O wiele historii za dużo…

IMG_1865
Stary logotyp CSW

Można było odnieść wrażenie, że minister kultury synchronizował swoje decyzje dotyczące Centrum Sztuki Współczesnej z planowanymi tam wernisażami. Oto w dzień otwarcia wystawy duetu Bik van der Pol (Liesbeth Bik i Jos van der Pola) dowiedzieliśmy się, że Piotr Gliński zdecydował się nie przedłużać kontraktu dyrektorce Zamku Małgorzacie Ludwisiak. Informacja o mianowaniu na to stanowisko Piotra Bernatowicza przyćmiła wernisaż „Potęgi sekretów” Karola Radziszewskiego. Queerowość tej ostatniej dodawała pikanterii sytuacji i podsycała spekulacje.

Moim zdaniem Bernatowicz został dyrektorem nie dlatego, że Ludwisiak czymś szczególnie w CSW podpadła. Jak wiemy, Gliński nie ma żadnej ławki kandydatów na dyrektorów muzeów i galerii. Bernatowicz został dyrektorem CSW, bo bardzo chciał. A że jest bliski władzy i może fotografować się z ministrem w blasku chwały żołnierzy wyklętych, to nie tylko chciał, ale też mógł. I nikt nie mógł w tej sprawie nic poradzić, a wszelkie protesty padały – jak mawiają Anglicy – na głuche uszy ministra.

Ludwisiak bardzo starała się, by newsy nadchodzące z ministerstwa nie zsunęły na dalszy plan wystawy Bik van der Pol. Zresztą holenderscy artyści się w tej nowej sytuacji odnaleźli. Tym bardziej, że ich wystawa dotyczyła samej instytucji. Wydobyli ciekawe, a często kontrowersyjne opowieści. A do tego historia działa się na ich oczach.

IMG_1784

IMG_1884
Lawrence Weiner

IMG_1751

Kupa kamieni

Przyzwyczailiśmy się do tego, że w muzeach dzieła sztuki są bezpieczne. Ale, jak się okazuje, czasami praca, która wydaje się z daną instytucją najsilniej związana, nawet do niej nie należy. Mam na myśli tekst Lawrence’a Weinera, który przez wiele lat ozdabiał fasadę Zamku Ujazdowskiego: „O wiele rzeczy za dużo by zmieścić w tak małym pudełku”. Oczywiście interpretowało się owe „rzeczy” jako dzieła sztuki, a „pudełko” jako sam Zamek, instytucję sztuki, pęczniejącą od swojej kolekcji.

Napis wydawał się naturalnie zrośnięty z Zamkiem, podobnie jak kamienne ławki pokryte sentencjami przez Jenny Holzer, ustawione wzdłuż chodnika prowadzącego do głównego wejścia. Napis znikł z fasady podczas jej ostatniego remontu, gdy dyrektorem CSW był Fabio Cavalucci. I okazało się, że nie może już tam powrócić. Bo CSW nigdy nie miało prawa, by napis pokazywać na stałe, a artysta w międzyczasie pracę sprzedał.

Bik van der Pol nawiązał do Lawrence’a Weinera, przekształcając jego tekst w tytuł „O wiele historii za dużo, by zmieścić w tak małym pudełku”. Szkice Weinera z archiwum CSW otwierają całą wystawę, zajmującą większą część zamkowego piętra. To zresztą sale, w których za dyrekcji Wojciecha Krukowskiego tradycyjnie eksponowano zamkową kolekcję.

Wydaje mi się nawet, że w tym samym miejscu co kiedyś znalazły się kamienie z pracy Richarda Longa. Po wycofaniu depozytu przez Jarosława Kozłowskiego w 2010, zamek stracił prawo do jej ekspozycji. Jako że sama praca była po prostu certyfikatem, kamienie pozostały, jakby czekając na lepsze czasy; już nie ułożone w okrąg, lecz swobodnie rozrzucone.

Sporo tu właśnie historii entropii i porażek, zniszczeń dzieł sztuki, a nawet jeśli specjalnie na wystawę odrestaurowanych, to trupich (jak „Kąpielowicz” Zbigniewa Libery).

IMG_1829
Rzeźba Romana Stańczaka

Rozgrzebanie

Bik van der Pol udowadnia, że nie tylko książeczki mają swoje historie. Holenderski duet właśnie od tego zaczął. Od rozmów z obecnymi i byłymi pracownikami, kuratorami, artystami, bywalcami CSW.

Nic dziwnego, że szybko robi się nostalgicznie. Zwłaszcza, gdy CSW zna się od lat. Sam chadzam do Zamku od lat dwudziestu, więc to już i szmat czasu, i mnóstwo, mnóstwo wystaw. Nan Goldin! Babara Kruger! Oleg Kulik! (Czy dobrze pamiętam, że podczas performensu w Zamku onanizował się gołębiem, czy to tylko moja wyobraźnia?)

Pewna znajomość zamkowej historii i zawirowań jest zresztą na tej wystawie niezbędna, czasami podpisy nie wystarczą. Na przykład hasła z plakaty, projektowanych przez Fontarte, są jak mrugnięcia okiem do wtajemniczonych.

Wystawie „O wiele historii za dużo…” można by zarzucić, że jest tu sporo analizy, a niewiele syntezy. (Kwestię taką poruszyła kilka lat temu Claire Bishop; przy okazji wystawy kuratorowanej przez Danha Vo w Punta della Dogana podobny zarzut postawiła artystom-kuratorom i artystom-badaczom). Bik van der Pol rzeczywiście rozgrzebali wiele spraw. Oglądając wystawę, miało się wrażenie, że działali jednocześnie na wielu frontach.

Ich rozwiązania ekspozycyjne są bardzo zróżnicowane. Mamy tu i dzieła sztuki, i destrukty czy pozostałości dzieł sztuki – wszystkie z towarzyszącymi im historiami, ale też część archiwalną, z zapisami otwarć i performensów, zamkowymi plakatami i katalogami. Na całość nałożona też została warstwa dźwiękowa – można wystawę zwiedzać z głośniczkiem w dłoni, i warstwa performatywna – co jakiś czas na wystawie uruchamiają się performerzy, Wszystko zaś wieńczą wspomniane już plakaty Fontarte.

Czy artyści sami wyciągali jakieś wnioski? Nawet jeśli, to się z nimi zbyt łatwo nie zdradzają. Na szczęście my sami, ponieważ tak wiele emocji nas z CSW wiąże, chętnie takie wnioski wyciągamy sami, więc brak syntezy aż tak bardzo nas nie razi. Bo Bik van der Pol – chyba przypadkowo – trafiło ze swą wystawa w ważny moment. Wystawa przez kilka miesięcy wykonywała niezwykle istotną pracę jako kontekst zmian w CSW.

IMG_1904

Dyrektorzy nowi, starzy i niedoszli

Na przykład Adam Mazur dopatrzył się w działaniach Bik van der Pol krytycyzmu wobec samej instytucji kierowanej przez Małgorzatę Ludwisiak. W tekście w „Dwutygodniku”pozwolił sobie na negatywne opinie na temat CSW w ostatnich latach, zarzucając Zamkowi brak politycznego pazura i krytycznej perspektywy, będącej – jego zdaniem – tradycją CSW. Jeśli Mazur miał rację, to sama wystawa Bik van der Pol byłaby jednak wyrazem autokrytycznego spojrzenia CSW (nawet jeśli, jak twierdził Mazur, artyści działali „pod czujnym okiem dyrektorki”).

Mazur wydawał się zresztą nie zauważać silnego queerowego akcentu w programie CSW czy skupienia na kryzysie klimatycznym. W swym tekście nie wspomniał też, że sam był konkurentem Ludwisiak w wygranym przez nią konkursie na stanowisko dyrektora CSW.

I rzeczywiście zderzyły się wtedy ze sobą dwie koncepcje: dosyć zachowawcza koncepcja Ludwisiak, w której najgłośniej wybrzmiewała idea „sztuki globalnej”, oraz bardziej eksperymentalna propozycja Mazura, który chciał wrócić do korzeni CSW, bliskiej współpracy instytucji z artystami oraz kontynuować reformujące instytucję działania, które w Zamku zainicjował Winter Holiday Camp. W 2013 roku WHC, czyli Artur Żmijewski i jego przyjaciele uprawiali partyzancką krytykę instytucjonalną, która nieprzypadkowo zbiegła się z protestami przeciwko dyrektorowi Fabio Cavalucciemu.

Ale przyglądając się CSW w ostatnich latach, musimy też pamiętać, że nasza nastalgia za starym Zamkiem czy wystawami kuratorowanymi tam przed laty przez Miladę Ślizińską wynika z tego, jak skromnie wyglądał krajobraz instytucjonalny Warszawy 20 lat temu, gdy nie było jeszcze MSN-u, a Zachęta była Zniechetą.

Ja miałem wrażenie, że negatywnym bohaterem wystawy był raczej Fabio Cavalucci. To w jego czasach z pracy Richarda Longa została kupa kamieni, to on najwyraźniej nie dopilnował, by remont nie zniszczył napisu Weinera na fasadzie zamku, to on utracił opiekę nad palmą Joanny Rajkowskiej (na rzecz MSN-u), wreszcie to Cavalucci był w centrum największego do tej pory kryzysu w historii zamku (o czym przypomina wielkoformatowe malarstwo WHC, pozostawione przez nich CSW w prezencie). To po takich zawirowaniach jury decydujące o nowym dyrektorze wolało postawić na propozycję zachowawczą, niewyróżniającą się programem od innych instytucji, ale też bezpieczniejszą.

Dziś szykujemy się na kryzys kolejny, pewnie bardziej poważny i w dodatku taki, wobec którego skargi u ministra nic nie dadzą (trzeba było bowiem mocno naciskać na Bogdana Zdrojewskiego, by nie przedłużał kontraktu Cavalucciemu i rozpisał nowy konkurs).

IMG_1869

IMG_1872
Rzeźba Aliny Szapocznikow i film Natalii LL

Wysadzić zamek w powietrze

Niektóre obiekty wydały mi się na wystawie zbędne. Na przykład rzeźba Szapocznikow, której obecność tłumaczono faktem, że Wojciechowi Krukowskiemu bardzo zależało, by praca tej właśnie artystki znalazła się w zamkowej kolekcji, czy wideo Natalii LL, bardzo na czasie po aferze bananowej w Muzeum Narodowym.

Zabrakło mi z kolei przypomnienia jednego z najciekawszych projektów w historii Zamku, czyli „Wyborów.pl”, artystycznej rozpierduchy zainicjowanej przez Artura Żmijewskiego i Pawła Althamera. Artyści sprawdzali wtedy wytrzymałość Zamku i badali, jak działać w kontekstach instytucjonalnych i pozainstytucjonalnych.

I właśnie w „Wyborach.pl” trzeba nie tylko szukać korzeni Winter Holiday Camp, ale też tradycji dla działań w instytucji i z instytucją. I może z tego typu praktyk trzeba czerpać, myśląc o strategiach wobec nowej dyrekcji. Chociaż wątpię, by Bernatowicz wykazał się taką cierpliwością wobec Winter Holiday Camp jak swego czasu Cavalucci.

Bo co nam zostaje? Wysadzić zamek w powietrze? To zresztą już było.

IMG_1773

Przyłapałem się na tym, że pisząc o wystawie Bik van der Pol raz używam czasu teraźniejszego, raz przeszłego. Bo przecież oficjalnie wystawa zamyka się dopiero za tydzień, ale już od ponad miesiąca nie można jej zobaczyć. Postanowiłem nie ujednolicać czasów; to czasowe rozjechanie dobrze oddaje czas pandemii. #postyktórychnienapisałem 

„Zasługa” w cudzysłowie

 glinski.jpg

Wczorajsze przemówienie Piotra Glińskiego podsumowujące rządy koalicji PO-PSL w kulturze przeanalizowali już nawet językowi puryści, wytykając ministrowi liczne błędy. Mnie zainteresował pewien krótki i dwuznaczny fragment. Oto Piotr „w każdym bądź razie” Gliński na liście niezrealizowanych przez poprzednią ekipę muzeów obok – oczywiście – Muzeum Historii Polski czy Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku umieścił także warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Powiedział przy tym, kierując swe słowa do posłów Platformy Obywatelskiej, że „to głównie zasługa – mówiąc w cudzysłowie – władz Warszawy, ale także zasługa waszego środowiska. Nie podjęto żadnych wiążących decyzji w sprawie budowy tego muzeum do dzisiaj”. Ciekawi mnie wspomniany przez ministra cudzysłów.

Oczywiście przez wzięcie zasługi w cudzysłów Gliński zarzuca poprzedniej ekipie niezbudowanie siedziby MSN-u, ale jego słowa można też odczytać tak, jakby samo powstanie muzeum było wątpliwą zasługą. Gliński, podobnie jak inni ministrowie, pracując nad swym półgodzinnym przemówieniem, szukał każdej okazji, by wytknąć PO potknięcia i porażki, by dowieść, że PiS zastał „Polskę w ruinie” – stąd w ogóle wspomniał MSN. Ale analizując całe jego wystąpienie, widać wyraźnie, że takie instytucje jak MSN nie leżą mu szczególnie na sercu. Troska ministra o MSN to troska hipokryty.

Na przestrzeni lat żadna z rządzących ekip nie sprzyjała specjalnie powstaniu i rozwojowi Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Po prostu nie mieściło się ono w ich wizji kultury. Poza tym, że to Lech Kaczyński, jeszcze jako prezydent Warszawy, podpisał akt powołania muzeum. Na własne oczy widziałem, jak przechadzał się po wystawie „Potencjał”, ukazującą, co w przyszłym MSN mogłoby się znaleźć, którą w dopiero co otwartym budynku Metropolitan kuratorowała Dorota Monkiewicz.

Mówiąc szczerze, minister Gliński w roli krytykanta mnie co najmniej zawiódł. Jego ocena stanu kultury w czasach PO jest najwyżej populistyczna, a w niewielkim stopniu krytyczno-analityczna. Kultura była przecież dziedziną, której Platforma Obywatelska po prostu nie rozumiała. Ministrowi kultury Bogdanowi Zdrojewskiemu można zarzucić o wiele więcej niż głupi fakt, że Narodowe Centrum Kultury wydało książkę Ryszarda Petru. Wytykając to Gliński się tylko ośmieszył.

Abstrahując od pytania „dlaczego teraz” oraz parszywości całego audytowego spektaklu w parlamencie, dzięki któremu mogliśmy się tylko kolejny raz przekonać, kto rządzi dziś Polską, Gliński pokazał, że nie potrafi dokonać rzetelnej analizy działalności Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w poprzednich latach i wytknąć PO prawdziwych błędów i przeoczeń. A to dlatego, że jego wizja kultury i kierowanego przez niego resortu opiera się na pogłębianiu tych błędów, instrumentalnym traktowaniu kultury i niezrozumieniu jej istoty.

PO traktowało kulturę płasko, jako kwiatek do kożucha, jako coś, czym się można pochwalić, PiS chce z niej zrobić narzędzie propagandy i sprawowania władzy. PO przedkładało stadiony nad instytucje kultury, PiS faworyzuje muzea historyczne, bojąc się, co mogą wymyślić żyjący twórcy. PO lubiło festiwale i spektakularne wydarzenia, PiS – rekonstrukcje historyczne, nawet jeśli nie do końca zgodne z historyczną prawdą.

Gliński zarzuca PO, że za ich rządów „instytucje podległe ministerstwu realizowały zadania, które same sobie wyznaczały”. Jak to usłyszałem, niemal zadławiłem się kanapką. Ale Gliński już wcześniej chwalił się taką polityką. W jego wizji ministerstwo dyktuje instytucjom, jakie programy mają realizować. Gliński myli się jednak, mówiąc, że tak nie było wcześniej. Otóż ministerstwo miało wpływ na programy instytucji, tylko PO stosowało miękkie narzędzia nacisku – metodę kija i marchewki, specjalnie konstruowane programy czy organizowanie eventów i festiwali. Takim narzędziem był program kulturalny Polskiej Prezydencji czy program towarzyszący 25. rocznicy zmian ustrojowych w Polsce. Tymczasem Gliński potrafi jedynie powiedzieć, ile te przedsięwzięcia kosztowały. Bo sam idzie o krok dalej – chce ręcznie sterować kulturą. Aż strach pomyśleć, w jaki sposób zamierza zarządzać programami instytucji i co z tego wyniknie.

Ale warto przypomnieć, że Zdrojewski też mówił na początku swego urzędowania, że po to został wybrany, by samemu obsadzać stanowiska dyrektorskie. Potem kilkukrotnie zmieniał zdanie pod wpływem środowiskowych nacisków, by jednak organizować konkursy. Gliński podobnie chce decydować sam, tylko w jeszcze większym zakresie. Zdrojewski po cichu wspierał milionami złotych budowę Świątyni Opatrzności Bożej. Gliński bez specjalnego rozgłosu podpisał porozumienie, zgodnie z którym ministerstwo będzie współprowadzić działającą w ramach świątyni instytucję kultury (chociaż nie wiadomo, co to w praktyce będzie za instytucja). No ale nie od dziś wiadomo, że w szukaniu poparcia Kościoła PiS przelicytował PO.

Audyt ministerstwa był też najwyraźniej bardzo pobieżny. W swym przemówieniu Gliński wspomniał patologię zatrudniania na umowy cywilno-prawne, ale jedynie w samym ministerstwie. Nie zauważył, że ta patologia kwitnie w niemal wszystkich instytucjach kultury. Po części w związku z uchwałami, które zabraniały tym instytucjom powiększania swych zespołów, co w szczególny sposób dotknęło nowe, dopiero rozwijające się muzea, gdzie śmieciówki są na porządku dziennym. Poza tym Gliński nie zauważył, że problemem w kulturze są nie tylko metody zatrudnienia, ale też sytuacja społeczno-ekonomiczna twórców i innych wolnych strzelców, brak rozwiązań prawnych dostosowanych do specyfiki ich zawodów, co wiąże się z szerszym problemem prekaryzacji. Nie znosił tego tematu Zdrojewski, który chętniej dobrowolnie oddawał część pieniędzy ministerstwa na łatanie dziur budżetowych, niż podejmował międzyresortowe inicjatywy. Gliński też zajął się raczej audytem i narzekaniem na poprzedników, zamiast wykazać się jakąś sensowną inicjatywą.

Poza fajerwerkowymi wydarzeniami, większość sukcesów ostatniego dziesięciolecia w kulturze nie było sukcesami polityków. By tak się działo, w ministerstwie musiałby zasiadać ktoś z wizją i zaufaniem wobec instytucji i twórców, myślący szerzej niż tylko interesem swojej partii. Nie było takiej osoby w PO (Małgorzata Omilanowska była urzędniczką, nie należała do partii). I tym bardziej nie ma jej w PiS. Postulat 1 procenta na kulturę, niezrealizowanie którego zarzuca PO Gliński, został wywalczony przez lobby Obywateli Kultury. Jeśli coś ciekawego i istotnego wynikło z prezydencji, rocznic czy Roku Szopenowskiego, to dlatego, że niektóre instytucje potrafiły skorzystać z okazji i umiejętnie wydać te pieniądze, np. MSN na wypromowanie Aliny Szapocznikow czy Muzeum Współczesne Wrocław, które z okazji Europejskiej Stolicy Kultury pokazuje za granicą swoją wystawę „Dzikie Pola”.

Muzeum Sztuki Nowoczesnej też nie jest zasługą (czy „zasługą”) ani PO, ani PiS. Ekipa MSN o przetrwanie musiała walczyć z politykami obu partii. A by zaistniał cień szansy, że siedziba muzeum powstanie, instytucja wzięła sprawy w swoje ręce, własnymi siłami kontynuując proces inwestycyjny.

Problem jednak w tym, że minister Gliński najwyraźniej nie lubi instytucji, które „same kształtują swój program”, nie lubi takiego brania w swoje ręce. Chciałby o wszystkim decydować sam (już była mowa o ZPAP w Zachęcie, pod tym kątem zmieniane są ministerialne programy budowania kolekcji), pewnie z obawy, że wesprze coś, co będzie niezgodne z linią jego partii. Jak mówi, nie wystarczą mu dwie osoby reprezentujące ministerstwo w muzealnych radach.

Bo Gliński rozumie rolę kultury tak jak PiS rozumie rolę mediów publicznych – jako coś zależnego od politycznych nastrojów, jako narzędzie władzy. Tylko w przypadku Muzeum Kresów w Lublinie, Muzeum Sybiru w Białymstoku i Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce minister mówił o „polityce realizującej zasadę pomocniczości”, bo muzea te powstały z lokalnej inicjatywy, a ministerstwo będzie je wspierać finansowo. Ta „zasada pomocniczości” nie dotyczy już Muzeum II Wojny Światowej, teatrów, muzeów sztuki, galerii, które Gliński uznaje za wrogie i w których chce sprawować rządy osobiście.

Bo Gliński myli kulturę z polityką historyczną. Bo postrzega ministerstwo jako „przepompownię środków publicznych”, które teraz zamierza skierować w stronę sprzyjających mu środowisk. Bo dobro publiczne utożsamia wyłącznie z odmienianiem przez przypadki słowa „naród”. I dlatego niezależne, krytyczne instytucje, na czele z Muzeum Sztuki Nowoczesnej, będą dla Glińskiego zasługą w cudzysłowie.

Zapytanie nr 34

zapytanie34.png

Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zawsze owiane było pewną aurą tajemnicy. Co tak naprawdę myśli minister? Co dzieje się za złoconą bramą na Krakowskim Przedmieściu? Co chce osiągnąć minister, dobrowolnie rezygnując z części i tak niewielkiego budżetu (Zdrojewski)? I co oznaczać będzie „dobra zmiana” w kulturze (Gliński)?

Zazwyczaj czytać trzeba między wierszami albo czekać na fakty dokonane. Informacje pochodzą z marginesów. Ostatnio – dzięki ZPAP.

Związek Polskich Artystów Plastyków miał w swojej historii karty wręcz heroiczne – na początku lat 80. poparł strajki na Wybrzeżu, przez co po wprowadzeniu stanu wojennego został ukarany rozwiązaniem. Wstał jak feniks z popiołów po zmianie ustrojowej w Polsce i szybko stał się instytucją marginalną, nie reprezentującą szerokiego środowiska sztuk wizualnych, konserwatywną (artystycznie i politycznie) oraz konformistyczną. Szkoda, bo artyści związku potrzebowali, tylko nie w takiej formie.

Nie trzeba było czekać, by ZPAP, organizacja niemrawa, która dla artystów nie zrobiła w ostatnich latach NIC, nie spróbował po wygranych przez PiS wyborach przypomnieć o sobie i swoich dawnych przywilejach. Oto pod koniec poprzedniego roku Oddział Warszawski ZPAP ustami posła PiS i zadeklarowanego wroga sztuki współczesnej Artura Górskiego (zmarł na początku kwietnia) skierował zapytanie do ministra Glińskiego, sugerując, by przywrócić coroczne wystawy związkowe w Zachęcie, jak za dawnych czasów. Jak pisał Górski, „będzie to powrót do dobrej tradycji, od której Zachęta odeszła, a dla której powstała w XIX w. tj. krzewienia i rozwoju sztuki polskiej”. Przeglądy takie mają trwać około półtora miesiąca i obywać się „bez jury”. Górski wsparł tu członkinię ZPAP Bognę Lewtak-Baczyńską, cytując jej list, w którym ta snuła fantazję o przeglądach w Zachęcie: „nie dopuszczane byłyby tylko prace obrażające uczucia narodowe, religijne i obyczaje”. Inne okręgi ZPAP „mogłyby podobne przeglądy organizować z pomocą mecenatu państwowego w najbardziej reprezentacyjnych galeriach swoich województw”.

Właśnie karierę na mediach społecznościowych robi odpowiedź ministra na „zapytanie nr 34” z 5 kwietnia. To jest właśnie ta notatka z marginesu, z której dowiedzieć się możemy o zamiarach MKiDN.

W odpowiedzi minister właściwie obiecuje Oddziałowi Warszawskiego ZPAP wystawy w Zachęcie, zapewniając, że propozycja ta „wpisuje się w kierunek myślenia MKiDN o zmianach w promocji polskich twórców”. Sprawa ruszyła z miejsca. Przedstawicielka związku Bogna Lewtak-Baczyńską podjęła już rozmowy z podsekretarzem stanu w ministerstwie Wandą Zwinogrodzką. Oczywiście nie ma mowy o pytaniu o zdanie dyrekcji Zachęty.

Dlaczego minister miałby pytać o zdanie dyrekcję Zachęty? Skoro, jak twierdzi w tym samym dokumencie, problemem jest „mafia kulturalna”, „zamknięta grupa kilkudziesięciu kuratorów, artystów, właścicieli i dyrektorów galerii, a także krytyków sztuki, dystrybuującej uznanie i pieniądze oraz udzielającej swojego poparcia jedynie wąskiej grupie związanych z nimi artystów poprzez uzyskanie kontroli nad wieloma mechanizmami funkcjonującymi w polskim świecie sztuk wizualnych”. Ministerstwo przygląda się więc statusom instytucji, w tym Zachęty, i je w najbliższej przyszłości zmieni.

To, że teza o wyimaginowanej „mafii bardzo kulturalnej” może stać się instrumentem politycznym w kulturze, wiadomo było już w momencie, gdy tekst Moniki Małkowskiej pojawił się na łamach „Rzeczpospolitej”. Wymysł środowiskowo urażonej krytyczki jest jak teza o zamachu i plotka o Amerykanach zrzucających z samolotów stonkę ziemniaczaną. Posłuży do uzależnienia instytucji od władzy politycznej, dokonywanego rękami paru frustratów.

To, co Gliński i Małkowska jednym głosem nazywają „mafią kulturalną”, to po prostu środowisko sztuk wizualnych, które dużym, wieloletnim wysiłkiem zmodernizowało instytucje sztuki, zaczęło budować kolekcje, stworzyło międzynarodowe relacje. Wszystkie te osiągnięcia są dziś zagrożone – próbuje się rozmontować program „Narodowych kolekcji sztuki współczesnej”, przez zwrot na prawo we wrocławskim ratuszu pracę straciła Dorota Monkiewicz. Dzisiaj partnerem do rozmów i „przedstawicielem środowiska” dla ministra Glińskiego jest ZPAP.

Czego dowiedzieliśmy się z „Odpowiedzi na zapytanie nr 34” o „dobrej zmianie” w kulturze? Kierunek – Zachęta!