W jakim innym muzeum można jednocześnie obejrzeć Kaplicę Sykstyńską, wszystkie autoportrety Rembrandta i „Guernicę”? Tylko w Otsuka Art Museum.
Nie jest łatwo tu dojechać. Muzeum mieści się dwie godziny drogi ekspresowym autokarem z Osaki. To obrzeża miasteczka Naruto na wyspie Shikoku w prefekturze Tokushima, tuż obok imponującego mostu łączącego dwa brzegi cieśniny. Budynek muzeum świetnie wpisuje się w malowniczy krajobraz przecięty autostradą.
Muzeum zostało właściwie wydrążony w górze. Trzeba wejść do jej wnętrza i wjechać długimi schodami ruchomymi na poziom -3. Na trzech podziemnych i dwóch naziemnych kondygnacjach rozmieszczono ponad tysiąc dzieł sztuki.
To jednak nie prawdziwe dzieła, lecz ich kopie, zachowujące skalę oryginałów. Jest ich tak wiele, że zwiedzanie zajmuje cały dzień. Otsuka jest jak popularna, kolorowa książka o sztuce.
Muzeum nie jest nowe. Pomysł na muzeum kopii, przybliżające historię sztuki zachodniej, narodził się w połowie lat 90., gdy korporacja Otsuka przygotowywała się do obchodów 75. rocznicy istnienia.
Od początku lat 70. Otsuka produkowała płytki ceramiczne, w tym te o dużych rozmiarach, szczycąc się nowoczesną technologią. Wcześnie też zaczęła specjalizować się w produkowaniu płyt ceramicznych z nadrukowanymi fotografiami, rozwijając szeroką paletę 20 tys. kolorów. Więc dlaczego nie wykorzystać tej technologii do stworzenia muzeum ceramicznych kopii obrazów?
Pierwszy dyrektor muzeum i zarazem syn założyciela firmy Masahito Otsuka wspominał, jak w 1975 roku w Moskwie oglądał grób Chruszczowa i wyblakłe zdjęcie sowieckiego lidera. A przecież można wydrukować zdjęcie na ceramice w ich fabryce, pomyślał. Takie zdjęcie mogłoby przetrwać znacznie dłużej.
Budowa i artefakty pochłonęły 400 milionów dolarów, a Otsuka Art Museum jest dziś największą przestrzenią wystawienniczą w Japonii. Komitet sześciu szanowanych japońskich historyków sztuki dokonał wyboru arcydzieł zachodniego malarstwa, najbardziej reprezentatywnych i najbardziej znanych. Muzeum szczyci się tym, że gdy obrazy na płótnie ulegają powolnej degradacji i tracą barwy, kopie wystawiane w Naruto nie zblakną przez co najmniej dwa tysiące lat. Ich oryginały znajdują się w 190 kolekcjach w 25 krajach. Pozyskanie praw autorskich musiało być nie lada wyzwaniem.
Wyraźnie też stawiano na dzieła lubiane i popularne. Stąd bardzo silny akcent położny na van Goghu, który stał się niemal patronem całego muzeum. W dekoracji przewija się zwłaszcza motyw słoneczników. Kawiarnia na dolnej kondygnacji to zaś Vincent Cafe.

Muzeum miało przede wszystkim edukować. Wybrano trzy metody ekspozycji. Największe wrażenie mają robić rekonstrukcje całych pomieszczeń. Największą z nich jest oczywiście Kaplicą Sykstyńską, ale znalazło się też miejsce na Capella degli Scrovegni z Padwy z freskami Giotta, Villę dei Misteri z Pompejów czy rekonstrukcja domu Goi z jego czarnymi obrazami, chociaż w tym ostatnim wypadku mówić należy raczej o pewnej fantazji na temat domu Goi niż rekonstrukcji. Można też wyjść na zewnątrz, gdzie w rodzaju ogrodu na tarasie zrekonstruowano jedną z owalnych sal z „Nenufarami” Moneta z paryskiej Oranżerii. Ten zabieg tłumaczy się tym, że przecież sam malarz mawiał, że jego obrazy najlepiej ogląda się w naturalnym świetle.
Część sal na najwyższych dwóch kondygnacjach przeznaczono na ekspozycje tematyczne, ułożone wokół takich haseł jak „życie i śmierć”, „trompe-l’oeil” czy „tworzenie iluzji przestrzennej”. Większość muzeum zajmuje jednak chronologiczny pokaz najważniejszych dzieł od antyku, przez średniowiecze, renesans, barok, wiek XIX, po Picassa i Pollocka.
Bo pierwsze pytanie brzmi – czy rzeczywiście w fotografii na ceramice da się odtworzyć obraz na płótnie, fresk czy obraz na desce? Oczywiście nie. W Muzeum Otsuka obrazy przypominają siebie tylko z daleka. Technologia ceramiczna nie pozwala na wykonanie płyt wielkości dużego obrazu, więc większość z nich jest podzielona na części. Fotografia na ceramice nie oddaje też właściwej faktury, chociaż starano się naśladować fakturę oryginałów, a fotografie retuszowali też w niektórych miejscach malarze.
Widać to zwłaszcza na kopii płótna Pollocka z MoMA, ale niestety daje się na tym drippingowym obrazie również… pociągnięcia pędzla. Do obcowania z takimi kopiami niełatwo się przyzwyczaić. W żadnym miejscu nie poddałem się iluzji.
Zaczyna się raczej rodzaj gry z samym sobą – co widziałem już na żywo, a czego nie. To zresztą gra trudna, bo nie zawsze się pamięta. Pamięć płata figle, a przecież większość dzieł zna się przede wszystkim z reprodukcji, nawet jeśli kiedyś miało się okazję zobaczyć je w oryginale.
No i jak w każdym większym muzeum, i tu wcześniej czy później następuje znużenie materiałem.
Ale operowanie kopiami pozwoliło autorom koncepcji muzeum na dużą swobodę. Obok siebie pojawiają się tu prace, które rzadko, a może nawet nigdy mają okazję się spotkać. Pollock z MoMA wisi obok Pollocka z Centre Pompidou. W jednej z sal chronologicznie ułożono wszystkie autoportrety Rembrandta i można się przyjrzeć temu, jak się starzał. Nareszcie wiszą obok siebie „Niedzielne popołudnie na Grande Jatte” (Art Institute of Chicago) oraz „Kąpiący się w Asnieres” (National Gallery w Londynie) Seurata. Przecież przedstawiają dwa brzegi rzeki (a nie oceanu); po jednej stronie klasa robotnicza, po drugiej – burżuazja.
Odtworzono też ołtarz malowany przez El Greca, którego poszczególne elementy rozproszyły się w czasie II wojny światowej, a także zebrano w jednym miejscu wszystkie „Słoneczniki” van Gogha. W tym te znajdujące się w prywatnej kolekcji i niewystawiane od kilkudziesięciu lat, jak też te należące kiedyś do japońskiego biznesmena i zniszczone w czasie wojny. W jednej z sal przeglądają się sobie dwie „Ostatnie wieczerze” Leonarda, ta sprzed i ta po renowacji.
W Naruto można więć zrobić to, czego nie można gdzie indziej. Na przykład otwierać i zamykać średniowieczne poliptyki ołtarzowe. Gdy w Luwrze czy w Prado nie odważyłbym się dotykać obrazów, tu się kilkukrotnie przełamałem. Zresztą praktycznie nie ma tu pilnujących.
Ambitny pomysł przedstawienia przekrojowego obrazu historii sztuki w jednym miejscu za pomocą kopii był rodzajem szeroko zakrojonego muzealnego eksperymentu. Jego autorzy myśleli o nim jako o muzeum przyszłości. Przecież współczesne muzeum sztuki oparte na oryginałach to stosunkowo młoda koncepcja. Nie zawsze mieliśmy też tak restrykcyjne podejście do oryginału i praw autorskich jak obecnie. Wiele dzieł sztuki, chociażby antycznych, przetrwało właśnie dzięki kopiom.
Z jednej strony mam więc dużo sympatii dla fantazji i rozmachu tego przedsięwzięcia, odwagi przełamania fetyszyzmu oryginału, z drugiej strony – jednak poczucie żenady, podobne do tego, które czuję oglądając faksymile, które na wystawach „coś w sztuce” serwuje co jakiś czas Masza Potocka w Mocaku.
Może te wszystkie ceramiczne płyty nie spłowieją, ale jednak od końca lat 90., gdy powstały techniki fotograficzne i drukarskie poszły mocno do przodu. Jeśli ma to być muzeum przyszłości, dziś stało się już nieco podstarzałą fantazją na temat przyszłości. Back to the future.
Muzeum Otsuka powstało jako monolit i przez ponad dwie dekady nic się tu prawie nie zmieniło. Nie ma tu nawet przestrzeni na czasowe wystawy. A zmienia się przecież nie tylko sama sztuka, ale też zmieniają się kanony przeszłości.
Tak więc może same zdjęcia na ceramice się nie starzeją, ale koncepcja muzeum się nieco zestarzała. Brakuje jakiejś minimalnie nawet szerszej refleksji nad naturą tego miejsca. A przecież trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do dyskusji o oryginale i kopii, dziele sztuki w epoce masowej reprodukcji. Otsuka powoli staje się skansenem. Nawet jeśli toczy się na te tematy jakaś dyskusja o charakterze i przyszłości tego miejsca, nie znajduje ona żadnego odzwierciedlenia w samym muzeum.