O wiele historii za dużo…

IMG_1865
Stary logotyp CSW

Można było odnieść wrażenie, że minister kultury synchronizował swoje decyzje dotyczące Centrum Sztuki Współczesnej z planowanymi tam wernisażami. Oto w dzień otwarcia wystawy duetu Bik van der Pol (Liesbeth Bik i Jos van der Pola) dowiedzieliśmy się, że Piotr Gliński zdecydował się nie przedłużać kontraktu dyrektorce Zamku Małgorzacie Ludwisiak. Informacja o mianowaniu na to stanowisko Piotra Bernatowicza przyćmiła wernisaż „Potęgi sekretów” Karola Radziszewskiego. Queerowość tej ostatniej dodawała pikanterii sytuacji i podsycała spekulacje.

Moim zdaniem Bernatowicz został dyrektorem nie dlatego, że Ludwisiak czymś szczególnie w CSW podpadła. Jak wiemy, Gliński nie ma żadnej ławki kandydatów na dyrektorów muzeów i galerii. Bernatowicz został dyrektorem CSW, bo bardzo chciał. A że jest bliski władzy i może fotografować się z ministrem w blasku chwały żołnierzy wyklętych, to nie tylko chciał, ale też mógł. I nikt nie mógł w tej sprawie nic poradzić, a wszelkie protesty padały – jak mawiają Anglicy – na głuche uszy ministra.

Ludwisiak bardzo starała się, by newsy nadchodzące z ministerstwa nie zsunęły na dalszy plan wystawy Bik van der Pol. Zresztą holenderscy artyści się w tej nowej sytuacji odnaleźli. Tym bardziej, że ich wystawa dotyczyła samej instytucji. Wydobyli ciekawe, a często kontrowersyjne opowieści. A do tego historia działa się na ich oczach.

IMG_1784

IMG_1884
Lawrence Weiner

IMG_1751

Kupa kamieni

Przyzwyczailiśmy się do tego, że w muzeach dzieła sztuki są bezpieczne. Ale, jak się okazuje, czasami praca, która wydaje się z daną instytucją najsilniej związana, nawet do niej nie należy. Mam na myśli tekst Lawrence’a Weinera, który przez wiele lat ozdabiał fasadę Zamku Ujazdowskiego: „O wiele rzeczy za dużo by zmieścić w tak małym pudełku”. Oczywiście interpretowało się owe „rzeczy” jako dzieła sztuki, a „pudełko” jako sam Zamek, instytucję sztuki, pęczniejącą od swojej kolekcji.

Napis wydawał się naturalnie zrośnięty z Zamkiem, podobnie jak kamienne ławki pokryte sentencjami przez Jenny Holzer, ustawione wzdłuż chodnika prowadzącego do głównego wejścia. Napis znikł z fasady podczas jej ostatniego remontu, gdy dyrektorem CSW był Fabio Cavalucci. I okazało się, że nie może już tam powrócić. Bo CSW nigdy nie miało prawa, by napis pokazywać na stałe, a artysta w międzyczasie pracę sprzedał.

Bik van der Pol nawiązał do Lawrence’a Weinera, przekształcając jego tekst w tytuł „O wiele historii za dużo, by zmieścić w tak małym pudełku”. Szkice Weinera z archiwum CSW otwierają całą wystawę, zajmującą większą część zamkowego piętra. To zresztą sale, w których za dyrekcji Wojciecha Krukowskiego tradycyjnie eksponowano zamkową kolekcję.

Wydaje mi się nawet, że w tym samym miejscu co kiedyś znalazły się kamienie z pracy Richarda Longa. Po wycofaniu depozytu przez Jarosława Kozłowskiego w 2010, zamek stracił prawo do jej ekspozycji. Jako że sama praca była po prostu certyfikatem, kamienie pozostały, jakby czekając na lepsze czasy; już nie ułożone w okrąg, lecz swobodnie rozrzucone.

Sporo tu właśnie historii entropii i porażek, zniszczeń dzieł sztuki, a nawet jeśli specjalnie na wystawę odrestaurowanych, to trupich (jak „Kąpielowicz” Zbigniewa Libery).

IMG_1829
Rzeźba Romana Stańczaka

Rozgrzebanie

Bik van der Pol udowadnia, że nie tylko książeczki mają swoje historie. Holenderski duet właśnie od tego zaczął. Od rozmów z obecnymi i byłymi pracownikami, kuratorami, artystami, bywalcami CSW.

Nic dziwnego, że szybko robi się nostalgicznie. Zwłaszcza, gdy CSW zna się od lat. Sam chadzam do Zamku od lat dwudziestu, więc to już i szmat czasu, i mnóstwo, mnóstwo wystaw. Nan Goldin! Babara Kruger! Oleg Kulik! (Czy dobrze pamiętam, że podczas performensu w Zamku onanizował się gołębiem, czy to tylko moja wyobraźnia?)

Pewna znajomość zamkowej historii i zawirowań jest zresztą na tej wystawie niezbędna, czasami podpisy nie wystarczą. Na przykład hasła z plakaty, projektowanych przez Fontarte, są jak mrugnięcia okiem do wtajemniczonych.

Wystawie „O wiele historii za dużo…” można by zarzucić, że jest tu sporo analizy, a niewiele syntezy. (Kwestię taką poruszyła kilka lat temu Claire Bishop; przy okazji wystawy kuratorowanej przez Danha Vo w Punta della Dogana podobny zarzut postawiła artystom-kuratorom i artystom-badaczom). Bik van der Pol rzeczywiście rozgrzebali wiele spraw. Oglądając wystawę, miało się wrażenie, że działali jednocześnie na wielu frontach.

Ich rozwiązania ekspozycyjne są bardzo zróżnicowane. Mamy tu i dzieła sztuki, i destrukty czy pozostałości dzieł sztuki – wszystkie z towarzyszącymi im historiami, ale też część archiwalną, z zapisami otwarć i performensów, zamkowymi plakatami i katalogami. Na całość nałożona też została warstwa dźwiękowa – można wystawę zwiedzać z głośniczkiem w dłoni, i warstwa performatywna – co jakiś czas na wystawie uruchamiają się performerzy, Wszystko zaś wieńczą wspomniane już plakaty Fontarte.

Czy artyści sami wyciągali jakieś wnioski? Nawet jeśli, to się z nimi zbyt łatwo nie zdradzają. Na szczęście my sami, ponieważ tak wiele emocji nas z CSW wiąże, chętnie takie wnioski wyciągamy sami, więc brak syntezy aż tak bardzo nas nie razi. Bo Bik van der Pol – chyba przypadkowo – trafiło ze swą wystawa w ważny moment. Wystawa przez kilka miesięcy wykonywała niezwykle istotną pracę jako kontekst zmian w CSW.

IMG_1904

Dyrektorzy nowi, starzy i niedoszli

Na przykład Adam Mazur dopatrzył się w działaniach Bik van der Pol krytycyzmu wobec samej instytucji kierowanej przez Małgorzatę Ludwisiak. W tekście w „Dwutygodniku”pozwolił sobie na negatywne opinie na temat CSW w ostatnich latach, zarzucając Zamkowi brak politycznego pazura i krytycznej perspektywy, będącej – jego zdaniem – tradycją CSW. Jeśli Mazur miał rację, to sama wystawa Bik van der Pol byłaby jednak wyrazem autokrytycznego spojrzenia CSW (nawet jeśli, jak twierdził Mazur, artyści działali „pod czujnym okiem dyrektorki”).

Mazur wydawał się zresztą nie zauważać silnego queerowego akcentu w programie CSW czy skupienia na kryzysie klimatycznym. W swym tekście nie wspomniał też, że sam był konkurentem Ludwisiak w wygranym przez nią konkursie na stanowisko dyrektora CSW.

I rzeczywiście zderzyły się wtedy ze sobą dwie koncepcje: dosyć zachowawcza koncepcja Ludwisiak, w której najgłośniej wybrzmiewała idea „sztuki globalnej”, oraz bardziej eksperymentalna propozycja Mazura, który chciał wrócić do korzeni CSW, bliskiej współpracy instytucji z artystami oraz kontynuować reformujące instytucję działania, które w Zamku zainicjował Winter Holiday Camp. W 2013 roku WHC, czyli Artur Żmijewski i jego przyjaciele uprawiali partyzancką krytykę instytucjonalną, która nieprzypadkowo zbiegła się z protestami przeciwko dyrektorowi Fabio Cavalucciemu.

Ale przyglądając się CSW w ostatnich latach, musimy też pamiętać, że nasza nastalgia za starym Zamkiem czy wystawami kuratorowanymi tam przed laty przez Miladę Ślizińską wynika z tego, jak skromnie wyglądał krajobraz instytucjonalny Warszawy 20 lat temu, gdy nie było jeszcze MSN-u, a Zachęta była Zniechetą.

Ja miałem wrażenie, że negatywnym bohaterem wystawy był raczej Fabio Cavalucci. To w jego czasach z pracy Richarda Longa została kupa kamieni, to on najwyraźniej nie dopilnował, by remont nie zniszczył napisu Weinera na fasadzie zamku, to on utracił opiekę nad palmą Joanny Rajkowskiej (na rzecz MSN-u), wreszcie to Cavalucci był w centrum największego do tej pory kryzysu w historii zamku (o czym przypomina wielkoformatowe malarstwo WHC, pozostawione przez nich CSW w prezencie). To po takich zawirowaniach jury decydujące o nowym dyrektorze wolało postawić na propozycję zachowawczą, niewyróżniającą się programem od innych instytucji, ale też bezpieczniejszą.

Dziś szykujemy się na kryzys kolejny, pewnie bardziej poważny i w dodatku taki, wobec którego skargi u ministra nic nie dadzą (trzeba było bowiem mocno naciskać na Bogdana Zdrojewskiego, by nie przedłużał kontraktu Cavalucciemu i rozpisał nowy konkurs).

IMG_1869

IMG_1872
Rzeźba Aliny Szapocznikow i film Natalii LL

Wysadzić zamek w powietrze

Niektóre obiekty wydały mi się na wystawie zbędne. Na przykład rzeźba Szapocznikow, której obecność tłumaczono faktem, że Wojciechowi Krukowskiemu bardzo zależało, by praca tej właśnie artystki znalazła się w zamkowej kolekcji, czy wideo Natalii LL, bardzo na czasie po aferze bananowej w Muzeum Narodowym.

Zabrakło mi z kolei przypomnienia jednego z najciekawszych projektów w historii Zamku, czyli „Wyborów.pl”, artystycznej rozpierduchy zainicjowanej przez Artura Żmijewskiego i Pawła Althamera. Artyści sprawdzali wtedy wytrzymałość Zamku i badali, jak działać w kontekstach instytucjonalnych i pozainstytucjonalnych.

I właśnie w „Wyborach.pl” trzeba nie tylko szukać korzeni Winter Holiday Camp, ale też tradycji dla działań w instytucji i z instytucją. I może z tego typu praktyk trzeba czerpać, myśląc o strategiach wobec nowej dyrekcji. Chociaż wątpię, by Bernatowicz wykazał się taką cierpliwością wobec Winter Holiday Camp jak swego czasu Cavalucci.

Bo co nam zostaje? Wysadzić zamek w powietrze? To zresztą już było.

IMG_1773

Przyłapałem się na tym, że pisząc o wystawie Bik van der Pol raz używam czasu teraźniejszego, raz przeszłego. Bo przecież oficjalnie wystawa zamyka się dopiero za tydzień, ale już od ponad miesiąca nie można jej zobaczyć. Postanowiłem nie ujednolicać czasów; to czasowe rozjechanie dobrze oddaje czas pandemii. #postyktórychnienapisałem 

Wojna na napisy

DSCN7407
Martin Creed, „Work No 851”, 2008, fasada Wing Sang

Nad Chinatown w Vancouverze góruje napis „EVERYTHING IS GOING TO BE ALRIGHT”. To neon Martina Creeda, praca w kolekcji Boba Renniego. Rennie umieścił ją na szczycie budynku, najstarszego w chińskiej dzielnicy, który kupił, wyremontował i częściowo zamienił w prywatne muzeum. Pracę Creeda traci swą niewinność. Pierwszy neon z tym napisem („Work No 203″) Creed umieścił na Clapton Portico we wschodnim Londynie. Już wtedy budził mieszane uczucia – niby optymistyczny, ale jednak ambiwalentny, ironiczny, powtarzający reklamową formę i wytarte reklamowe klisze.

Neon na fasadzie budynku Renniego nosi numer 851 („Work No 851”). To już nie wypowiedź artysty, lecz raczej wiadomość od kolekcjonera dla okolicy. Vancouverskie Chinatown odchodzi w przeszłość. Może niedługo po kulturalnej odrębności dzielnicy zostanie tylko nazwa, parę budynków z charakterystycznymi cofniętymi balkonami, kilka orientalnych napisów i jako atrakcja turystyczna – chiński ogród doktora Sun-Yat Sen. Zamykają się właśnie ostatnie chińskie sklepy i zakłady rzemieślnicze. Po prostu odchodzi pewne pokolenie mieszkańców, a niewielka w gruncie rzeczy dzielnica coraz bardziej upodabnia się do reszty miasta, także architektonicznie. Deweloperzy przejmują stare budynki i budują plomby w każdej szparze. Oczywiście sztuka uczestniczy w gentryfikacji Chinatown (nawet jeśli w analityczny, krytyczny sposób – jak w przypadku realizacji Kena Luma, o której kiedyś piałem). Bob Rennie też zbił fortunę na nieruchomościach. Neon Creeda jak w pigułce pokazuje rolę sztuki w procesie gentryfikacji. Sztuka ma dowodzić, że wszystko będzie dobrze.

DSC05670
Kathryn Walter, „Unlimited growth increases the divide”, 1990, fasada Del Mar Inn

W Vancouver Eastside toczy się rodzaj wojny na murach. Nie tylko graffiti, lecz także tesktowe prace artystów na fasadach budynjach. Neon Creeda, który pojawił się w Chinatown wraz z Renniem w 2009 roku, jest największy i wisi najwyżej, ale ma kilku interlokutorów.

W kontrze do Creeda i Renniego pozostaje przede wszystkim nieco zapomniana praca Kathryn Walter z 1990 roku, łatwy do przeoczenia napis na fasadzie niewielkiego budynku przy Hamilton Street. Walter ułożyła swój napis z miedzianych liter na gzymsie: „Unlimited growth increases the divide” – „Nieograniczony wzrost zwiększa podziały”. To słowa jakby żywcem wyjęte z Picketty’ego!

Napis Walter dotyczy bezpośrednio historii samego budynku. Dziś na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie opuszczonego i zdecydowanie przydałby mu się remont. Ale to właściwie ostaniec. Wiele lat temu jego właściciel nie zgodził się odsprzedać działki pod biurowiec B.C. Hydro, który dziś stoi obok i nad nim góruje. W niewielkim budynku wciąż działa tu Del Mar Inn, wynajmujący pokoje za stosunkowo nieduże pieniądze. Przeciwstawiając się B.C. Hydro, firmie dostarczającej prąd dla Kolumbii Brytyjskiej, właściciel wziął w obronę swoich niezbyt zamożnych lokatorów. Takich hoteli było w Vancouver Eastside wiele. Mieszkali w nich robotnicy, stanowiacy kiedyś większość mieszkańców dzielnicy. Kiedyś na parterze budynku działała Contemporary Art Gallery, zanim przeniosła się na parter nowego wieżowca kilka przecznic dalej, i pamiątką po niej jest właśnie napis Kathryn Walter. Dziś mieści się tu Or Gallery.

DSC05673
Del Mar Inn
the morning of the sale
Antony Carr, 2012

Ale jeśli spojrzeć na Del Mar Inn nie od frontu, lecz z boku, odsłoni się kolejne tekstowe dzieło sztuki, mural Paula Antony’ego Carra sprzed paru lat, naśladujący formę i liternictwo dawnych reklam wypisywanych bezpośrednio na budynkach (kilka takich oryginalnych reklam zachowało się jeszcze w okolicy). Napis Carra to właściwie krótki kawałek prozy czy nawet wiersz o strategiach marketingowych: „THE MORNING OF THE SALE, EVERYONE WAS OUT THERE WAITING FOR THE DOORS TO OPEN. THEY ALL WANTED WHAT THEY’D SEEN IN THOSE PICTURES”.

Jakieś dwa lata temu kilka kroków od Del Mar Inn, w ramach Vancouver Biennale na fasadzie Vancouver Community College pojawił się neon „Let’s heal the divide”, „Uleczmy podział” – praca artystki Toni Latour. Mniej więcej tędy przebiega granica kodów pocztowych, przy czym pierwszy obejmuje jeden z najbiedniejszych bloków zabudowy w Kanadzie, drugi – jednen z najbogatszych.

DSC05679
Toni Latour, „Let’s head the divide”, 2015, fasada Vancouver Community College

Nie jestem wielkim fanem tekstowych dzieł sztuki. Jest ich po prostu za dużo, zwłaszcza w Vancouverze (z innych realizacji można wymienić m.in. Lawrence’a Weinera na fasadzie Vancouver Art Gallery czy pracę Rona Terady przed główną siedzibą Vancouver Public Library). Artyści upodobali sobie zwłaszcza neony. Vancouver był kiedyś miastem neonów, w latach 50. świeciło ich tu około 20 tysięcy, potem wprowadzono prawo ograniczające ilość reklam. Dziś piszą głównie artyści, wykorzystując dawne techniki reklamowe. Jakby wojnę na napisy na murach zastąpiła bardziej kulturalna forma – sztuka.