
Zachęcam do lektury mojej recenzji wystawy Wilhelma Sasnala „Taki pejzaż” w Muzeum Polin:
Prosty gest architektki Johanny Meyer-Grohbrügge, która postanowiła otoczyć całą ekspozycję falującą wstęgą cienkiej blachy, sprawia, że wchodząc na wystawę, przenosimy się do innego wymiaru. Nie ma tu żadnych kątów prostych. Ściany wiją się, wydzielając mniejsze i większe nisze (w których wiszą obrazy), a pokrywający je metal odbija sztukę i zwiedzających, jednocześnie wszystko rozmazując. Obrazy są jedynymi wydzielonymi fragmentami przestrzeni. Dzięki temu płótna Sasnala wydają się wyraźniejsze niż zazwyczaj. Są ostre jak brzytwa.
Reszta zamienia się w srebrnoszarą smugę. Znajdujemy się w jej wnętrzu, połknięci, wrzuceni w lukę w czasie i przestrzeni. To bezpieczna enklawa. Niby wciąż jesteśmy w Polsce, ale patrzymy na nią z dystansu. Jak na obrazach Sasnala – z okna pociągu, z wnętrza auta. A może całe muzeum Polin jest właśnie taką enklawą? Jedną z ostatnich.

Metalicznie refleksyjne ściany wystawy nie tylko ją odrealniają, ale też dosłownie męczą oczy. Może ta wystawa nie jest wcale tak lekka, jak mi się początkowo wydawało? Ale z muzeum Polin zawsze wychodzę z pewnym poczuciem ulgi, że wreszcie mogę odetchnąć pełną piersią.
Jednocześnie „Taki pejzaż” to paradoksalnie wystawa oferująca wytchnienie: wydaje się wobec polskiej rzeczywistości i współczesności eksterytorialna. Jeśli jeszcze możemy oglądać w Warszawie takie wystawy, to znaczy, że może nie jest tak źle, jak nam się na co dzień wydaje. Powstaje więc dziwny paradoks. Oto wystawa oparta na doświadczeniu Holokaustu może nam dziś przynosić ulgę.

CAŁOŚĆ TEKSTU DOSTĘPNA NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.