I w puszczy

Na „Dwutygodniku” piszę o wystawie „I w puszczy”, poświęconej kryzysowi na polsko-białoruskiej granicy, którą kurują wspólnie Justyna Kowalska i Artur Nowak-Gocławski. Wystawę można było wcześniej zobaczyć w BWA Warszawa, a obecnie, w rozszerzonej formie, pokazywana jest w Krupa Art Foundation we Wrocławiu. Poniżej kilka fragmentów:

Widok wystawy w Krupa Art Foundation we Wrocławiu, na pierwszym planie „Martwy las” Ali Savashevich

Wilhelm Sasnal, bez tytułu, 2021

Trudno uwierzyć, że wystawa oraz wydarzenia, których dotyczy, mają miejsce w jednym kraju, równocześnie. Odnosi się wrażenie, że dzielą je kontynenty.

Ludzie w puszczy, i ci ukrywający się, i ci niosący pomoc, są w swoich przeżyciach samotni. Wokół toczy się normalne życie. Bliskość tych dwóch światów wydaje się absurdem. Przed otwarciem wystawy we Wrocławiu w Krupa Art Foundation odbyła się dyskusja na temat kryzysu na granicy. Aktywistki z Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego mówiły o tym, jak trudno opowiadać o tym doświadczeniu. Właśnie dlatego, że to wszystko dzieje się tuż obok. A – jak mówią – często im się wydaje, że problem uchodźców umierających na mokradłach trzydzieści kilometrów dalej już nikogo nie interesuje. Tam już ludzie o tym nie mówią, nie chcą słuchać, sprawy nie ma. Życie toczy się własnym rytmem.

Widok wystawy w BWA Warszawa

Karolina Frejno, Lament, 2023, fragment

Nie sposób nie zatrzymać się też przy intrygującej pracy Karoliny Frejno. Jej „Lament” dotyczy konkretnej śmierci. Artystka użyła nagrania odgłosów szponiastonoga, ptaka z Kamerunu, by skomponować pieśń żałobną dla Solange Njengoue Nguekam. W lutym 2023 roku ciało Kamerunki odnaleziono nad graniczną rzeką Świsłocz. Utwór został tam odtworzony. Na wystawie ptasie krzyki towarzyszą lightboxowi z widokiem tego miejsca. Podlaski sielski krajobraz przecinają zasieki drutu kolczastego.

Karolina Jabłońska, Ciuchy w lesie, 2023

W zderzeniu z kryzysem na granicy, historiami o ukrywaniu się w lesie i wywózkach zmienia się znaczenie miejsc i rzeczy. Białowieża przestaje się kojarzyć z turystyką (chociaż aktywiści podkreślają, że nawet bycie turystą jest formą pomocy, wszak region ucierpiał na wprowadzeniu tam stanu wyjątkowego). Wiejski krajobraz przesiąka strachem. Ognisko, jak z pirografii Rafała Bujnowskiego czy obrazu Sasnala, nie jest już formą rekreacji, służy przetrwaniu w lesie.

Na wystawie pojawiają się też prace mniej oczywiste, niedotyczące bezpośrednio kryzysu uchodźczego, ale nabierające nowych treści przez kontekst tej tematyki. Gdy Aleka Polis w 2003 roku kręciła swój dokamerowy performans w Puszczy Kampinoskiej, nie myślała oczywiście o uchodźcach. Chodziło o oddanie dyskomfortu. Artystka położyła się naga na trawie i sprawdzała, jak długo wytrzyma. Gdy oglądamy to proste nagranie, początkowo Polis wydaje się wręcz beztroską kobietą odpoczywającą na łące. Ale im dłużej leży (a film trwa godzinę), tym bardziej staje się to niepokojące. Dlaczego się nie rusza? Dlaczego jest naga? Czy nie jest jej zimno? Nagranie powstało w czasach, gdy Polska nie była jeszcze krajem migracyjnym, dziś odbiera się je inaczej. Podobnie nowymi znaczeniami nasiąkają leśne performanse Krzysztofa Maniaka czy filcowy „Martwy las” Ali Savashevich.

Katarzyna Przezwańska, Kokoski, 2023
Joanna Rajkowska, Sorry, 2023

„I” na początku tytułu wystawy brzmi znajomo, wręcz swojsko. „I w puszczy” jest nasze, polskie, sienkiewiczowskie, nawet jeśli o inną puszczę tu chodzi. Każdy już sobie w myślach uzupełnił pierwszą część tytułu powieści Henryka Sienkiewicza, jednej z licznych książek pisarza, którymi karmiono nas w szkole. W tej przygodowej powieści, dwukrotnie ekranizowanej, polskie rodzeństwo wędruje przez Afrykę na słoniu. Ta książka też utraciła swą niewinność. Dziś czyta się ją ze świadomością, jak złe nawyki kulturowe utrwala. Temat powraca czasami przy okazji dyskusji o kanonie lektur szkolnych.

Przywołanie tej powieści subtelnie sugeruje też głębokie kulturowe zakorzenienie problemu z uchodźcami na polskiej granicy, chociaż wystawa się do tego bezpośrednio nie odnosi. Artyści dotykają kryzysu raczej w jego najbardziej dramatycznych epizodach. Skupiają się po prostu na tym, że w lesie są ludzie, że grozi im śmierć. Brak systemowej pomocy oraz panujące znieczulenie to głębsza i bardziej złożona kwestia, którą otwiera zapożyczony u Sienkiewicza tytuł. Wszak polski rasizm i łącząca się z nim obojętność to ważne czynniki tej wstrząsającej układanki.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”

Baśnie z krwi i kości

Na „Dwutygodniku” piszę o wystawie „Baśnie z krwi i kości”, przygotowanej przez kolektyw X-Philes w Fundacji Galerii Foksal. Poniżej kilka fragmentów:

Pierwsze były więc wiersze, wybrane z queerowego archiwum współczesnej poezji. Na ich podstawie tworzący X-Philes Rafał Domagała, Maja Gomulska i Bartosz Jakubowski wspólnie stworzyli asamblaże. By je lepiej zrozumieć, trzeba przeczytać wiersz.

Myśli przechodzą płynnie między tekstem, rzeźbami i – niewidocznym – zbiorowym ciałem. Wystawa dodatkowo ożywa podczas weekendowych performansów, spotkań poetyckich i oprowadzań.

Queerowa poezja, zwłaszcza niebinarna, wybornie rozsadza język. Gdy w życiu codziennym żonglowanie zaimkami może niektórych przyprawiać o mały ból głowy, w poezji nie ma podobnych zgrzytów. Określenie „osoby poetyckie” nie brzmi może zbyt poetycko. Ale to właśnie w poezji jest miejsce na to, by podważać normatywne gramatyki. Wszak poezję w mniejszym stopniu dotyczą słowniki i zasady językowe. Poezja to wolność. Podobnie wystawa w Fundacji Galerii Foksal występuje przeciwko sztywnym ramom.

By odnaleźć i przeczytać wiersze na wystawie, należy skanować ściany galerii latarką z ultrafioletem. Wtedy białe ściany odsłaniają tekst wydrukowany specjalną farbą. Ultrafiolet jest zresztą wspólnym mianownikiem wystawy, wykorzystanym w prawie wszystkich obiektach. Daje o sobie silniej znać wieczorem, wyłaniając się zza i spod rzeźb.

Asamblaże przypominają drobne chochliki sztucznej inteligencji, nakarmionej braćmi Grimm i poetycką dezynwolturą. Do systemu wprowadzono błąd. Najciekawsza z rzeźb to ogromne łóżko, które potknęło się o własne, nierówno rosnące nogi i wbiło się w podłogę. Spływa z niego pompowany materac antyodleżynowy, co jakiś czas wypuszczający z siebie ciche westchnienie. Pod łóżkiem skrywają się zaś tajemnice, przepuszczone przez niszczarkę do papieru i zamknięte w foliowym worku. 

Wystawa rodzi się z queerowej poezji i do poezji powraca. Wspólnotowe podejście do sztuki wyzwala ją ze sztywnych ram autorstwa, ale też – co może nawet ważniejsze – jednoznaczności przekazu, którego tak bardzo pożąda dziś publiczność. Jak w zabawie w głuchy telefon, nowe treści wyrastają z przejęzyczeń, wizualnych wywrotek, wyłączenia logiki.

CAŁY TEKST NA STRONIE DWUTYGODNIKA.

Różycki. Syn maluje nasze życie

O wystawie „Syn maluje nasze życie” Patryka Różyckiego w Polana Institute napisał już chyba każdy. Chociaż Różycki nie otrzymał w tym roku Paszportu „Polityki” (co moim zdaniem świadczy o tym, że coś z redakcją tygodnika jest chyba nie tak), udało mu się przebić bańkę polskiego świata sztuki. Nie robi jeszcze międzynarodowej kariery, ale zainteresowanie jego twórczością wyszło poza galerie i muzea. Ostatnio się to udało Danielowi Rycharskiemu. W każdym razie Patryk ma swoje piętnaści minut sławy i wydaje się wyskakiwać z przysłowiowej lodówki. I ja też o nim napisałem na łamach „Dwutygodnika”. Poniżej kilka fragmentów tego tekstu:

Różycki maluje zachłannie. Najchętniej otwierałby jakąś wystawę co miesiąc. Obrazy stoją w jego głowie w kolejce do zrealizowania. Te historie trzeba opowiedzieć natychmiast, namalować, zapisać, utrwalić; bo za chwilę się o tym zapomni; nowe życie zakryje stare.

Różycki zdradza, że słowa matki: „Syn maluje nasze życie”, odczytywał jako akceptację, uznanie dla tego, co robi. Jednak nie zawsze bywało różowo. Nie da się bezkarnie grzebać w historiach rodzinnych i opowiadać o nich światu. Pojawiają się napięcia. I to również ostatecznie trafia na obrazy, jakby w obawie, że jakiś element tej sytuacji zostanie przeoczony czy przesłonięty. 

Niedawna wizyta Różyckiego w rodzinnych stronach zaowocowała kilkoma obrazami, w których malarz dzielił się obawami, jak dom i rodzice wypadną w oczach jego warszawskiej dziewczyny Miriam. Chodziło o czystość. Czy talerze nie okażą się brudne lub popękane? Oj, w brodziku prysznica kot zrobił kupę. Obrazami i ich opisami podzielił się jak zwykle w internecie. Nie przewidział reakcji rodziców. Rozmowa przez telefon o tych obrazach z matką była trudna. W jej trakcie Różycki namalował swój autoportret, jak płacze przy telefonie. Ten obraz też od razu trafił na Instagrama.

Pojawia się też alkohol. Na jednym z bardziej poruszających obrazów mały Patryk wylewa wódkę do zlewu, nad nim góruje postać matki z papierosem w ręce, a w tle toczy się kłótnia pijanych ojca i starszych braci. W scence rodzajowej w mieszkaniu druga siostra Oliwia mierzy sobie ciśnienie krwi, obok niej stoi zmartwiony ojciec. Patryk pisze już z lekkim przymrużeniem oka: „Współczułem im, że są tacy bezsilni wobec sytuacji, w której za niskie ciśnienie jest kolejnym problemem w ich życiu”. Jego słowa brzmią jednak tak, jakby on sam był już gdzie indziej i ich problemy dotyczyły go w mniejszym stopniu.

Świat z obrazów Patryka jest rozedrgany, perspektywy zakrzywione, kończyny nierówne. Nawet szafki w kuchni wydają się drgać, jakby wystrugane tępym dłutem. Święte obrazki wiszą niemrawo na ścianach, gdzieś obok telewizor, krzyż, wciśnięta w kąt choinka. Postacie zazwyczaj wyglądają nieco karykaturalnie. Budynki chwieją się, jakby smagane wiatrem. Różycki maluje subiektywnie, nie chodzi o dokumentalne rejestrowanie rzeczywistości, lecz oddanie indywidualnych odczuć. Przestrzeń w obrazie się do nich dostosowuje, nie musi trzymać się reguł. 

W rodzinnych historiach Różyckich odbijają się przemiany ustrojowe w Polsce, wczesny kapitalizm w polskim wydaniu i pytanie, kto na nim zyskał, a kto stracił. W analizie społecznych uwarunkowań łatwo dziś jednak zlekceważyć podstawowy impuls, z którego wyrasta sztuka Różyckiego. Artysta z każdym obrazem powtarza jak Joe Braidan na początku każdego zdania: „Pamiętam”. Stara się pamiętać za siebie i za całą swoją rodzinę. 

To „Pamiętam” jest też bliskie książek Annie Ernaux, zwłaszcza pierwszych stron „Lat”, gdy wydarzenia z przeszłości powracają lawiną, jedno za drugim. I jak w przypadku lektury książek Ernaux, wystawy Różyckiego ogląda się tak, jakby wciąż czytało się tę samą książkę. I wciąż czeka się na kolejną, nigdy nie nudzi. Takie pisanie ma moc wywoływania u czytelników ich własnych wspomnień. Przed obrazami Różyckiego również każdy chce mówić o sobie. Ale nie każdy tak namaluje i nie każdy napisze jak Ernaux. 

CAŁY TEKST NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Ewa Mikina. Słów brak

Dla „Dwutygodnika” zrecenzowałem wydany pośmiertnie zbiór tekstów filozofki i krytyczki sztuki Ewy Mikiny.

Z taką samą przenikliwością obserwowała i sztukę, i otaczającą ją rzeczywistość, chociażby własne osiedle. Interesował ją społeczny kontekst sztuki. Nie owijała w bawełnę. Potrafiła z pełną ostrością wytykać hipokryzję „architektury arborealnej” dla Paryża Magdaleny Abakanowicz. Artystka w 1990 roku wygrała konkurs na zabudowę nowej dzielnicy, proponując budowę kilkudziesięciu wieżowców w kształcie gigantycznych drzew. Jednak jej koncepcja przekraczała ówczesne możliwości. W swej recenzji Mikina pytała o społeczne koszty tego, na szczęście niezrealizowanego, projektu. Pisała, że „metafora drzewa kamufluje poglądy gorsze niż najgorsze sny gigantomanów z lat 30. XX wieku. Możemy założyć, że jej funkcja sprawcza w kontrolowaniu bolączek miasta okaże się niewielka”. W tekście z „Magazynu Sztuki” z 2011 roku zastanawiała się nad naturą protestów, które wówczas zalały Londyn i Wielką Brytanię. Jej rozważania pokazywały, że także poza sztuką unikała łatwych podziałów na nas i ich, wandali i obrońców porządku. Szukała głębiej, starając się zrozumieć przyczynę społecznego gniewu. Gdy zainteresowała się możliwościami internetu, również w świecie wirtualnym szukała sposobów stawiania oporu i budowania przestrzeni wolności. 

Dlatego najciekawsze są te fragmenty zbioru, w których Mikina prezentuje szersze spojrzenie, na przykład na PRL. Część zatytułowana „PRL-u nie było” zawiera jej najmocniejsze teksty. W ocenie minionej epoki i miejsca sztuki w peerelowskim systemie Mikina bliska jest „Dekadzie” Piotra Piotrowskiego, na którą to – kontrowersyjną wówczas – książkę sama się powołuje. W tekście „Słów brak” z 1995 roku, od którego tytuł wziął cały tom, pisze: „Artyści winni są jednak na kilka sposobów: kiedy w świecie bez autonomii upatrywali miejsc jakoby realnej autonomii, kiedy na bezsens odpowiadali starymi awangardowymi strategiami nie-sensu i wtedy wreszcie, gdy mitologizowali niszczącą wszelkie obrazy rzeczywistości ideologię. Jeśli nawet nie byli na usługach władzy, to w najlepszym razie pozostawali z nią w związku niekompetencji, inercji i bylejakości”. 

Z biegiem lat jej stanowisko podlegało złagodzeniu. W tekście z 2012 roku, w którym szukała kontekstu dla twórczości Józefa Robakowskiego z lat 70., pisała: „Z jednej strony nie potrafię zgodzić się do końca z twierdzeniem Robakowskiego, że sztuka w PRL stanowiła jedyny azyl wolności, a to opinia, z którą stykamy się akurat dość często. Z drugiej strony wolność przez sztukę, o której mówi Robakowski, jak byśmy jej dzisiaj nie traktowali, była dla władzy niewygodna”.

CAŁY TEKST ZNAJDZIECIE NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Stos zdjęć

Na zaproszenie „Dwutygodnika” zrecenzowałem wspólną książkę Zbigniewa Libery i Łukasza Chotkowskiego zatytułowaną „Stos zdjęć”.

Jak sztuka samego Libery, „Stos zdjęć” wytrąca nas z tej strefy komfortu jako czytelników, odbiorców, oglądaczy. Libera nauczył nas, że nigdy nie można mu do końca wierzyć. Jak wtedy, gdy produkował zabawki – łóżeczka porodowe dla kilkuletnich dziewczynek czy kompletował zestawy klocków, z których można byłoby ułożyć obóz koncentracyjny. Nawet jeśli wiedzieliśmy, że to dzieła sztuki, a nie zabawki wyprodukowane przez firmy Lego czy Mattel, Libera wyostrzał nam zmysł krytyczny. Wychodząc z jego wystaw, miało się ochotę podważać wszystko na swojej drodze.

W podobny sposób Libera traktował fotografię. Na spotkaniu w MSN-ie podkreślał: wszystkie ważne fotografie w historii, znane z podręczników, zostały zmanipulowane. W serii „Pozytywów”, której przykłady również pojawiają się w „Stosie zdjęć”, manipulował nimi jeszcze bardziej, odwracając sytuacje dramatyczne w banalne czy zabawne. Jego późniejsze prace to zazwyczaj inscenizacje wymyślonych przez niego dystopijnych sytuacji.

Może najlepszym odbiorcą tej książki byłby ktoś, kto nie zna jego twórczości i sięga po tę książkę bez uprzedniej wiedzy, czysty. Ja taki nie jestem. Historiom towarzyszącym zdjęciom chcę wciąż mówić „sprawdzam”. Interesuje mnie, co jest dziełem sztuki Libery, co jego reprodukcją, co fotografią z rodzinnego albumu, co pamiątką, co zostało jedynie udokumentowane, a co przez Liberę zaaranżowane. Ale właściwie każda fotografia, skoro znalazła się w tej książce, stała się automatycznie jego dziełem sztuki. Artystyczny status tych zdjęć jest tu jednak najmniej istotny.

Komplikowanie „prawdy” przez Liberę, komplikowanie naszej z nią relacji, ma dziś jednak o wiele mniejszy kaliber, niż miało dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Żyjemy w czasach postprawdy, nieustannych manipulacji obrazem i deep fake’ów. Żyjemy w rzeczywistości bardziej najeżonej pułapkami, ale też lepiej rozumiemy ryzyko medialnej manipulacji w wielości jej odmian. Warto więc zadać pytanie: czy artyści muszą się do tego dokładać, tworząc kolejne warstwy zafałszowań? A może jest na odwrót: wreszcie dorośliśmy do sztuki Libery, zrozumieliśmy zawarte w niej od dekad ostrzeżenie.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Duby smalone

W „Dwutygodniku” ukazała się właśnie moja recenzja wystawy „Duby smalone”, którą w Galerii Arsenał w Białymstoku kuratorowała Katarzyna Różniak-Szabelska:

Cała wystawa dzieje się więc na wsi. Raczej tej z nieodległej przeszłości niż nam współczesnej, do tego zawsze okraszonej elementem nadrealnym. To taki realizm magiczny osadzony w pegeerze. Porzucone maszyny rolnicze zmieniają się w żywe stworzenia. Kosy z sianokosów ulatują z wozu ku niebu, w kierunku stacji kosmicznej. Nad ludźmi niczym dusze unoszą się ogniki. Po lesie grasują osobliwe ludzko-owadzie stworzenia. A między tym wszystkim przechadza się elf, jakby wyjęty ze „Snu nocy letniej”, i szepcze pod nosem jakieś zaklęcia. 

„Duby smalone” są jednak silnie osadzone we współczesnych dyskursach. Mamy tu przemiany zachodzące na wsi, jej komunistyczną modernizację, emancypację, walkę klas, relację człowieka z naturą w ujęciu ekofeministycznym, kryzys klimatyczny i związaną z nim apokalipsę, wszystko okraszone podlaską lokalnością. To ostatnio ulubione tematy kuratorów. 

Performerka Kasia Hertz wśród rzeźb Anny Hulacovej

Na pierwszy rzut oka w wyremontowanych przestrzeniach białostockiej Elektrowni zagościły przede wszystkim dwie rzeźbiarki – Iza Tarasewicz oraz Anna Hulačová. Ich monumentalne prace zdominowały wystawę. 

Hulačová, która całkiem niedawno miała w Galerii Arsenał pokaz indywidualny, wróciła do Białegostoku z pracami z cyklu „Jadalne, piękne i nieujarzmione”. W galerii stanęły rzeźbione przerośnięte polne kwiaty, które z jednej strony przypominają średniowieczną snycerkę, z drugiej – z racji rozmiarów – Marchewkowe Pole z animowanego „Jacka i Placka”. Te dziwne roślinne byty najwyraźniej przedawkowały nawozy. Wśród prac Hulačovej znajdziemy jednak nowotwory o bardziej skomplikowanej proweniencji, ciężkie betonowe rzeźby, które z daleka wyglądają jak kamienie. Z bliska przypominają silniki wyjęte z wnętrzności ogromnych maszyn (kombajnów?), które porzucone, zaczęły się bioprzekształcać, by znowu spetryfikować się w rzeźby. Jakby nastąpiła jakaś mutacja, nieudany, niedokończony eksperyment. 

Rzeźby Izy Tarasewicz

Centralnie umieszczona rzeźba Tarasewicz to zaś wykonana w metalu wersja wozu drabiniastego, który wypełniają uproszczone formy kos. Ich wir łączy się zaś z wiszącym pod sufitem, zespawanym z kilku blach elementem, który naśladuje sztuczne satelity czy stacje kosmiczne. Można sobie wyobrazić, że gdy człowiek stawiał pierwsze kroki na Księżycu, w wielu miejscach na Ziemi, w tym na Podlasiu, wciąż jeżdżono wozami drabiniastymi i używano kos (ale jak głosiła ludowa podlaska mądrość utrwalona m.in. w „Konopielce” Edwarda Redlińskiego, „żyta kosą się nie kosi”).

Prace Agnieszki Brzeżańskiej

Obrazy Karola Palczaka

Kilka obrazów Karola Palczaka, nawet jeśli Różniak-Szabelska dopatruje się w nich tradycyjnych wiejskich rytuałów, wydaje się raczej kontrapunktem dla prac artystek. Artystek patrzących na wieś z nostalgią, ale równocześnie z perspektywy współczesnych zagrożeń, katastrofy klimatycznej, późnego kapitalizmu; artystek tworzących alternatywne utopie. Może właśnie w tych utopiach, nieziemskich historiach kryją się duby smalone. I dzięki nim prezentacja w białostockim Arsenale okazała się najciekawszą polską wystawą tego lata.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Powrót do Kurówka

Na „Dwutygodniku” opisuję jednodniową wystawę „W środku jesteśmy bajką”, którą Daniel Rycharski przygotował w opuszczonym gospodarstwie w swoim rodzinnym Kurówku na Mazowszu.

Nie da się uniknąć humorystycznego kontrastu, gdy wycieczka warszawskich ludzi kultury jedzie na wieś. Ktoś powiedział, że to jak wernisaż w Zachęcie (oczywiście kilka lat temu), tylko siedzimy sobie na trawie obok remizy. Ja jednak nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że autobus wynajęty przez galerię Guni Nowik przeniósł mnie do „Awansu” Edwarda Redlińskiego. W książce Redlińskiego pochodzący ze prowincji nauczyciel po powrocie z miasta ma ambicję swoją wieś unowocześnić i ukulturalnić. Gdy na wakacje przyjeżdżają turyści, okazuje się jednak, że wolą kurną chatę i placki ziemniaczane od miejskich udogodnień. By sprostać oczekiwaniom letników, mieszkańcy masowo się więc prymitywizują.

W Kurówku nic takiego nie miało miejsca. Chociaż moja znajoma podzieliła się ze mną zabawnym rozczarowaniem, gdy na serwowanych w remizie pomidorach zamiast swojskiej cebulki zobaczyła listki bazylii. W pracach Rycharskiego czuć jednak rodzaj nostalgii za czymś, co było – za dawną wsią, dawną religijnością, ludowością, nawet jeśli nie do końca wiadomo, co mogłaby ona dziś oznaczać. Bo jak pisze Ewa Klekot, na którą Rycharski też się powołuje, to przede wszystkim wielkomiejski inteligent kształtował obraz sztuki ludowej.

Jedną z nowych prac w gospodarstwie w Kurówku jest „Boczna furtka” – witraż z przedstawieniem Matki Boskiej Częstochowskiej wmontowany w zwykłą wiejską metalową furtkę. Furtka jest rzeczywiście boczna, prowadzi na jakieś pomniejsze grządki. Na witrażu Matka Boska jest otoczona kolorowymi szkiełkami, układającymi się w delikatny tęczowy nimb.

Rycharski powrócił w tej pracy do apokryficznej opowieści o tym, jakoby Matka Boska, opiekunka wykluczonych, wpuszczała ich do raju boczną furtką. Gdy święty Piotr trzyma klucze do głównej bramy, ona sprawuje pieczę nad własnym, mniej reprezentacyjnym wejściem. Rycharski subtelnie sugeruje, że Matka Boska może wpuszczać do nieba queerów i innych odmieńców.

Rajska destynacja mnie osobiście zupełnie nie interesuje, do tego wolałbym, by tęczowe chodniki prowadziły przez główne wejście. Trudno jednak nie docenić starań Rycharskiego, by naruszyć kościelny monolit i znaleźć w nim jakieś szparki, by móc w nich głębiej pogrzebać. Do tego potrafi on tak squeerować Matkę Boską, by nikt się do niego nie przyczepił. Raczej nie czekają go sprawy sądowe, jak stało się z autorkami głośnej Matki Boskiej Tęczowej. Rycharski tworzy bowiem z wnętrza, bez cienia kpiny.

Nie powinniśmy jednak zapominać, że przy swym całym wiejskim zakorzenieniu prace Rycharskiego operują bardzo galeryjnymi strategiami, postkonceptualnymi metodami produkcji sztuki. Łącząc ze sobą różne motywy i historie, artysta tworzy obiekty, będące skomplikowanymi zlepkami znaczeniowymi. Szczególną rolę odgrywa materia, z których dany obiekt został zrobiony, a czasem także fakt przez kogo. To nadaje pracom Rycharskiego aurę autentyczności.

Na przykład krzyże-strachy na wystawie Rycharskiego w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie były ubrane w ciuchy noszone przez osoby ze społeczności LGBT, miały być naznaczone ich indywidualnym cierpieniem. Wśród prac eksponowanych w Kurówku znalazła się korona upleciona z siwych włosów zebranych od okolicznych mieszkańców. U Rycharskiego mogą to być również czyjeś różańce, stare krzyże cmentarne, znoszone ubrania, część starej maszyny rolniczej czy gałąź z drzewa, na którym powiesiła się młoda lesbijka. To materiał, który dotknął prawdziwego życia, cierpienia, jak relikwie drugiego stopnia.

Z jednej strony mamy tu więc znaczący materiał, z drugiej – opowieści ludowe i apokryficzne zgromadzone przez etnografów czy antropologów.

Znaczenie prac budowanych przez Rycharskiego jest zazwyczaj wyjaśnione w towarzyszących im tekstach. W Kurówku zastąpił je sam artysta, który o nich opowiada. Dodatkowo wyjaśnia, skąd wzięły się inspiracje do konkretnych przedstawień wykorzystywanych w jego pracach. Rycharski przywołuje konkretne książki, np. „Religijność na pograniczach. Eseje apokryficzne” Magdaleny Zowczak, z której zaczerpnął historię o Abrahamie, koronie i siwych włosach zdobiących głowę starca.

Artysta z Kurówka opowiada o tym, jak polska wieś się zmienia, opisuje trudności, jakim muszą stawiać czoła rolnicy, ale w jego pracach nie spotykamy ludzi, o których artysta chce opowiadać. Prace Rycharskiego, nawet jeśli powstają pod wpływem jego spotkania z konkretnym człowiekiem lub jego historią, odwołują się do szerszych procesów społecznych w sposób abstrakcyjny. Ich cały ładunek emocjonalny zawarty jest w materii.  

Indywidualny człowiek znika. Mamy za to wciąż obecnego artystę, z jego często podkreślaną orientacją seksualną, z jego własną opowieścią i historią, którą wszyscy poznali dzięki filmowi „Wszystkie nasze strachy”.

PEŁNY TEKST NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”

M+

Na stronie „Dwutygodnika” pojawił się właśnie mój tekst „Chińskie studium perspektywy”, w którym piszę o trudnej sytuacji nowego muzeum sztuki współczesnej M+ w Hongkongu. M+, dzięki kolekcji Uli Sigga, który przekazał muzeum dużą część swoich zbiorów, jest dziś najlepszym miejscem do tego, by poznać historię sztuki chińskiej ostatnich kilku dekad. Piszę więc o tym, co (wciąż) można pokazywać w Hongkongu, czego od lat nie można zobaczyć w kontynentalnych Chinach.

Wystawa Yayoi Kusamy

Sala wystawowa z pracą Charlotte Posenenske

Otwarcie budynku M+, zaprojektowanego przez szwajcarskie biuro Herzog & de Meuron, aż o cztery lata opóźniły trudności konstrukcyjne i wybuch pandemii. Gmach muzeum przypomina odwróconą literę T. W jej rozłożystej bazie umiejscowiono galerie, nad nią wznosi się czternastokondygnacyjna plinta, mieszcząca w sobie biura, która nocą zamienia się w świetlny billboard. Terakotowe kafle pokrywające fasadę tworzą dynamiczny wzór, przypominający łodygi bambusa. Rozwiązania wnętrza, zwłaszcza galerii, przypominają Tate Modern, również projektowane przez Szwajcarów. Także jeśli chodzi o koncepcję, M+ przywodzi na myśl londyńskie muzeum, które stało się wzorcem dla wystaw niepodążających za chronologią, lecz ułożonych tematycznie.

Podobnie jak Tate, M+ to muzeum o ogromnych ambicjach, ukazujących, jaką rolę odgrywa Hongkong w regionie. Oczywiście nie mogło tu zabraknąć przyciągających widzów magnesów – ogrodu na dachu z rzeźbami Isamu Noguchiego czy trwającej obecnie wystawy monumentalnych prac Yayoyi Kusamy. Jednak w tym muzeum chodzi o coś więcej niż o liczbę zwiedzających.  

Dla Hongkongu M+ to w dużej mierze projekt tożsamościowy. Za pomocą tego muzeum definiuje się wobec Chińskiej Republiki Ludowej, której jest częścią, ale na specjalnych zasadach. Hongkong ma być też epicentrum kontynentu, jego najbardziej kosmopolitycznym miastem, otwartym na to, co dzieje się w Japonii, Chinach, Indiach czy Filipinach. 

Wang Du

Geng Jianyi

W porównaniach ilościowych Hongkong przegrywa z Szanghajem czy Pekinem. W Chinach kontynentalnych budynki muzealne też projektują starchitekci, tacy jak Jean Nouvel czy David Chipperfield. Instytucje te są gotowe wyłożyć duże środki, by sprowadzić arcydzieła z najlepszych kolekcji z Europy i Ameryki. Wiosną tego roku w samym Szanghaju można było oglądać sztukę kinetyczną z kolekcji londyńskiej Tate Modern (w otwartym w pandemii Muzeum Sztuki Pudong), sztukę z kolekcji paryskiego Centrum Pompidou (we współpracującym z nim na stałe West Bund Museum), obrazy Botticellego wypożyczone z Galerii Uffizi we Florencji, sztukę Oceanii z kolekcji Met w Nowym Jorku, arcydzieła z National Gallery w Londynie czy kolekcję berlińskiego Muzeum Berggruena. Wydaje się, że niewiele jest miejsc na świecie, gdzie aż tyle pieniędzy wydawano by na sztukę i nowe instytucje. 

Jest jednak coś, co w Kraju Środka obejrzeć raczej trudno. Muzea historyczne, opowiadając historię chińskiego komunizmu i Chińskiej Republiki Ludowej, skrzętnie pomijają trudne momenty, przeskakując z okresu heroicznego partii prosto do reform Deng Xiaopinga, nie zająknąwszy się o porażkach Wielkiego Skoku Naprzód czy terrorze rewolucji kulturalnej. Podobnie w chińskich muzeach i galeriach bardzo trudno jest spotkać kanoniczne prace chińskiej sztuki najnowszej. Wiele prac, które powstawały w Chinach w latach 80. czy 90., po prostu nie przeszłyby przez sito obecnej cenzury.

W centrum praca Ai Weiweia

Wang Jinsong (po lewej) i Zhang Huan (po prawej)

Uli Sigg od wielu lat zabiegał o to, by jego kolekcja wróciła do Chin. Wybór Hongkongu wydał się oczywisty. W Chinach kontynentalnych nie dałoby się jej dzisiaj pokazać. A nawet jeśli prace przeszłyby przez cenzurę, nie można by ich było opatrzyć takim komentarzem jak w M+.

Za papierek lakmusowy mogą posłużyć oczywiście wydarzenia na placu Tiananmen z 4 czerwca 1989 roku. Tamtego lata, po trwającej kilka tygodni kampanii w chińskich mediach oskarżającej uczestników protestów o zdradę stanu, nagle zapanowało całkowite milczenie na temat wydarzeń. To milczenie trwa do dziś. Cenzura skrupulatnie wyciera wszelkie wzmianki. Jedyna wiedza o protestach przekazywana jest ustnie, w międzyczasie wyrosły dwa pokolenia Chińczyków, którym data 4 czerwca nic nie mówi. W efekcie to, co na Zachodzie uchodzi za najważniejsze wydarzenie w najnowszej historii Chin, w samych Chinach jest wydarzeniem nieznanym, marginalnym. Tymczasem na wystawie w muzeum M+ data 4 czerwca nieustannie powraca, chociażby w opisach prac, np. jako wyjaśnienie atmosfery apatii w chińskim malarstwie tzw. cynicznego realizmu lat 90.

Reakcją na kult Mao podczas rewolucji kulturalnej był polityczny pop, głównie malarstwo łączące język komercji i komunistycznej propagandy, sprowadzające politykę do absurdu. Wang Guangyi malował wielkoformatowe obrazy, na których czerwonogwardzistów z czerwonymi książeczkami w dłoniach wpisywał w reklamy Chanel czy Marlboro. Był to wyraz ambiwalencji wobec nowej gospodarki rynkowej, opartej na zachodnich wzorcach, zagubienia w nowej rzeczywistości. Na początku lat 90. to właśnie polityczny pop stał się symbolem sztuki chińskiej w oczach Zachodu. To w nim, jak w krzywym zwierciadle, odbijały się bolączki i obawy dotyczące polityki, społeczeństwa i gospodarki. Z kolei nurt tzw. sztuki jaskrawej (yansu yishu) wyśmiewał romantyczny ideał gospodarczego rozwoju jako drogi ku nowym Chinom.

Sposób, w jaki w malarstwie politycznego popu pojawiał się przetwarzany na wszelkie możliwe sposoby wizerunek Mao Zedonga, nie miałby racji bytu we współczesnych Chinach. Byłby wręcz ryzykowny, biorąc pod uwagę to, jak bardzo na Mao wzoruje się Xi Jinping. W maju tego roku w Pekinie aresztowano chińskiego komika, Li Haoshiego, który porównał zachowanie swoich psów do sloganu Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Mimo przeprosin grozi mu więzienie, a kanał telewizyjny, który wyemitował jego stand-up, musiał zapłacić karę 14,7 mln juanów (ok. 2 mln dolarów).

W centrum obraz Zhang Jian-Jun

W centrum praca Sun Yuan i Peng Yu

Li Shan (po lewej) i Wang Guangyi (po prawej)

W odpowiedzi na cenzurę swych własnych prac w muzeum M+ Ai Weiwei wystosował otwarty list. Ostrze swojej wypowiedzi skierował nie w stronę poruszających się po niespokojnych wodach kuratorach hongkońskiej instytucji, lecz w stronę muzeów z Zachodu, wskazując na łatwość, z jaką Tate Modern czy Centrum Pompidou odnajdują się w cenzurowanych warunkach Chińskiej Republiki Ludowej. W podobnym tonie wypowiadał się w wydanych niedawno po polsku wspomnieniach.

Ai Weiwei, artysta i dysydent, jak mało kto rozumie wyzwania, przed którymi stoi M+. Pytanie bowiem brzmi: czy da się robić muzeum sztuki z prawdziwego zdarzenia w kraju pozbawionym swobody intelektualnej i wolności słowa? Czy da się opowiedzieć historię sztuki, przemilczając najważniejsze momenty historii? Przykład M+ świetnie pokazuje, że o sztuce nie da się rozmawiać w oderwaniu od polityki, i tej sprzed lat, i obecnej.

CAŁY TEKST NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”

Biali jak śnieg

Na łamach „Dwutygodnika” w tekście „Biali jak śnieg” recenzuję holenderski film „Białe jaja na ścianach” w reżyserii Sary Vos. Poniżej kilka fragmentów:

Na pierwszy rzut oka dokument Vos nie różni się wiele od często spotykanych filmów pokazujących pracę znanych instytucji kultury od środka, dzięki którym miłośnicy sztuki mogą zobaczyć, jak wygląda muzealny backstage, chociażby Luwru. Oglądamy więc dyskusje toczone w gronie kuratorów, spotkania dyrektora, podglądamy pracę nad wystawami, po zakamarkach muzeum oprowadza nas muzealny strażnik. Wydaje się, że kamera ma dostęp wszędzie i do wszystkich.

Już w pierwszych ujęciach przekonujemy się jednak, że chodzi tu o coś więcej niż pokazanie pracy muzealników. W szybkim montażu ukazane zostały prace z kolekcji Stedelijk zestawione ze zdjęciami ich autorów. Wszyscy to biali mężczyźni w średnim wieku. Dyrektor na spotkaniu z pracownikami mówi, że przyszłość muzeum nie może opierać się na „biznesie jak zwykle”. Opowiada o wyzwaniu inkluzywności, z jakim mierzy się muzeum, do tej pory reklamujące się posiadaniem wielkich ikonicznych dzieł z dwudziestowiecznej historii sztuki. Stąd sugestia w tytule, że na ścianach wiszą białe jaja. To zresztą hasło z jednego z transparentów feministycznej grupy Guerrilla Girls z protestu pod Stedelijk sprzed lat. 

Jedno pytanie nie dawało mi jednak spokoju w kinie: dlaczego ten film jest taki śmieszny? Czasami odnosi się wręcz wrażenie, że zbliża się do gatunku komediowego, że to nie dokument, a mokument. 

Jest zabawnie nie dlatego, że opowiada się tu żarty. I bynajmniej nie dlatego, że można się tu pośmiać z politycznej poprawności. Wręcz przeciwnie – humor pochodzi stąd, że bohaterowie, pracownicy muzeum tak nieporadnie czują się z tym nowym dla nich problemem. To oni są śmieszni w swojej nieporadności. Niektórzy mają swoje opinie wypisane na twarzy, ale wiedzą, że dla własnego dobra nie powinni się nimi dzielić. Nieśmiało coś sugerują, ale też starannie dobierają słowa. No i oglądanie z boku, jak dwóch kuratorów decyduje o tym, jak coś powiesić na ścianie, co chwilę przesuwając ramkę o kilka centymetrów w lewo lub w prawo na pustej ścianie, zawsze wywołuje uśmiech. 

W „Białych jajach na ścianach” wiele energii pochłaniają działania, by spór wyciszyć, by znowu zapanowały ład i harmonia. Muzeum ma piękne idee na ustach, ale czy na pewno jest gotowe zabrać stanowisko w sporze? Wciąż pozostaje instytucją konserwatywną, taką, którą można wykorzystać do dobrych celów, ale która stawia opór. I nie chodzi tylko o to, że pracownicy muzeum wolą czasem ugryźć się w język niż powiedzieć, co naprawdę sądzą. Wszyscy bohaterowie filmu zdają sobie sprawę z tego, że aby zmiany były głębsze, być może muszą stracić pracę.

PEŁNY TEKST ZNAJDZIECIE NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”

Radziszewski w Between Bridges

W Dwutygodniku recenzuję wystawę Karola Radziszewskiego w Between Bridges w Berlinie. Poniżej kilka fragmentów:

Szkoła i queer rzadko idą w parze. Szkoła jest obszarem chronionym i łatwo podlegającym hetero-cis-propagandzie. Ochroną dzieci przed złym wpływem tłumaczą się legislatorzy w niektórych stanach USA, wprowadzający właśnie ustawy zakazujące występów drag i wymierzone w osoby trans. Wszelkie próby dyskusji o LGBT w polskich szkołach też kończą się wysypką. Szkoła ma kształcić patriotów o jasno określonych płciach, wpisujących się w binarne podziały i łączących się w pary na zasadzie przeciwieństw.

Karol Radziszewski – na szczęście – nie bawi się w reformatora szkolnictwa. Nie snuje fantazji na temat tego, jak miałaby wyglądać i działać idealna szkoła przyszłości. Zaproszony przez fotografa Wolfganga Tillmansa do przygotowania wystawy w prowadzonej przez niego berlińskiej przestrzeni wystawienniczej Between Bridges, Radziszewski po prostu wykorzystał szkolną klasę jako strukturę, w której umieszcza swe prace i archiwalia gromadzone w ramach Queer Archive Institute (QAI). Klasa nie jest oczywiście strukturą neutralną. Tworzy nowe konteksty i nawet w przewrotnym, queerowym wydaniu, które proponuje Radziszewski, przywołuje wspomnienia i nie zawsze pozytywne emocje. 

W Between Bridges trzeba się skonfrontować nie tylko ze szkołą jako taką, lecz z własnym doświadczeniem szkoły, które dla osób LGBTQ+ rzadko bywa bezpieczne i przyjemne. Odnosi się do tego tytuł wystawy Radziszewskiego „One Day These Kids…”, ukłon w stronę klasyka sztuki gejowskiej – Davida Wojnarowicza.

Można przypuszczać, że berlińscy odbiorcy wystawy mogą ją nie do końca zrozumieć, ekspozycja pełna jest poloników. Polacy z kolei nie rozpoznają na portretach bohaterów z krajów ościennych. Nie tylko nie znamy własnej queerowej przeszłości, ale nie wiemy też zbyt wiele o sobie nawzajem. Niezależnie od kraju pochodzenia każdy ma więc tu jakąś lekcję do odrobienia.

Ale jest też rodzaj wspólnego doświadczenia, które każdy wnosi tu ze sobą. Dla wielu szkoła była pierwszym doświadczeniem buntu. Poza dyscypliną wypełniały ją ciche gesty oporu – od gum przyklejanych pod blatem, przez pisanie po ławkach, po wiadomości zostawiane czasem biało na czarnym na szkolnej tablicy. Do takich gestów odwołuje się na swojej wystawie Radziszewski, chociażby malując po blatach ławek. Dzisiaj te szkolne gesty oporu bywają już otwarcie queerowe, a queer do szkół wnoszą sami uczniowie. 

Berlińską szkołę na opak można więc potraktować jako rodzaj odczarowania, zaproszenie do przerobienia naszych szkolnych doświadczeń, wyobrażenia ich sobie na nowo, w queerowo przekrzywionym zwierciadle.

TEKST DOSTĘPNY W CAŁOŚCI NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.