Radziszewski w Between Bridges

W Dwutygodniku recenzuję wystawę Karola Radziszewskiego w Between Bridges w Berlinie. Poniżej kilka fragmentów:

Szkoła i queer rzadko idą w parze. Szkoła jest obszarem chronionym i łatwo podlegającym hetero-cis-propagandzie. Ochroną dzieci przed złym wpływem tłumaczą się legislatorzy w niektórych stanach USA, wprowadzający właśnie ustawy zakazujące występów drag i wymierzone w osoby trans. Wszelkie próby dyskusji o LGBT w polskich szkołach też kończą się wysypką. Szkoła ma kształcić patriotów o jasno określonych płciach, wpisujących się w binarne podziały i łączących się w pary na zasadzie przeciwieństw.

Karol Radziszewski – na szczęście – nie bawi się w reformatora szkolnictwa. Nie snuje fantazji na temat tego, jak miałaby wyglądać i działać idealna szkoła przyszłości. Zaproszony przez fotografa Wolfganga Tillmansa do przygotowania wystawy w prowadzonej przez niego berlińskiej przestrzeni wystawienniczej Between Bridges, Radziszewski po prostu wykorzystał szkolną klasę jako strukturę, w której umieszcza swe prace i archiwalia gromadzone w ramach Queer Archive Institute (QAI). Klasa nie jest oczywiście strukturą neutralną. Tworzy nowe konteksty i nawet w przewrotnym, queerowym wydaniu, które proponuje Radziszewski, przywołuje wspomnienia i nie zawsze pozytywne emocje. 

W Between Bridges trzeba się skonfrontować nie tylko ze szkołą jako taką, lecz z własnym doświadczeniem szkoły, które dla osób LGBTQ+ rzadko bywa bezpieczne i przyjemne. Odnosi się do tego tytuł wystawy Radziszewskiego „One Day These Kids…”, ukłon w stronę klasyka sztuki gejowskiej – Davida Wojnarowicza.

Można przypuszczać, że berlińscy odbiorcy wystawy mogą ją nie do końca zrozumieć, ekspozycja pełna jest poloników. Polacy z kolei nie rozpoznają na portretach bohaterów z krajów ościennych. Nie tylko nie znamy własnej queerowej przeszłości, ale nie wiemy też zbyt wiele o sobie nawzajem. Niezależnie od kraju pochodzenia każdy ma więc tu jakąś lekcję do odrobienia.

Ale jest też rodzaj wspólnego doświadczenia, które każdy wnosi tu ze sobą. Dla wielu szkoła była pierwszym doświadczeniem buntu. Poza dyscypliną wypełniały ją ciche gesty oporu – od gum przyklejanych pod blatem, przez pisanie po ławkach, po wiadomości zostawiane czasem biało na czarnym na szkolnej tablicy. Do takich gestów odwołuje się na swojej wystawie Radziszewski, chociażby malując po blatach ławek. Dzisiaj te szkolne gesty oporu bywają już otwarcie queerowe, a queer do szkół wnoszą sami uczniowie. 

Berlińską szkołę na opak można więc potraktować jako rodzaj odczarowania, zaproszenie do przerobienia naszych szkolnych doświadczeń, wyobrażenia ich sobie na nowo, w queerowo przekrzywionym zwierciadle.

TEKST DOSTĘPNY W CAŁOŚCI NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Karol Radziszewski. Potęga sekretów

IMG_4222

W tekście „Przegięta historia” na Dwutygodniku recenzuję wystawę Karola Radziszewskiego „Potęga sekretów”.

Mam wrażenie, że zamieszanie wokół obsady stanowiska dyrektora CSW (Bernatowicz w miejsce Ludwisiak) nie służy właściwemu odczytaniu wystawy Radziszewskiego. Recepcja wystawy ulega spłaszczeniu, „Potęga sekretów” staje się kukułczym jajem podrzuconym Bernatowiczowi, który musi się z niej tłumaczyć swoim prawicowym kolegom i mocodawcom. Tymczasem to wystawa tak skomplikowana, ważna i wychodząca w przyszłość, że należy ją czytać w oderwaniu od polityki instytucjonalnej.

Poniżej kilka cytatów z mojego tekstu:

„Radziszewski patrzy więc na swoją działalność z dystansu. Traktuje ją, a także dzieła innych artystów, jako zasób, z którego może swobodnie czerpać i zestawiać jego elementy, tworząc nowe znaczenia. Cała wystawa „Potęga sekretów” opiera się na wykorzystywanych już wcześniej przez niego strategiach: zawłaszczeniach, zaproszeniach, a nawet autocytatach. Radziszewski sięga do własnego archiwum, pokazuje prace innych artystów, m.in. Wolfganga Tillmansa, Natalii LL, Ryszarda Kisiela czy Czeszki Libuše Jarcovjákovej. Gdzie trzeba, uzupełnia narrację wystawy nowymi pracami.

Dzięki takiemu podejściu wystawę „Potęga sekretów” ogląda się nie jak zestaw osobnych dzieł, lecz jak spójnie przemyślany utwór, gdzie poszczególne sale układają się w jego rozdziały. I chociaż obraca się ona raczej wokół wątków sięgających czasów przed 1989 rokiem, stawką tego przedsięwzięcia są wyobrażenia o queerowej przyszłości i queerowej wolności.”

IMG_4367

„Na wystawie takich idei uruchamiających naszą polityczną wyobraźnię można szukać w pikietach Kisiela, w słowach transseksualnej brazylijskiej rysowniczki Laerte Coutinho, ale też w pierwszej Solidarności, uosabianej przez Hołuszko i Wałęsę. Hołuszko w swym długim wywodzie wspomina m.in. swój udział w tegorocznym pierwszym Marszu Równości w Białymstoku, na którym doszło do licznych ataków. Opowiada, jak w takich sytuacjach przydaje się doświadczenie demonstrowania z lat 80.

Nawet „Poczet”, który Radziszewski zawiesił nad swym queerowym archiwum, pozostawia przecież wiele pytań. To kolekcja wielobarwnych malarskich portretów niehomonormatywnych postaci z polskiej historii i kultury, od Henryka Walezego po Marię Janion. Radziszewski ukazuje w nim performatywny potencjał przeszłości, jeśli spojrzeć na te postacie queerowym okiem. Squeerowana historia uruchamia przecież wyobrażenia o nieheteronormatywnej przyszłości.

Takie spojrzenie polega na wprowadzeniu do historii zaburzeń, hipotez, insynuacji. „Czy Taras Szewczenko był gejem?”, Radziszewski stawia pytanie w instalacji łączącej reprodukcje prac ukraińskiego romantyka oraz własne zdjęcia roznegliżowanych ukraińskich chłopców. Queerową historię Białorusi opowiada zaś przez prześwietlone, całkowicie czarne fotografie. Nic nie można na nich zobaczyć, ale wyobraźnia buzuje.

Podczas wernisażu moi heteroznajomi chwalili wystawę za to, że „nie epatuje”, a przez to nie może stać się celem łatwych ataków. Z tego można byłoby ukuć też zarzut wobec „Potęgi sekretów”. Gdzie podział się seks? Gdzie jest ekstaza? Może to są właśnie tytułowe sekrety, które jedynie czasami dają o sobie znać i unoszą się jak duchy nad całą wystawą. Trzeba ich szukać w zgnieceniach zielonego urynału, w otwartym dziobie Kaczora Donalda, w działaniach Kisiela, w miłosnych splotach postaci z obrazu fałszywego Pencka. Ale też w okrągłych dziurach wywierconych w ścianach czerwonego pokoiku dedykowanego Skrodzkiemu. Nie każdy te dziury zauważy. Darkroomowe glory holes czekają przecież, aż z nich wyskoczy jakiś nabrzmiały penis. Takie marzenia się tu oczywiście nie spełniają, w końcu jesteśmy w galerii”.

IMG_4204

„Zatapiając się tak bardzo w przeszłości i snując marzenia o seksie w toalecie, nie unikniemy oczywiście nostalgicznej nuty. Na „Potędze sekretów” powstaje raczej rodzaj queerowej utopijnej pamięci, jak nazwał ją kiedyś José Esteban Muñoz. Sam Radziszewski rzadko pozostawia niedopowiedzenia. „Potęga sekretów” wydaje się nieco sztywna, wykalkulowana, bo też przemyślano ją w każdym calu i wyłania się z ram archiwum. Subtelności trzeba szukać w grze między pracami, zastanowić się, co dzieje się na marginesach, w petersburskich fotografiach Tillmansa, zdjęciach Jarcovjákovej z praskiego T-Clubu, w zabawach Kisiela.”

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”

Pomada 8

armada.jpg
Tomasz Armada, fot. Karol Radziszewski

Tegoroczna Pomada powróciła do swych imprezowych korzeni. Na festiwal składały się cztery wieczory performensów i pokazów w byłym salonie ślubnym w alei świętego Jana Pawła II (przestrzeni wykorzystywanej czasami przez Polana Institute). Wszystko w niezobowiązującej atmosferze baru nie przejmującego się tym, że klienci wnoszą własny alkohol.

Rok temu Pomada zagrała na poważnie. Pomadowa wystawa „Dziedzictwo” w Pałacu Kultury i Nauki, nieco w kontrze do koturnowego pokazu „#dziedzictwo” w Muzeum Narodowym w Krakowie, opowiadała queerową historię polskiej kultury, zawstydzając nasze instytucje i pokazując, jak wiele jest w tej sprawie do zrobienia. A Karol Radziszewski udowodnił po raz kolejny, że jest artystą-instytucją (założył przecież Queer Archive Institute).

Tym razem wystawa „Eden”, sprawiająca wrażenie zorganizowanej nieco ad hoc, była dodatkiem, scenografią do programu performatywnego, a nie na odwrót. Między performensami, barem i papierosem, wystawę trudno było nawet obejrzeć.

Moimi highlightami były pokaz mody Tomasza Armady oraz performens Ryszarda Kisiela i Rafała Pierzyńskiego (ale muszę zaznaczyć, że nie dałem rady zobaczyć całego programu). Armada zamienił swój pokaz w jednoosobowy performens w rytmach disco polo, przeciskając się między widzami miękkim biodrem. Samowystarczalny projektant mody wcielał się jednocześnie w modela, garderobianą i didżeja (plus chapeau bas za makijaż). Był to rodzaj podwójnego testu na wytrzymałość. Armada musiał sam nałożyć i zaprezentować wszystkie ciuchy, a publiczność wytrzymać serwowaną jej muzykę. Kisiel i Pierzyński w bardziej romantycznych klimatach odtwarzali przebierankowe sesje Kisiela z lat 80. Obaj zdradzają upodobanie do niewiele zakrywających koronek, tiulów i strusich piór. Momentami było wręcz nostalgicznie i wzruszająco.

Tytułowy Eden był więc queerową utopijną przestrzenią wolności. Wystawa podzielona została na kilka części o luźno ujętych tematach: od „Kamuflażu”, przez „Arkadię” (w centrum), darkroom, historyczne przykłady prywatnych i półprywatnych edenów za żelazną kurtyną (fotografie dokumentujące queerowy klub w Pradze i sesje fotograficzne Ryszarda Kisiela), po toaletową interwencję Macieja Chorążego.

W tej luźnej strukturze mieszały się ze sobą prace o bardzo zróżnicowanym poziomie. Widać wyraźnie, że liczył się tu bardziej temat niż artystyczna jakość. Wystarczy porównać koślawy malarski tryptyk opowiadający o jej nieodwzajemnionej miłości artystki (Sasa) do kolegi geja, z wiszącym obok, intrygującym, fetyszystycznym obrazem Jana Możdżyńskiego. Ciekawie wypadały portrety Antona Shebetko oraz film Krzysztofa Gila, rytuale opartym na romskim przepisie na zachowanie przy sobie ukochanego.

perzynski
Rafał Pierzyński i Ryszard Kisiel, fot. Karol Radziszewski

Niestety wystawę psuły takie obiekty jak sling z bazarowej torby w kratę pożyczony z Wsiura, czyli berlińskiego atelier Maldorora, czy naiwne różowo-żółte garnitur i godło Kacpra Szaleckiego z cyklu „Potopia”. Wiele obiektów na wystawie odnosiło się bowiem do większych projektów i nie znając tych kontekstów, trudno było je w pełni zrozumieć. Tutaj występowały w roli pamiątek (waza ze scenografii „Żab”), fragmentów, zajawek.

Wiele się bowiem ostatnio w queerowej kulturze wydarzyło i „Eden” te wydarzenia podsumowywał.

W ciągu ostatniego roku queerowa obecność w przestrzeni publicznej nabrała rozpędu. Lifting przeszła warszawska Parada Równości. Samych parad było w tym roku kilkanaście. No i queerują swój program warszawskie galerie. Dlatego na Pomadzie odnosiło się wrażenie, że jej najciekawsze elementy miały już swoją premierę gdzie indziej w ciągu ostatniego roku. Gdy w zeszłym roku Pomada pokazywała, czym mogłyby i powinny zajmować się instytucje, Eden był raczej podsumowaniem queerowego roku w warszawskich (i nie tylko) galeriach.

KEM opanował przecież warszawskie instytucje. Dragana Bar, kemowski queerowy bar, gościł przez całe wakacje w Centrum Sztuki Współczesnej – na Pomadzie odpowiadał za część alkoholową i nocną imprezę w sobotę. Pomadowe performensy Michała Borczucha (notabene nieznośne i do bólu pretensjonalne) były echem „Żab” wystawianych przez niego w Teatrze Studio. Obrazy Możdżyńskiego, za sprawą konkursu Hestii, też krążyły, zanim trafiły na Pomadę. A Armada swą kolekcję pokazywał niedawno w Łodzi na prawdziwym wybiegu.

Alex Baczyński-Jenkins na Pomadzie wyświetlał swój film sprzed kilku lat, queerowy found-footage z kina arabskiego. Ale to jego performens choreograficzny w Fundacji Galerii Foksal był wydarzeniem roku. Na Pomadzie nie było prac tego kalibru.

Ponieważ spędziłem lato poza Polską i sporo mnie ominęło, właściwie nie powinienem narzekać. Dzięki Pomadzie miałem wszystko podane jak w pigułce. Pytanie o ambicje samego festiwalu jednak pozostaje. Gdy Pomada startowała dziewięć lat temu, inne było jej otoczenie. W Polsce niewielu było nawet wyatuowanych artystów. W międzyczasie wiele się jednak zmieniło i właśnie widać na „Edenie” jak na dłoni.

Zachowując fajną, queerową atmosferę i pewien organizacyjny luz, typowy dla oddolnych inicjatywm, Pomada ma ogromny przewrotny potencjał. Organizatorzy Pomady stoją jednak przed poważnym wyzwaniem – odpowiedzią na pytanie, czym właściwie powinien być ten festiwal, by nie stawał się queerowym podsumowaniem roku.