nie tylko o Polaków, którzy przyjechali na Ziemie Odzyskane, ale też o tych, którzy zwolnili im miejsce. I jeśli Polacy znaleźli swoje drugie ojczyzny za tym czy innym oceanem, dlaczego uciekający przed wojną Syryjczycy czy Czeczeni nie mogą się poczuć jak w domu tu, w Polsce, chociażby pod adresem Polska 1?

Mam wrażenie, że ten namysł przychodzi zbyt późno. Zamiast stać się fundamentem muzeum, służy zaledwie za chwilową dekorację. A przecież, w przeciwieństwie do zmagających się z trudnościami muzeów sztuki, muzea historyczne mają się świetnie. W ostatnich latach wyrastały jak grzyby po deszczu na fali politycznej koniunktury i unijnych dotacji – od Muzeum Powstania Warszawskiego, przez Muzeum Historii Żydów Polskich Polin, po Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce. Na muzea historyczne stawia też obecna władza, wiążąca duże nadzieje z przepisywaniem historii po swojemu. Muzea te w większości powielają podobne błędy – nadmiar multimedialnych atrakcji przy niedoborze krytycznej refleksji.”

Bernatowicz – Macierewicz

bernatowiczmacierewicz.jpg

Nie czytam „Gazety Polskiej”. Ale dobry duszek przysłał mi ciekawą prasówkę – wywiad z Piotrem Bernatowiczem, dyrektorem Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu, zatytułowany „Ja, Macierewicz polskiej sztuki”. Przeczytałem z wypiekami na twarzy.

Co dla jednych byłoby najgorszą zniewagą, dla Bernatowicza jest komplementem. Całkiem sobie chwali porównania do Antoniego Macierewicza. Tyle że Bernatowicz może chciałby być kimś pokroju ministra obrony, na razie plasuje się na poziomie kaprala. Pytanie, czy skorzysta z politycznej koniunktury, by piąć się wyżej, i czy powinniśmy się już bać.

Wywiad w „Gazecie Polskiej” dotyczy w zasadzie dwóch kwestii: poglądów politycznych artystów (prawica vs. lewica) oraz „mafii bardzo kulturalnej”. Oba tematy są ostatnio modne. Wprawdzie Bernatowicz stwierdza, że sformułowanie Moniki Małkowskiej o mafii nie jest zbyt szczęśliwe (a przecież posługuje się nim nawet minister Gliński), sam jednak przywołuje książkę prof. Krystyny Daszkiewicz „Klimaty bezprawia”, „mafię” zastępując „kliką”. Wychodzi na to samo. W porównaniu z Małkowską Bernatowicz brzmi jednak mniej szaleńczo i łatwiej pewnie nabrać się na jego sidła.

Zgadzam się z Bernatowiczem, że „sztuka w istocie nie jest ani lewicowa, ani prawicowa”. Ale już jego kolejne zdanie domaga się kontry. Bernatowicz mówi bowiem, że „Prawdziwa sztuka jest konserwatywna w tym sensie, że próbuje zatrzymać czas, przechować coś ważnego a ulotnego, nadać temu formę”. Nie chciałbym dyskutować o tym, jaka jest „prawdziwa” sztuka, a jaka jest sztuka udawana. Niestety, sztuka może nieść w sobie spory potencjał konformizmu, utrwalać status quo, a nawet z powodzeniem – chociaż często nieświadomie – uczestniczy w procesach zwiększania społecznych nierówności. Rozwiązaniem problemów współczesnego globalnego świata sztuki (i rynku sztuki) nie będzie jednak zdefiniowana przez Bernatowicza sztuka „prawdziwa”, która stawia sobie za cel coś „przechować”.

I pewnie rację ma Bernatowicz, że zaangażowanych w ruchy lewicowe artystów jest w zasadzie niewielu, chociaż nie ograniczyłbym ich do trzech wymienionych przez niego nazwisk (Jakubowicz, Wodiczko, Żmijewski). Inni artyści mają jego zdaniem jedynie stosować „polityczną poprawność”.

Poprawnością polityczną straszy się dziś podobnie jak genderem. Radziłbym Bernatowiczowi, by sięgnął do słownika i sprawdził, co właściwie oba terminy oznaczają. Na razie tworzy jednak własne definicje – wystarczy poczytać katalog wystawy „Strategie buntu” w poznańskim Arsenale (niestety, raczej nie da się na trzeźwo).

Bernatowicz twierdzi, że „poprawność polityczna” to coś, co wyraża się w popieraniu ruchów LGBT, „pogardliwym traktowaniu katolicyzmu, uniżeniu w stosunku do islamu”, „traktowaniu osób przywiązanych do pojęcia narodu jako faszystów”. Należałoby jego słowa nieco przeformułować. Jeśli jest jakiś wspólny zbiór przekonań wśród ludzi sztuki czy kultury (ale nie jest to jednak poprawność polityczna), to poza równouprawnieniem pod względem orientacji seksualnej byłyby to potrzeba oddzielenia państwa i kościoła oraz równe traktowanie osób różnych narodowości czy wyznań. Jeśli zaś chcieć poprawności politycznej, to wymagałaby ona raczej od przeciwników legalizacji związków jednopłciowych, by mimo swoich poglądów wyrażali się o homoseksualistach z szacunkiem, czego niestety – jak wiemy – nie czynią. I mogliśmy się o tym przekonać właśnie w poznańskim Arsenale, kierowanym przez Bernatowicza.

Te kilka poglądów, które przeinacza i których boi się Bernatowicz, są w większości wpisane w naszą konstytucję, tylko – zwłaszcza ostatnio – są nierespektowane i nieszanowane. To wartości, które leżą u podstaw zachodnich demokracji. A granica między lewicą a prawicą w tych demokracjach nie polega na ich respektowaniu lub nie. Z tej perspektywy świat sztuki w Polsce nie jest ani szczególnie lewicowy, ani szczególnie konserwatywny. Po prostu o wiele mu bliżej do Zachodu, wraz ze zmianami społecznymi, które zaszły w tych krajach w ostatnich latach, niż obecnej czy poprzedniej ekipie rządzącej.

adamas
Złote kule Jacka Adamasa na wystawie „Chleb i róże”

W kontrze do specyficznie definiowanej „poprawności politycznej” Bernatowicz wymienia takich artystów jak Jacek Adamas, Zbigniew Warpechowski, Wojciech Korkuć czy rzeźbiarz pokazywany obecnie w Galerii Browarna w Łowiczu Jerzy Fober. „To artyści, którzy po prostu nie mieszczą się w paradygmacie tzw. lewicowości dominującym w głównych instytucjach publicznych. I płacą za to brakiem obecności w mainstreamie”, mówi. Wprawdzie przyznaje, że Warpechowski miał ogromną retrospektywę w Zachęcie – trudno byłoby jej nie zauważyć (ja recenzowałem ją w „Dwutygodniku”). Ale mija się z prawdą, jeśli chodzi o Jacka Adamasa. Pisze, że Adamas „nie doczekał się większego przeglądu swojej twórczości, [bo] był niewygodny z powodu krytyki rządów Tuska”. Bernatowicz sugeruje jednocześnie, iż Adamas pojawił się na wystawie „Chleb i róże” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie jako „ukłon zapobiegliwych gospodarzy tej placówki w stronę obecnych władz”.

To nie pierwszy raz, gdy prawicowi specjaliści od kultury grają kartą Adamasa. Sam słyszałem, jak obecny dyrektor TVP Kultura Mateusz Matyszkowicz używał mojej książki „Zatańczą ci, co drżeli”, by pokazać, jak się prawicujących artystów wykreśla z historii (w audycji w Radiu Tok FM, w której dyskutował z Beatą Stasińską). On potrafił podać jednego takiego artystę, właśnie Adamasa. W mojej książce rzeczywiście wspominałem Adamasa wyłącznie w kontekście jego wczesnych prac studenckich. Tyle że po ukończeniu studiów wyjechał na warmińską wieś i zniknął z obiegu. W ramach czasowych mojej książki Adamas, jakim znamy go dzisiaj, się po prostu nie zmieścił.

Matyszkowicz i Bernatowicz zapominają jednak wspomnieć, że swój powrót na scenę artystyczną Adamas zawdzięcza w dużym stopniu Arturowi Żmijewskiemu i Pawłowi Althamerowi, a przekrojową wystawę Adamasa zorganizowała kilka lat temu galeria Kronika w Bytomiu, notabene galeria, która na swojej fasadzie miała zwyczaj wywieszać tęczową flagę (na co dzień!). Sam pisałem o tej właśnie wystawie Adamasa w „Dwutygodniku” raczej przychylnie, chociaż nie zgadzam się z wieloma poglądami Jacka. Dyrektor Kroniki, Stach Ruksza, zapraszał Adamasa również do innych wystaw (np. „Oblicze dnia” w Nowej Hucie – o niej też pisałem w „Dwutygodniku”). Adamas gościł też w poznańskiej Zemście, zanim trafił do tamtejszego Arsenału.

Czym innym jest jednak pluralizm postaw i nawet odrzucanie poprawności politycznej, a czym innym propagowanie homofobii, mizoginii, islamofobii. I rzeczywiście, w instytucjach zachodnich to nie do pomyślenia. Oznaczałoby nie tylko łamanie zasad społecznych, ale też łamanie prawa. A takie postawy można było spotkać m.in. na wystawie „Strategie buntu” w Arsenale, czym Bernatowicz się szczyci.

DSC05815.JPG
Z tej okazji wygrzebałem mój stary laptop – po prawej naklejka, którą dostałem od Adamasa (niestety zatarł się okalający kwiaty napis: „Co się z tym krajem kurwa dzieje, kwiaty więdną”); po lewej naklejka „Wspólnej sprawy” Athamera (Adamas był jednym z uczestników wyprawy do Brukseli)

Swoimi zakrzywiającymi rzeczywistość okularami Bernatowicz widzi więc w galeriach i muzeach „zwalczanie patriotyzmu” (nie tłumaczy, czym się to przejawia), „sztukę krytykującą katolicyzm i nacjonalizm” (zgadzam się z tym, że katolicyzm i nacjonalizm idą dziś w Polsce ręka w rękę), a także „odwracanie pojęć”: „nazywanie relacji męsko-męskiej rodziną, odbieranie praw do życia nienarodzonym oraz deklarowanie patriotyzmu przy pomocy tęczowej flagi”.

Jeśli dla równouprawnienia potrzebujemy „odwrócenia pojęć”, chyba najwyższy czas je odwrócić. Tak, moją homoseksualną relację uważam za rodzinę; uważam też, że kobiety powinny mieć prawo do aborcji, no i czemu nie deklarować patriotyzmu z tęczową flagą w dłoni. Ale jednocześnie jako tęczowemu patriocie nie wydaje mi się, by coś było nie tak z rodziną męsko-damską, nie mam nic przeciwko kobietom, które nie przerywają ciąży, ani nie widzę nic złego w wyrażaniu swego patriotyzmu przy pomocy flagi biało-czerwonej, z którą też się utożsamiam. Może kiedyś zrozumiemy, że te flagi się nawzajem nie znoszą. Jak czytam Bernatowicza, mam wrażenie, że atakują go jakieś tęczowe demony.

Wieszaki

odzyskac wybór.jpg
Plakat demonstracji „Odzykać wybór” w Warszawie

 

Z dużej odległości – niestety – obserwuję polskie demonstracje przeciwko zaostrzeniu naszego i tak już archaicznego prawa antyaborcyjnego, no i oczywiście im kibicuję. W ciągu ostatnich paru dni o szkodliwości proponowanych zmian powiedziano niemal wszystko, łącznie z podejrzeniem, że być może wszystko to tylko gra Prawa i Sprawiedliwości, bo partia Kaczyńskiego albo próbuje w ten sposób odwrócić uwagę od jakichś jeszcze gorszych posunięć, albo ostatecznie się od tej propozycji odwróci i okaże się, że PiS nie jest aż tak straszny jak go malują. Tę ostatnią tezę mogłoby zresztą potwierdzać udawane zdziwienie pani premier, która przed weekendem popierała projekt nowej ustawy, by już po weekendzie stwierdzić, że nie ma takiego tematu. PiS znowu trzyma nas na muszce i nie wiemy, wystrzeli czy nie. Tak czy owak, na 9 kwietnia planowane są kolejne demonstracje.

Protesty z ostatniego weekendu zgromadziły więcej osób niż jakiekolwiek demonstracje w obronie praw kobiet w ostatnich latach. Tegoroczna Manifa cierpiała na niską frekwencję, chyba z powodu pogody. A przecież jej hasło dotyczyło właśnie aborcji – „Aborcja w ochronie życia”. Notabene, hasło pierwszorzędne, wytrącające argument z rąk przeciwnika, ale też wieloznaczne i chyba jednak mało zrozumiałe. Na Manifie nie widziałem jeszcze żadnego wieszaka. Tymczasem demonstracje z ostatniego weekendu były udane nie tylko z powodu tłumów, ale również dlatego, że udało się wprowadzić do publicznej debaty ten łatwo rozpoznawalny symbol, jednoczący ludzi we wspólnej sprawie, ponad podziałami partyjnymi, łączący różne oddolne, nawet niepowiązane ze sobą inicjatywy w jeden ruch. Zaczęło się chyba od pomysłu, by wysyłać wieszaki premier Szydło.

Wieszak jako symbol ruchów pro-choice odwołuje się do pewnego mitu – rzekomych domowych sposobów na to, jak samej pozbyć się niechcianej ciąży. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że wieszakiem kobieta szybciej się okaleczy, niż dokona aborcji. Wieszak to symbol bezmyślnego cierpienia kobiet i bezdusznego prawa.

Takie czytelne wizualne symbole są niezwykle ważne i efektywne. Gdy w 2012 roku Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej organizowało strajk artystów, żaden wywiad, żadna odezwa, żadne hasło nie przyczyniło się do popularności tego wydarzenia w takim stopniu jak zdjęcie ze Zbyszkiem Liberą trzymającego kartkę z napisem „Jestem artystą, ale to nie znaczy, że pracuję za darmo”. To zdjęcie stało się znakiem rozpoznawczym strajku oraz walki polskich artystów o prawa pracownicze w ogóle. Wiosną 2012 roku w ciągu jednego dnia tylko na Facebooku zobaczyły je setki tysięcy osób. Dzięki temu zdjęciu strajkiem zainteresowały się media.

Kwestia prawa antyaborcyjnego i tak byłaby dziś na pierwszych stronach gazet, ale niedocenienie roli wieszaków byłoby błędem. Możemy mieć tylko nadzieję, że wieszaki z nami zostaną.

Wbrew temu, co podają niektóre media, nie jest to symbol nowy. Zwłaszcza dla feministek, wieszak – czasami przekreślony jak w znakach zakazu – niesie dosyć oczywisty przekaz. Symbol wieszaka stał się popularny w Stanach Zjednoczonych, gdy tam kobiety walczyły o prawo do decydowania o własnym ciele. Ale pojawia się do dziś. Na przykład niewielka organizacja wspierająca kobiety, które mają problemy z dostępem do bezpiecznej aborcji lub których na taką aborcję nie stać, DC Abortion Fund, srebrnymi wisiorkami w kształcie wieszaka dziękuje swoim dobroczyńcom.

urban dictionary 2
Jedna z definicji „coat hanger abortion” w moim ulubionym słowniku (UrbanDictionary.com)

 

Jednak w Stanach aborcja jest legalna od połowy lat 70. i dla wielu młodszych kobiet symbol wieszaka przestał być aż tak czytelny. Inny jest dziś bowiem stosunek do aborcji. Aborcja nie musi wiązać się z tabu. Wystarczy obejrzeć jeden z pierwszych odcinków popularnego serialu „Girls”, w którym pojawia się scena w polskich produkcjach telewizyjnych nie do pomyślenia. Oto tytułowe dziewczyny spotykają się w klinice, by wesprzeć Jessę podczas jej aborcji, ale Jessa się nie stawia (w poprzednim odcinku spóźnia się kilka godzin na imprezę urządzoną z okazji jej powrotu do Nowego Jorku). Przyjaciółki narzekają na Jessę: „Jak mogła zepsuć tę piękną aborcję, którą dla niej urządziłaś” („How could she ruin the beautiful abortion that you threw?”). Ostatecznie okazuje się, że Jessa nie jest w ciąży, dostaje okresu podczas seksu w toalecie z przypadkowo poznanym chłopakiem. Tu scenarzyści nie poszli już na całość – gdyby rzeczywiście musiała dokonać aborcji, pewnie nie byłoby aż tak zabawnie (grająca Jessę Jemima Kirke sama miała aborcję i otwarcie o niej opowiada, popierając prawa kobiet). Scena z „Girls” pokazuje jednak mało bogobojny stosunek do zabiegu w Stanach, przynajmniej wśród dwudziestoparolatek z Brooklynu.

Dziś w Ameryce druciany wieszak z pralni przypomina raczej o czasach, gdy kobiety były zmuszane do sięgania po przedmioty domowego użytku, nie mając innego wyboru – polecam nominowany do Oscara film dokumentalny „When Abortion Was Illegal”. Wieszak służy raczej za symbol ofiar prawa antyaborcyjnego sprzed lat (chociaż bezpieczna aborcja nie jest wszędzie podobnie dostępna i próby pozbywania się niechcianej ciąży za pomocą wieszaka nadal mają miejsce). Ostatnia twierdza pro-life padła też właśnie w Kanadzie – zakaz aborcji zniesiono na Wyspie Księcia Edwarda, małej ojczyźnie Ani z Zielonego Wzgórza; do tej pory mieszkanki wyspy, by usunąć ciążę, musiały udać się do innej prowincji.

Dawno jednak wieszak-symbol nie był wykorzystywany tak masowo, jak od paru dni w Polsce. Osobie, która wymyśliła, by do wieszaka powrócić, należy postawić co najmniej duże piwo.

Demonstracje same w sobie są zazwyczaj dosyć nudne (na szczęście bywają też formą życia towarzyskiego). Ostatnio pewną kreatywnością wykazała się jedynie partia Razem, wyświetlając swe postulaty na budynku Rady Ministrów, gdy premier Szydło odmówiła publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Osobom rozeznanym w sztuce same narzucały się analogie z akcjami Krzysztofa Wodiczki (Wodiczko w latach 80. wyświetlał swastykę na fasadzie ambasady RPA w Londynie; w RPA wciąż obowiązywał Apartheid).

Dosyć słabo w kwestii protestacyjnej kreatywności wypada KOD, eksponując głównie własne logo (niezbyt udane), symbole narodowe i flagi Unii Europejskiej (premier Szydło już na początku urzędowania uznała, że na niebieskim tle nie wypada atrakcyjnie). Z pomocą przychodzą sami demonstranci i ich hasła na wykonanych chałupniczo transparentach. Na jednej z demonstracji KOD-u słyszałem jednak „Mury” Kaczmarskiego, co kazało mi zadać pytanie z niemal równie starej piosenki Elektrycznych Gitar „Co ja tutaj robię?”. Biało-czerwone i unijne flagi to za mało.

Wracając do tematu aborcji, warto przypomnieć, że w czasie, gdy klarował się tzw. kompromis aborcyjny w Polsce, w Warszawie pojawiły się plakaty Barbary Kruger, słynnej nowojorskiej artystki. Pod koniec 1991 roku zaprosiła ją do Polski Milada Ślizińska, wówczas kuratorka Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. Kruger przygotowała polską wersję plakatu „Your Body Is a Battleground”, który pierwotnie powstał z okazji marszu na Waszyngton w 1989 roku – „Twoje ciało to pole walki”. Na początku lat 90. dyskusja o nowym prawie antyaborcyjnym zakończyła się krokiem wstecz. Tak Kościół Katolicki odcinał kupony od lat wspierania opozycji antykomunistycznej. Artyści rzadko wspierają swym talentem demonstracje, chętniej je dokumentują.

Plakat i hasło Barbary Kruger, chociaż nośne i wciąż pamiętane, przegrywają jednak konkurencję ze zwykłym wieszakiem. Gdy chodzi o symbol czy slogan, obowiązuje zasada: im prościej, tym lepiej. By wymyśleć najprostsze na świecie hasło reklamowe „Coca-cola to jest to”, potrzeba było poetki Agnieszki Osieckiej. Wieszak jest nośny, bo można go na wszelkie sposoby przerabiać. Jest wizualnie prosty jak drut, każdy go może namalować bez odrywania ołówka od kartki. Albo powiesić na drzewie przed sejmem – nic prostszego.

Od paru dni wieszaki są wszędzie. Występują na logotypie porozumienia Odzyskać Wybór, a także oddolnej grupy facebookowej Dziewuchy Dziewuchom, pojawiają się na zaproszeniach na demonstracje i na zdjęciach  oburzonych kobiet. W mediach społecznościowych karierę zrobiło stare zdjęcie z wieszakiem i napisem „This is not a surgical instrument. Keep Abortion Safe & Legal” („To nie jest instrument chirurgiczny. Niech aborcja będzie bezpieczna i legalna”). W ostatni weekend wieszaki zdobiły transparenty. Kobiety demonstrowały z wieszakami w dłoniach. Druciane wieszaki zawieszono na drzewie pod sejmem i na drzwiach do biura PiS w Katowicach.

12439417_1085789668146229_6443405499636436026_n
Zaproszenie na demonstrację w Poznaniu

Oczywiście Facebook przekłamuje rzeczywistość – widzimy niemal wyłącznie przejawy poglądów naszych znajomych. Ja przez kilka ostatnich dni oglądałem głównie wieszaki i kobiety wychodzące z kościołów. Ktoś dodał wieszak do feministycznego plakatu Sanji Iveković, przerobionego z plakatu wyborów 1989 roku „W samo południe” – Iveković zastąpiła w nim postać kowboja kowbojką. Autor satyrycznych rysunków Andrzej Maluje narysował Beatę Szydło mówiącą: „W Polsce nie ma teraz tematu aborcji. Po prostu jest wiosna i na drzewach zakwitły wieszaki”. Artur Krynicki narysował bociana lecącego z wieszakiem w dziobie. Anonimowy autor pewnego mema „Nie ma takiego tematu” zawiesił metalowy wieszak na wydłużonym jak u Pinokia nosie pani premier.

Widziałem też filcowe broszki w kształcie wieszaka (jej producentka napisała, że „wieszak od wczoraj zyskał nową symbolikę”), gif z wieszakami ułożonymi tak, że tworzą żeński układ rozrodczy, a także zdjęcie wieszaków odbitych szablonem na przejściu dla pieszych. Partii .Nowoczesna zarzuca się, że odkryła wieszak za późno (dopiero kilka godzin po demonstracjach na jej koncie facebookowym pojawiła się grafika z wieszakiem). Blogerka popierająca ustawę pisze: „Schowaj wieszak do szafy”. By wyrazić swoje poglądy nie trzeba nic więcej – wystarczy wyciągnąć druciany wieszak. A najlepiej wysłać go pani premier.

Poza tym bardzo dobrze, że kobiety pozbywają się ze swoich szaf tych okropnych drucianych wieszaków z pralni. Już kilka lat temu pewien gejowski magazyn z Wysp Brytyjskich zamieścił listę uniwersalnych porad modowych. I poza ubieraniem się stosownie do wieku (to naprawdę trudne), nieeksponowaniem muskulatury za pomocą przyciasnych koszul i rozciągniętych dekoltów (to łatwiejsze), magazyn ten zalecał właśnie zamianę drucianych wieszaków na porządniejsze, drewniane. Bo druciane wieszaki odkształcają ubrania, tworząc dziwne wgniecenia na ramionach. Ku przestrodze.