Autoportrety w MNW

Andy Warhol zapytany, dlaczego zrobił wystawę swoich autoportretów, odpowiedział, że skończyły mu się pomysły. Filmik z tym bon motem powraca ostatnio na instagramowych rolkach obok innych perełek, które wypadły z jego ust. Warhol ma być tu wyjątkowo szczery, wszak artyści rzadko przyznają się do porażek, a jeszcze rzadziej – do braku pomysłów. U artysty podaż pomysłów powinna kilkukrotnie przewyższać popyt.

Ale czy można wierzyć w szczerość Warhola? Pewnie nie chciał zawieść dziennikarza i podrzucił mu te kilka zdań, którymi można było ubarwić wieczorne wiadomości. I które będą miały swe 15 sekund na Instagramie 40 lat po śmierci artysty. A może wina leży po mojej stronie. Nieufność leży w mojej naturze. Miałem ostatnio w rękach dzienniki znanej kuratorki i nie ufałem żadnemu zdaniu.

Wilhelm Sasnal

Tymczasem Muzeum Narodowe w Warszawie zastanawia się, jak się ma temat autoportretu u współczesnych polskich artystów. Takie zadanie postawiono starannie wyselekcjonowanej grupie twórców. Zamówiono nowe prace, zapłacono, zasiliły muzealną kolekcję. Teraz możne je oglądać na wystawie.

Pomysł może wydawać się genialny w swojej prostocie, tym bardziej, że skupiono się na znanych i lubianych nazwiskach. Niech się przyjrzą sami sobie.

I tu pojawia się główny problem: z tej pogrążonej w ponurej aurze wystawy jasno wynika, że większości z nich nie interesują ich własne wizerunki. Co – biorąc pod uwagę złotą myśl Warhola – może dobrze o nich świadczy, jeszcze nie wyczerpali swych zasobów pomysłów. Nie są bowiem szczególnie zainteresowani ani swymi twarzami, ani tym bardziej odsłanianiem swoich wad i zalet. Wystawa jest raczej zestawem uników.

Zaproszeni artyści robią wszystko, by autoportretu nie stworzyć, by się zasłonić, rozmyć w grupie, zakodować filtrem astrologii, układu planet, dźwięków, odwrócić uwagę od siebie cudzymi fiutami, zgubić się w lustrzanych odbiciach gogli narciarskich, zbliżeniach, wielokrotnym naświetlaniu kliszy, sprowadzić swe jestestwo do wymiarów ciała, dziury w środku twarzy. Po kolei: Agnieszka Brzeżańska, Katarzyna Krakowiak-Bałka, Karol Radziszewski, Wilhelm Sasnal, Rafał Milach, Artur Żmijewski, Mirosław Bałka, Aleksandra Waliszewska.

To znajome nazwiska. Wszystkie pochodzą z czasów, gdy zbytnia szczerość w sztuce (tytuł niedoszłej wystawy w Mocaku) nie była jeszcze w cenie.

Paweł Althamer

Nie można tu liczyć nawet na Pawła Althamera, w którego twórczości przecież autoportretów nie brakuje, poczynając od dyplomowej rzeźby z pracowni profesora Kowalskiego. Kiedyś Massimiliano Gioni zrobił mu w Mediolanie wystawę złożoną z samych rzeźbiarskich auotoportretów Pawła. To wtedy Althamer zrealizował swój pomysł, by unosić się nad miastem w formie ogromnego balonu. Althamer szczególnie upodobał sobie autoportret postarzony. Gdy się rysował czy rzeźbił, wyobrażał siebie jako znacznie starszego. Ponieważ nie jest już pierwszej młodości, powoli sam się do tych rzeźb i rysunków upodabnia.

Ale ważnym rysem osobowości Althamera jest przekora. Więc jak ktoś stawia przed nim zadanie, by zrobił kolejny autoportret, Althamer się wymiguje. Proponuje jako odpowiedź wózek przypominający te, w których matki spacerują z niemowlakami po parku, tyle że powiększony do takich rozmiarów, by zmieścił się w nim dorosły.

Początkowo Althamerowi chodziło o zrealizowanie fantazji, by odwrócić rolę i móc powozić w wózku własną matkę. Ale później proponował takie przejażdżki też innym, głównie członkom Grupy Nowolipie. Miało to miejsce podczas grupowego spaceru, który zakończył się w Muzeum Narodowym przekazaniem wózka do muzealnej kolekcji. Mnie też można zobaczyć na filmiku, który na wystawie towarzyszy artefaktowi. To zbiorowy portret społeczności skupionej wokół artysty.

Rafał Bujnowski

Artur Żmijewski

Może to kwestia pokoleniowa – zaproszeni artyści raczej kryzysy wieku średniego mają za sobą. Chodziło tu o klasyków, uznane nazwiska, ale też chyba pewną dojrzałość. Tymczasem to znacznie młodsi artyści zazwyczaj opowiadanie o swojej sztuce zaczynają od wymieniania faktów z życia: że wychowali się na terenie zalewowym w otulinie obozu koncentracyjnego, że ich ojciec prowadził wypożyczalnię kaset wideo, że nie mają z czego żyć. Jak modni francuscy pisarze, sięgają po historie z życia własnego lub swojej rodziny, odmieniają „ja” przez osoby i czasy. Czasami ma się wrażenie, że – jak Patryk Różcyki – nie potrafią wręcz spojrzeć poza samego siebie.

Starsi artyści, ci obecni w Muzeum Narodowym, może kiedyś narysowali komiks o tym, jak ciężko jest stawiać pierwsze kroki w świecie sztuki, ale opisywanie sukcesów (w tym finansowych) już nie wydawało się aż tak atrakcyjne, by się tym dzielić.

Jadwiga Sawicka
Katarzyna Przezwańska

Inny wizeruenk bezwstydnie wymalowuje na swoim Facebooku Aleksandra Waliszewska. To portret artystki walczącej o prawdę własnego biogramu. W długim poście malarka podzieliła się (chyba słusznymi) pretensjami pod adresem kuratorów i Muzeum Narodowego w Warszawie w całości. Chodziło o niekompetencje, braki i przeinaczenia w jej nocie biograficznej. Waliszewska czuje się zdradzona przez muzeum tym bardziej, że to właśnie na kolekcji MNW uczyła się kiedyś sztuki. A teraz to samo muzeum, w którym jako dziecko podziwiała Semiradzkiego, kopiuje jej notę biograficzną z Wikipedii, którą najwyraźniej napisał „jakiś młody harcerz”.

Miałem wrażenie, że na Facebooku Waliszewska zapełniła dziurę w twarzy z jej autoportretu, który można oglądać na wystawie. Zresztą nie pierwszą dziurę w twarzy w swej bogatej twórczości. Zazwyczaj coś z tych dziur wychodzi, kot czy pająk. I tym razem też skrywa się tam jakiś potworek.

Tego facebookowego bezwstydu zabrakło na wystawie. Artyści grzęzną w unikach, nakładanych na siebie filtrach. Maski nie opadają.

To tylko wystawa

W ostatnich latach lubelski Labirynt wyrósł na szczególną galerię – zaangażowaną, reagującą szybko na bieżące wydarzenia i problemy. Prowadzący nią Waldemar Tatarczuk widzi w sztuce narzędzie politycznego działania, zwłaszcza gdy jest działaniem grupowym. Do tego nauczył się działać w sytuacji nieustannego kryzysu. Od początku pełnoskalowej wojny Labirynt pozostaje bliski ukraińskim twórcom.

Nic dziwnego, że wystawa „To tylko wystawa” miała miejsce właśnie w Labiryncie. I było to jedno z najdziwniejszych i najciekawszych przedsięwzięć w polskich instytucjach sztuki w ostatnim czasie. Zarazem jedno z nielicznych polskich wydarzeń wpisanych w program międzynarodowego Kiev Biennale. Musze przyznać, że nigdy wcześniej tego typu wystawy nie widziałem.

Zanim wystawa nabrała ostatecznego kształtu, była otwierana aż trzy razy. Podczas pierwszego otwarcia widzowie oglądali niemal puste wnętrza (taką ją na łamach „Dwutygodnika” recenzował, z powodzeniem, Stach Szabłowski). Decyzja wynikała częściowo z przyczyn technicznych, częściowo – z chęci uczynienia gestu, który mówiłby jeszcze bardziej dobitnie: „To tylko wystawa”. Bo zamiarem Waldemara Tatarczuka było pokazanie prac ukraińskich artystów, którzy dziś służą w ukraińskiej armii, oraz artystów z Polski.

Można się domyśleć, że transport dzieł sztuki z Ukrainy nie należy do rzeczy łatwych. W ostatnim czasie z tego powodu opóźniło się otwarcie wystawy Marii Prymaczenko w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, a wystawa „Patrzcie na tę chwilę – jak drga” w Galerii Arsenał w Białymstoku musiała poczekać na część prac. Ale też sztuka i wystawy przestały być dla większości ukraińskich artystów priorytetem. Co zresztą podkreśla sam tytuł – on jest w tym wszystkim najbardziej trafny, dlatego warto go powtarzać – „To tylko wystawa”. Tyle się w ostatnich latach mówiło o sprawczości sztuki, że takie spojrzenie staje się wręcz ożywcze.

Po pierwszym otwarciu stopniowo dodawano kolejne prace, najpierw artystów ukraińskich, a w ostatnim kroku, na trzecim z kolei wernisażu – prace uznanych polskich twórców.

Prace Janka Simona i Agnieszki Polskiej

Artyści ukraińscy biorący udział w wystawie walczą w ukraińskiej armii lub – w kilku przypadkach – są już weteranami obecnej wojny. Ich prace znalazły się w centrum wystawy. Polscy artyści zajęli pozycje na marginesie sali, ich prace oddzielone są od widzów rodzajem metalowego stelaża czy płotu, a na ściany i same dzieła sztuki rzutowane jest wideo przedstawiające spokojne niebo nad Lublinem. Tę instalację, zbudowaną z odzyskanych elementów wcześniejszych wystaw w Labiryncie, zbudował sam kurator i dyrektor galerii Waldemar Tatarczuk. Zależało mu na tym, by prace polskich artystów pochodziły z ostatnich dwóch lat, czyli z okresu, gdy na Ukrainie toczyła się już pełnoskalowa wojna.

Kontrast jest ogromny. Nie chodzi tylko o to, że polscy artyści nie podejmują tematu wojny – przecież jej bezpośrednio nie doświadczają. Raczej o to, że w ogóle o sztuce myślą, że ją uprawiają. W Ukrainie wojna to setki przerwanych biografii artystycznych. Tymczasem agresja Rosji na Ukrainę wciąż pozostaje na marginesie polskiego świata sztuki (nie mówiąc już o Europie Zachodniej czy reszcie świata), mimo kilku imprez i wystaw (gdyby nie wojna, MSN nigdy nie zainteresowałby się pracami Prymaczenko).

Dlatego prace polskich artystów pozostają w cieniu. Stanowią bardziej część instalacji Tatarczuka niż osobne byty. Żadnej z tych prac, wypożyczonych głównie z warszawskich galerii komercyjnych, nie dało się normalnie zobaczyć. Nawet jeśli komuś rzeźba Moniki Sosnowskiej skojarzy się z wojennymi ruinami, wiemy, że nie ma z nimi nic wspólnego.

Bohdan Sokur

Lesia Khomenko

Z kolei dla ukraińskich twórców działalność artystyczna w obliczu wojny straciła na znaczeniu. Teraz grają o ważniejsze stawki, zwłaszcza będąc na froncie.

Bohdan Sokur wysłał do Lublina serię rysunków, gwaszy. Na pierwszym z nich namalował siebie w wojskowej czapce-kominiarce, jakie nosi się pod hełmem. Dodał komentarz: „Już od dawna nie mogę myśleć sztuką”. Ten proces można zresztą prześledzić na jego Instagramie, jak z młodego artysty przeistacza się w żołnierza. Jego inne rysunki na wystawie to na przykład portrety osób, które zginęły w wyniku działań wojennych. Jak wobec tego „myśleć sztuką”?

Denys Pankratov zapisywał swe myśli na pudełkach od zapałek. W tym czasie, w pierwszym roku pełnoskalowej wojny, jako mieszkaniec zachodniej Ukrainy, zaangażował cały swój czas w pomoc osobom uchodźczym. Słowa notowane przez Pankratova to na przykład „alarm”, „głodogodziny”, „mogiła”. Lesia Khomenko maluje na podstawie zdjęć wysyłanych z frontu przez jej męża Maxa Robotova. Dwa obrazy na „To tylko wystawie”, „Siedzący olbrzym” i „Stojący olbrzym” (oba 2023), opowiadają o przerwach w dostawach prądu na froncie.

Są też prace, które mają nawet pewien użytkowy wymiar. Pavlo Kovach podaje na przykład receptę na to, jak usunąć plamy z krwi.

Prace Wilhelma Sasnala

Na nie zza metalowego płotu patrzą zdjęcia Joanny Piotrowskiej, praca Agnieszki Polskiej, film Artura Żmijewskiego czy grafiki Wilhelma Sasnala (najbardziej w tym zestawie antywojenne w przekazie). W instalacji zaproponowanej przez Tatarczuka zostają niemal wyśmiane, a przynajmniej wzięte w cudzysłów. To ich w pierwszym rzędzie tyczą się słowa „To tylko wystawa”.

Sasnal w Stedelijk

W „Gazecie Wyborczej” (wydanie papierowe z 9 IV 2024) recenzuję najnowszą wystawę Wilhelma Sasnala, otwartą pod koniec marca w Stedelijk w Amsterdamie. Poniżej kilka fragmentów, całość dostępna na stronie „Wyborczej”.

Bez tytułu (za „Tańcem” Henri Matisse’a), 2018

Wystawa może w pierwszym momencie wprowadzać w błąd. Co tu robią obrazy Matisse’a, Braque’a czy Picassa? Wyszły jednak spod pędzla samego Sasnala, który przemalował oryginały.

Te obrazy zagrały w jego najnowszym filmie fabularnym, nakręconym na podstawie powieści Roberta Walsera „Człowiek do wszystkiego” z 1908 r. Film jest na etapie postprodukcji, nikt go jeszcze nie widział.

Są za to obrazy, nieoczywiste i intrygujące.

Bez tytułu (za „Uściskiem” Pabla Picassa), 2023

Po lewej: Orban, 2024, po prawej: Le Pen, 2024

Wystawa zajmuje jedną dużą salę na piętrze Stedelijk, na której pokazywane są dwie części stałej kolekcji muzeum, poświęcone sztuce powojennej. Amsterdamskie muzeum w dużym stopniu przyczyniło się do utrwalenia dwudziestowiecznego kanonu sztuki, dzisiaj jednak próbuje przepisać historię na nowo, podchodząc krytycznie do swojej kolekcji, zwłaszcza z perspektywy feministycznej i postkolonialnej.

Spojrzenie Sasnala na ten dawny kanon jest inne. Wspólnie z kuratorem Adamem Szymczykiem umieszczają go w kontekście modernizmu i dwudziestowiecznej katastrofy, jak w książce Zygmunta Baumana „Modernizm i Zagłada”. Tematem, który powraca, jest kwestia wiary w postęp i nadziei. Pierwsza, reprezentowana przez historyczną awangardę, się zdewaluowała. Z nadzieją jest trochę lepiej.

Tytuł wystawy „Obraz jako rekwizyt” (Painting as Prop) to propozycja, by inaczej spojrzeć na malarstwo, nie tylko to awangardzistów sprzed wieku. Wciąż powraca pytanie: czym jest malarstwo dzisiaj i czym mogłoby być?

Bez tytułu, 2017

Obrazy, poza zwyczajowym podpisem z tytułem i datą, opatrzono też w lapidarne opisy. Czasami można je potraktować jako podpowiedzi. Kwadratowy obraz z 2017 r., który przedstawia tarczę zegara, przypomina zegary z biur i dworców kolejowych. Łatwo mógłby posłużyć jako element scenografii. Podpis sugeruje, że godzina uwieczniona na zegarze, 15.28, to czas, w którym dzieci wychodzą ze szkoły. Tu zaczyna się historia.

„Malarstwo jako rekwizyt” jest więc intelektualnym zadaniem. Nie chodzi tu tylko o rekwizyty do konkretnego filmu. Jego brak sprawia, że ćwiczenie jest tym ciekawsze. Jeśli obraz, jakikolwiek obraz, jest rekwizytem, to w jakiej sytuacji, jakiej sztuce teatralnej, w jakim filmie?

Bez tytułu (za okładką albumu „The Smiths”), 2023

CAŁY TEKST DO PRZECZYTANIA NA STRONIE WYBORCZA.PL

I w puszczy

Na „Dwutygodniku” piszę o wystawie „I w puszczy”, poświęconej kryzysowi na polsko-białoruskiej granicy, którą kurują wspólnie Justyna Kowalska i Artur Nowak-Gocławski. Wystawę można było wcześniej zobaczyć w BWA Warszawa, a obecnie, w rozszerzonej formie, pokazywana jest w Krupa Art Foundation we Wrocławiu. Poniżej kilka fragmentów:

Widok wystawy w Krupa Art Foundation we Wrocławiu, na pierwszym planie „Martwy las” Ali Savashevich

Wilhelm Sasnal, bez tytułu, 2021

Trudno uwierzyć, że wystawa oraz wydarzenia, których dotyczy, mają miejsce w jednym kraju, równocześnie. Odnosi się wrażenie, że dzielą je kontynenty.

Ludzie w puszczy, i ci ukrywający się, i ci niosący pomoc, są w swoich przeżyciach samotni. Wokół toczy się normalne życie. Bliskość tych dwóch światów wydaje się absurdem. Przed otwarciem wystawy we Wrocławiu w Krupa Art Foundation odbyła się dyskusja na temat kryzysu na granicy. Aktywistki z Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego mówiły o tym, jak trudno opowiadać o tym doświadczeniu. Właśnie dlatego, że to wszystko dzieje się tuż obok. A – jak mówią – często im się wydaje, że problem uchodźców umierających na mokradłach trzydzieści kilometrów dalej już nikogo nie interesuje. Tam już ludzie o tym nie mówią, nie chcą słuchać, sprawy nie ma. Życie toczy się własnym rytmem.

Widok wystawy w BWA Warszawa

Karolina Frejno, Lament, 2023, fragment

Nie sposób nie zatrzymać się też przy intrygującej pracy Karoliny Frejno. Jej „Lament” dotyczy konkretnej śmierci. Artystka użyła nagrania odgłosów szponiastonoga, ptaka z Kamerunu, by skomponować pieśń żałobną dla Solange Njengoue Nguekam. W lutym 2023 roku ciało Kamerunki odnaleziono nad graniczną rzeką Świsłocz. Utwór został tam odtworzony. Na wystawie ptasie krzyki towarzyszą lightboxowi z widokiem tego miejsca. Podlaski sielski krajobraz przecinają zasieki drutu kolczastego.

Karolina Jabłońska, Ciuchy w lesie, 2023

W zderzeniu z kryzysem na granicy, historiami o ukrywaniu się w lesie i wywózkach zmienia się znaczenie miejsc i rzeczy. Białowieża przestaje się kojarzyć z turystyką (chociaż aktywiści podkreślają, że nawet bycie turystą jest formą pomocy, wszak region ucierpiał na wprowadzeniu tam stanu wyjątkowego). Wiejski krajobraz przesiąka strachem. Ognisko, jak z pirografii Rafała Bujnowskiego czy obrazu Sasnala, nie jest już formą rekreacji, służy przetrwaniu w lesie.

Na wystawie pojawiają się też prace mniej oczywiste, niedotyczące bezpośrednio kryzysu uchodźczego, ale nabierające nowych treści przez kontekst tej tematyki. Gdy Aleka Polis w 2003 roku kręciła swój dokamerowy performans w Puszczy Kampinoskiej, nie myślała oczywiście o uchodźcach. Chodziło o oddanie dyskomfortu. Artystka położyła się naga na trawie i sprawdzała, jak długo wytrzyma. Gdy oglądamy to proste nagranie, początkowo Polis wydaje się wręcz beztroską kobietą odpoczywającą na łące. Ale im dłużej leży (a film trwa godzinę), tym bardziej staje się to niepokojące. Dlaczego się nie rusza? Dlaczego jest naga? Czy nie jest jej zimno? Nagranie powstało w czasach, gdy Polska nie była jeszcze krajem migracyjnym, dziś odbiera się je inaczej. Podobnie nowymi znaczeniami nasiąkają leśne performanse Krzysztofa Maniaka czy filcowy „Martwy las” Ali Savashevich.

Katarzyna Przezwańska, Kokoski, 2023
Joanna Rajkowska, Sorry, 2023

„I” na początku tytułu wystawy brzmi znajomo, wręcz swojsko. „I w puszczy” jest nasze, polskie, sienkiewiczowskie, nawet jeśli o inną puszczę tu chodzi. Każdy już sobie w myślach uzupełnił pierwszą część tytułu powieści Henryka Sienkiewicza, jednej z licznych książek pisarza, którymi karmiono nas w szkole. W tej przygodowej powieści, dwukrotnie ekranizowanej, polskie rodzeństwo wędruje przez Afrykę na słoniu. Ta książka też utraciła swą niewinność. Dziś czyta się ją ze świadomością, jak złe nawyki kulturowe utrwala. Temat powraca czasami przy okazji dyskusji o kanonie lektur szkolnych.

Przywołanie tej powieści subtelnie sugeruje też głębokie kulturowe zakorzenienie problemu z uchodźcami na polskiej granicy, chociaż wystawa się do tego bezpośrednio nie odnosi. Artyści dotykają kryzysu raczej w jego najbardziej dramatycznych epizodach. Skupiają się po prostu na tym, że w lesie są ludzie, że grozi im śmierć. Brak systemowej pomocy oraz panujące znieczulenie to głębsza i bardziej złożona kwestia, którą otwiera zapożyczony u Sienkiewicza tytuł. Wszak polski rasizm i łącząca się z nim obojętność to ważne czynniki tej wstrząsającej układanki.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”

Sasnal w Fundacji Longlati

Swoją szanghajską wystawę Wilhelm Sasnal zatytułował enigmatycznie – „Pod asfaltem”. Pod asfaltem nikt nie prowadzi wykopalisk, ale można snuć fantazje, co też takiego można tam znaleźć. Może kostkę brukową, bohaterkę niedoszłych rewolucji? Na jednym z obrazów Sasnala z przekrojem drzewa jego korzenie rozsadzają od spodu kafle chodnikowe. Może właśnie takie procesy zachodzą pod asfaltem.

Ale tytuł wystawy szybko się zapomina. Nie podąża się za tytułem, podąża się za obrazami. A to spora wystawa, w Fundacji Longlati znalazło się prawie czterdzieści prac w różnych formatach. Większość z nich powstała w ciągu ostatnich dwóch, trzech lat. Wszystkie przyjechały do Szanghaju prosto z pracowni Sasnala. To rzadka okazja móc oglądać nowe prace artysty.

Na wystawie panuje pewien luz. Obrazy wieszane są swobodnie, bez ścisku. Trudno znaleźć też konkretny klucz wyboru prac czy dominujący temat.

Ponieważ wciąż mam pod powiekami „Taki pejzaż”, wystawę Sasnala z warszawskiego Muzeum Polin, jedną z najważniejszych ekspozycji w jego dotychczasowej karierze, jest ona dla mnie punktem odniesienia, którego nie potrafię się wyzbyć. W Fundacji Longlati Sasnal jawi się jako nieco inny artysta.

W Polinie Sasnal był zdyscyplinowany, nie schodził z raz obranej ścieżki. Akcent postawiony był na sprawy ważkie, każdy obraz, nawet abstrakcyjny powidok, obrastał interpretacjami wagi ciężkiej. „Taki pejzaż” trafiał w czułe punkty polskiej historii, wpisywał się w program muzeum, które wyrasta z doświadczenia Holokaustu, ale też był niezwykle aktualny, podejmował wątki obce Polsce pisowskiej. Czuło się, że to wystawa pod prąd i pewnie dlatego cieszyła się taką popularnością.

„Pod asfaltem” nie ma takich ambicji, zresztą trudno, by je miała w chińskiej, obcej malarzowi rzeczywistości. Ja też nie oglądałem jej z chińskiej perspektywy. To, gdzie akurat wystawa ma miejsce, nie miało większego znaczenia. Jeden tylko obraz wydał mi się bliski chińskiej sztuce, zresztą to raczej zbieg okoliczności niż świadome działanie artysty. Mam na myśli górski pejzaż z dwójką narciarzy na niemal pustej, białej płaszczyźnie płótna. Nie jest „chiński” przez swoją tematykę, lecz właśnie przez operowanie niezamalowanymi partiami, typowe dla tradycyjnego malarstwa chińskiego.

Jak pokazuje ten obraz, na szanghajskiej wystawie Sasnal jest w mniejszym stopniu świadkiem historii, a bardziej – zbieraczem wrażeń. Wielkie tematy, globalne problemy, słowa pisane z wielkich liter są tu schowane w głębszych warstwach (pod asfaltem?).

Jednocześnie dzięki tej swobodzie wystawa oddaje sposób pracy Sasnala: otwarcie na bodźce z zewnątrz, na przypadek. W listopadowym wywiadzie z „Gazety Wyborczej” mówił: „skaczę z tematu na temat, sięgam do życia prywatnego i do tego, co znajduję w internecie, w gazetach, książkach”.

Sasnal, jak mówi, chodzi do pracowni jak do fabryki, codziennie spędzając przed sztalugami kilka godzin.

Malarstwo jest więc sposobem na obserwację świata, trawienie informacji, oswajanie rzeczywistości. Jakby Sasnal z każdego, nawet błahego spostrzeżenia czy przelotnej fascynacji chciał coś wycisnąć, pytał: co z tym jeszcze można zrobić?

Na trwającej właśnie wystawie „Capturing the Moment” w Tate Modern w Londynie, analizującej relacje między fotografią i malarstwem, znalazł się wczesny obraz Sasnala „Samoloty” (1999), wypożyczony z tajwańskiej kolekcji YAGEO. Okraszono go cytatem, w którym Sasnal mówi o ilościowym zalewie fotografii we współczesnej kulturze. Fotografii jest wiele – obraz zostaje. „Jak piosenka”, dodaje. Coś w tym jest.

Na pierwszym planie jest codzienność, jej fragmenty, czasami przybrudzone smołą. Czerń wybrzmiewa na wystawie w szczególny sposób. To czerń smolista, gęsta, czerń rozlanej ropy naftowej. To czerń z greckich waz czarnopostaciowych. Podobne czarne sylwetki wybierają się na pogrzeb. Osoby zamieniają się w kształt, czarną plamę.

Czarny jest tiszert naciągnięty jak płótno na blejtram, czarna jest małpa, czarny jest kosmos. Po przedniej szybie samochodu spływa ropa, zamazując rzeczywistość. Ciężarówka jadąca z przodu rozmazuje się czernią do góry, wbrew prawom grawitacji.

Te czarne zacieki, spływająca po obrazie smoła, wydają się przeciwieństwem powidoku, bardziej pracą wyobraźni niż procesem widzenia czy chorobą oczu. Przypominają efekt filmowy, gdy widzimy świat oczami bohatera i ten świat mu się zamazuje, bo traci kontakt z rzeczywistością, rzeczywistość go przytłacza. Albo wzrok spływa mu krwią.

Ta czerń jest nienaturalna. Przynależy bardziej do płaszczyzny obrazu niż do rzeczywistości. To czerń negatywu. Czerń drukarska. Spływa powoli po płaszczyźnie obrazu.

Czerń jest kolorem wysokiego ogrodzenia, przy którym stoi grupa osób, najwyraźniej obserwującą świat po drugiej stronie. Patrzą w kierunku marzenia o lepszym życiu. Obraz jest niewielki, szczegóły – nieistotne. Ludzie to kolorowe plamki. Z bliska – kilka dotknięć pędzla, pozostawiających gęste ślady.

Aspekty malarskie, eksperymentowanie pędzlem dominują nad tematem. Ale jeśli wystawa nas zahipnotyzowała, wpadliśmy w pułapkę. Bo wystarczy głębiej poskrobać palcem, by powrócić do palących problemów, wyzwań, newsów.

Kluczem do tego powrotu może być właśnie płot – ludzie stojący przy płocie. Znamy taki płot z polsko-białoruskiej granicy, ale tytuł obrazu zdradza, że chodzi o Meksyk i Stany Zjednoczone. Kluczem może być informacja, że nokturn z księżycem nad taflą wody powstał na bazie fotografii Rudolfa Dodenhoffa, niemieckiego fotografa, w czasie wojny dokumentującego Żydów z w tarnowskim getcie.

I okazuje się, że nic nie jest neutralne. Nawet w obrazie, zwłaszcza w obrazie.

Sasnal w Polin

Wilhelm Sasnal, bez tytułu, 2017, fragment

Zachęcam do lektury mojej recenzji wystawy Wilhelma Sasnala „Taki pejzaż” w Muzeum Polin:

Prosty gest architektki Johanny Meyer-Grohbrügge, która postanowiła otoczyć całą ekspozycję falującą wstęgą cienkiej blachy, sprawia, że wchodząc na wystawę, przenosimy się do innego wymiaru. Nie ma tu żadnych kątów prostych. Ściany wiją się, wydzielając mniejsze i większe nisze (w których wiszą obrazy), a pokrywający je metal odbija sztukę i zwiedzających, jednocześnie wszystko rozmazując. Obrazy są jedynymi wydzielonymi fragmentami przestrzeni. Dzięki temu płótna Sasnala wydają się wyraźniejsze niż zazwyczaj. Są ostre jak brzytwa.

Reszta zamienia się w srebrnoszarą smugę. Znajdujemy się w jej wnętrzu, połknięci, wrzuceni w lukę w czasie i przestrzeni. To bezpieczna enklawa. Niby wciąż jesteśmy w Polsce, ale patrzymy na nią z dystansu. Jak na obrazach Sasnala – z okna pociągu, z wnętrza auta. A może całe muzeum Polin jest właśnie taką enklawą? Jedną z ostatnich.

Metalicznie refleksyjne ściany wystawy nie tylko ją odrealniają, ale też dosłownie męczą oczy. Może ta wystawa nie jest wcale tak lekka, jak mi się początkowo wydawało? Ale z muzeum Polin zawsze wychodzę z pewnym poczuciem ulgi, że wreszcie mogę odetchnąć pełną piersią.

Jednocześnie „Taki pejzaż” to paradoksalnie wystawa oferująca wytchnienie: wydaje się wobec polskiej rzeczywistości i współczesności eksterytorialna. Jeśli jeszcze możemy oglądać w Warszawie takie wystawy, to znaczy, że może nie jest tak źle, jak nam się na co dzień wydaje. Powstaje więc dziwny paradoks. Oto wystawa oparta na doświadczeniu Holokaustu może nam dziś przynosić ulgę.

CAŁOŚĆ TEKSTU DOSTĘPNA NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Szalona Galeria

DSC00489.jpg
Szalona Galeria w Lipcach Reymontowskich

Gdy przed rokiem do władzy w Polsce doszedł PiS, poczuliśmy się zagubieni. Dobra, ja się tak poczułem. Co dalej, próbowała odpowiedzieć konferencja i wystawa „De-mo-kra-cja” zorganizowana przez Galerię Labirynt w Lublinie. Wystawa powtarzała strategie, motywy i tematy sztuk z czasów „zimnej wojny artystów ze społeczeństwem”, a nawet prace sprzed lat. Pojawiła się tam jednak jedna nowa propozycja – trójka artystów, Janek Simon, Agnieszka Polska i Kuba de Barbaro, zapowiedziała, że pojedzie ze sztukę do małych miejscowości, tak jak kiedyś objazdowe wystawy, które organizował dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi, Marian Mnich. Swoje wspomnienia zawarł w książce „Szalona Galeria”. Od niej zapożyczyli nazwę. Resztę zorganizowali sami, z pomocą przyjaciół. „With a little help from my friends”, jak śpiewał Joe Cocker. Makietę pokazywaną w Lublinie przygotowała im Kasia Przezwańska. Pieniądze zbierali w Internecie. Do ich wyprawy dołączyła siostra Agnieszki, Ewa.

Udało się. Wprawdzie ich art-obozowisko, „mobilne centrum kultury” nie było tak pastelowe, jak je sobie wymarzyła Przezwańska, ale trzymało poziom. Coś pomiędzy cygańskim taborem, sceną koncertową, no i wystawą. W lipcu odwiedziliśmy ich razem z Gunią Nowik na pierwszym przystanku w Lipcach Reymontowskich. Wtedy dopiero się rozkręcali, jeszcze dopracowywali szczegóły, nabierali wprawy w rozstawianiu sprzętu i wieszaniu wystawy, ale czuć było fajną energię. Cieszyli się z każdego pojedynczego gościa w galerii, często przypadkowo spotkanych lipczan, którzy przyjechali coś załatwić w urzędzie, obok którego się rozstawili. Podziwialiśmy i ich zapał, i to, że następne tygodnie mieli spędzić w malutkiej przyczepie kempingowej, co kilka dni składając i montując na nowo cały majdan w kolejnym miejscu. Zgotowali sobie na wakacje prawdziwą harówkę.

dsc04789

Ze zdjęć i z Facebooka, gdzie można było śledzić Szaloną Galerię wynika, że potem szło im coraz lepiej. Mieli wdzięczną widownię, montaże i demontaże przebiegały coraz sprawniej, trochę się opalili, tylko zepsuła im się półciężarówka i wracała do Warszawy na lawecie. W przeciwieństwie do większości z nas, wylewających swoje żale na mediach społecznościowych, oni postanowili zrobić coś konkretnego. Poza tym było w tym coś perwersyjnego. Zobaczyć obrazy Sasnala czy Maciejowskiego w ciężarówce pod wiejskim domem kultury w Lipcach to jednak coś (Simon zapewniał, że były ubezpieczone).

Tydzień temu, tuż przed Świętem Niepodległości, Szalona Galeria zawitała do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Rozstawili scenę-wystawę, z tymi samymi dziełami sztuki, które wozili po Polsce. Pokazali też krótki montaż zdjęć i filmików z wyprawy, a na samym wejściu, z czymś na kształt graffiti w tle – nagranie krótkiej wypowiedzi dwóch chłopców z Bojadeł.

Chłopcy budzą sympatię i wypowiadają się jak na swój wiek niezwykle elokwentnie. Wystawa w Szalonej Galerii bardzo im się podobała, najbardziej „Janek” Sebastiana Buczka. Też chcieliby zostać sławnymi artystami i zastanawiają się, jak to zrobić. Na razie założyli grupę graficiarską. No i zapraszają do Bojadeł. Bo fajnie jak ich odwiedzi ktoś z Warszawy.

Można odnieść wrażenie, że artyści z Szalonej Galerii przejechali całą Polskę w poszukiwaniu tych dwóch chłopców.

dsc04782

W lansiarsko-hipsterskiej atmosferze, która opanowuje MSN podczas wernisaży (sytuację ratowała Kasia Górna z ekipą), toczyły rozmowy o tym, jak otwarcie „Warszawy w budowie” przegrało z imprezą w Niebie (albo na odwrót, nie pamiętam), przetykane troską o Polskę i świat, Warszawę w przeddzień 11 listopada. Szalona Galeria nie miała tu już nic z „próby zdefiniowania nowego, innego modelu polityczności w sztuce” ani z przekonania o istnieniu „systemów alternatywnych do zastanych”, o czym informuje tekst na ścianie. Fajne, energetyczne, legitymizowane dwójką małoletnich graficiarzy przedsięwzięcie zdawało się raczej utwierdzać nas w przekonaniu, że wszystko jest z nami w porządku. Że wszystko jest w porządku z nasza sztuką. Sprawdza się i w Warszawie, i na prowincji. Możemy spać spokojnie.

Ale jakoś nie mogę zaufać temu złudzeniu.

Moda na sukces

modanasukces

Dwutygodnik podsumowuje ostatnią dekadę specjalnym numerem tematycznym. To świetny moment na takie podsumowanie, bo ewidentnie kończy się jakaś epoka. Piszą m.in. Dorota Masłowska, Jan Sowa, Witold Mrozek, i ja jako krytyk od sztuk wizualnych.

Mój tekst dotyczy definiowania artystycznego sukcesu, głównie na przykładzie Sasnala, Bałki, Althamera i Instytutu Adama Mickiewicza. Stąd serialowy tytuł – „Moda na sukces”.

„Zaczęło się od rankingu. Wiadomość, że na pierwszym miejscu znalazł się jeden z nas, Polak, przyprawiła nas o dreszcze. W 2006 roku Wilhelm Sasnal szczytował w zestawieniach „Flash Artu” stu najważniejszych młodych artystów, zarówno w tym, w którym typowali marszandzi, jak i tym, w którym typowali kuratorzy. Wszyscy byli zgodni, że Sasnal to gwiazda przyszłości. Zresztą moda na rankingi przyjęła się też nad Wisłą – chcieliśmy wiedzieć, kto jest wyżej, kto jest niżej, a jak nie było cię na liście, wiedziałeś, że nie liczysz się wcale…”

Ciąg dalszy na stronie Dwutygodnika.

 

Ocean Noc

gdynia
Wilhelm Sasnal

Dlaczego muzea historyczne potrzebują artystów? Na to pytanie próbuję odpowiedzieć na łamach „Gazety Wyborczej”, po wizycie w Muzeum Emigracji w Gdyni, które właśnie zainaugurowało nową odsłonę projektu „Migracje / kreacje”. Tytuł brzmi dosyć rozrywkowo, ale bynajmniej nie jest aż tak do śmiechu. Nowe realizacje w gdyńskim porcie zrobili Wilhelm Sasnal, Łukasz Surowiec i Honorata Martin. Poza tym muzeum serwuje odgrzewane kotlety – stary film Yael Bartany, wyświetlany w kontenerze ustawionym na portowym nabrzeżu, miniaturowe autoportrety Pawła Althamera, w niewielkiej gablotce przy ubikacji (z migracjami mają tyle wspólnego, że mieszczą się w niewielkiej walizce, ale w przypadku Althamera chodzi raczej o migrację wewnętrzną). Główną atrakcją jest zaś wideoinstalacja „Goście” Krzysztofa Wodiczki, która powstała na Biennale w Wenecji w 2009 roku (!).

W drukowanej „Wyborczej” tekst nosi tytuł „Kto potrzebuje sztuki”, ale znajdziecie go też w wersji internetowej.

gdynia2.jpg
Honorata Martin

Piszę: „Artystów niełatwo wpisać w obowiązujące podręczniki. Ich spojrzenie zaskakuje – jak u Sasnala. Pochylają się nad Innym – jak Wodiczko. Zadają pytania nie tylko o Polaków, którzy przyjechali na Ziemie Odzyskane, ale też o tych, którzy zwolnili im miejsce. I jeśli Polacy znaleźli swoje drugie ojczyzny za tym czy innym oceanem, dlaczego uciekający przed wojną Syryjczycy czy Czeczeni nie mogą się poczuć jak w domu tu, w Polsce, chociażby pod adresem Polska 1?

Mam wrażenie, że ten namysł przychodzi zbyt późno. Zamiast stać się fundamentem muzeum, służy zaledwie za chwilową dekorację. A przecież, w przeciwieństwie do zmagających się z trudnościami muzeów sztuki, muzea historyczne mają się świetnie. W ostatnich latach wyrastały jak grzyby po deszczu na fali politycznej koniunktury i unijnych dotacji – od Muzeum Powstania Warszawskiego, przez Muzeum Historii Żydów Polskich Polin, po Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce. Na muzea historyczne stawia też obecna władza, wiążąca duże nadzieje z przepisywaniem historii po swojemu. Muzea te w większości powielają podobne błędy – nadmiar multimedialnych atrakcji przy niedoborze krytycznej refleksji.”

Maj 2066. Bujnowski

maj2066

Rafał Bujnowski gra w Zachęcie ze starością. Jego wystawę próbuje się tłumaczyć kryzysem wieku średniego malarza. Co stare, wygląda młodo, i na odwrót. Na dzień dobry – film z gimnastyką starszego pana (pan Włodek, Włodzimierz Zimowski), notabene z zawodu konserwatora zabytków, którego Bujnowski poznał w klubie fitness. Metryka mówi jedno, a jego wysportowane, sprężyste ciało – drugie. Podobnie dwie mazdy, wystawione w ostatniej sali. Oba auta wyprodukowano w 1986 roku, ale są w idealnym stanie, zupełnie jak nowe – bo nikt nigdy nimi nie jeździł. I Bujnowski, chociaż szukał samochodu dla siebie (tak na nie trafił), nie chciał tego psuć.

Swoje obrazy z kolei Bujnowski postarza. To jego najnowsze dzieła. Cztery abstrakcyjne, monochromatyczne tonda powstały w tym roku, ale w specjalnej komorze na Politechnice Warszawskiej poddano je procesowi postarzania o 50 lat. Stąd tytuł wystawy – „Maj 2066”. Szkoda jednak, że tej starości po samych płótnach nie widać. O postarzeniu świadczy jedynie specjalny certyfikat przyklejony do ściany.

maj2067

Nie będę owijał w bawełnę – wystawa rozczarowuje. Film przynudza. Samochody to samochody. Refleksja – dosyć błaha. Do tego mnie auta zupełnie nie kręcą, ale przypomniałem sobie, ile miejsca w swym starym komiksie Sasnal, kolega Bujnowskiego z grupy Ładnie, poświęcał swojemu marzeniu, by jeździć „beczką”. O ile dobrze pamiętam, ostatecznie kupił używany samochód od ojca. Jak starzejący się facet ma kryzys, to kupuje kabriolet albo inne cacko. Świat sztuki lubi jednak kurioza i ciekawostki (stare a nowe). Bujnowski nie mógł wystawić w Zachęcie porsche.

Może jeszcze wszystkiego nie rozumiem, bo jestem przed czterdziestką? Ale wszystko to wydaje mi się trochę banalne. W kuratorskim tekście kuratorka Maria Brewińska pisze: „Konkluzja jest zawsze taka sama: ars longa, vita brevis”. A Bujnowski najlepiej wypada w sali z obrazami. W tym jest po prostu najlepszy. Uwagę zwiedzających przyciąga zwłaszcza wykonana metodą linorytu tapeta. Na jej tle niczym obraz eksponowana jest matryca graficzna, która posłużyła do jej wykonania. Wzór powstał z prostych cięć na linoleum. Matryca wygląda awangardowo. Farba drukarska pozostawiła po sobie efektowne plamy, korespondujące zresztą z eksponowanym obok monumentalnym obrazem „Chmury”. Zabawne, bo tapeta rozlewa się po ścianie już w całkiem małomiasteczkowym stylu. A po zamknięciu wystawy zniknie. Bo niektóre dzieła sztuki żyją krótko i nie będą miały okazji się zestarzeć. Zaś po niektórych wystawach nikt płakać nie będzie.