Habima Fuchs

fuchs3

Pierwszy dzień w Warszawie spędziłem uroczo z przyjaciółką Anką. W środku obiadu złapała nas ulewa przetykana atakującymi ulicę drobnymi kulkami gradu, więc rozluźniając nieco plany, przebimbaliśmy dwie godziny sącząc kolejne karafki białego wina. Potem omijając kałuże dotarliśmy do Miejsca Projektów Zachęty na wystawę Habimy Fuchs „Słona morska woda wchłonięta przez chmurę staje się słodka”. Tytułowe zdanie brzmi jak ogólnie przyjęta prawda. Woda w chmurze bierze się z parujących mórz i oceanów. Ale przecież w procesie parowania sól zostaje na dole, a uwolnione H2O wędruje sobie górą jako chmury, by gdy już im ciąży, powrócić na ziemię. Ale czy chmury kiedykolwiek wchłaniają słoną wodę? Coś się tu nie zgadza. Jak się okazuje, Fuchs zaczerpnęła to zdanie z „Królewskiej pieśni” buddyjskiego mistrza Sarahy. Cóż, nawet buddystom nie zawsze trzeba wierzyć.

Na wystawę Fuchs wchodzi się jak na strony dawnego traktatu i szkolną wiedzę powinno się na chwilę wziąć w nawias niepamięci. Będzie tu trochę o tym, jak wszystko w Kosmosie łączy się w harmonijną całość. Bo bez tych chmur zamieniających słoną wodę w pitną raczej byłoby czym ugasić pragnienia. Czeska artystka jak domorosły filozof sprzed wieków próbuje poskładać do kupy wszystkie elementy, by upewnić się, że stanowi fragmencik zgrabnie pomyślanej układanki, w której materia cyrkuluje śpiewająco, z chmury w deszcz i z powrotem. Jej rysunki przypominają nawet wykresy ze średniowiecznych ksiąg. Tu jednak rozpisane zostały na ceramiczne artefakty, rozsiane po wszystkich zakamarkach galerii. Niektóre łatwo przeoczyć. Fuchs lepi z gliny przedmioty trochę magiczne, naśladujące naturę, a trochę użytkowe. Niby góry, ale wciąż naczynia. Niby miseczki, ale reprezentujące ludzkie ciało. Niby fujarki, ale nie nadają się, by na nich grać, za to ujawniają w swym wnętrzu hieroglifowe szlaczki DNA.

fuchs.jpg

Górski krajobraz przechodzi w dolnych pomieszczeniach we wnętrze świątyni, wypełnione ciepłym światłem przefiltrowanym przez półprzezroczystą, delikatną kurtynę, przełamaną spływającym z sufitu błękitnym pasem strumienia czy deszczu. Zamieszkuje tu posążek Buddy, który cieszy się, że jest górą, pokryty nitkową pajęczyną, oraz lis, japoński Kitsune obdarzony magicznymi zdolnościami, trzymający w pysku zwinięty papierek jak przepowiednię wyroczni. Zamiast rudej kity wyrasta mu suchy krzaczek. Jak przystało na ołtarze, otaczają ich miseczki do składania darów, ceramiczne ukwiały i intrygujący malunek na ścianie, „Źródło”, nie to wir z rzecznym ogonem, ni to wodna kometa, ni to plemnik.

O ile jednak wystawa to traktat o harmonii świata, o tyle trzeba go sobie samemu opowiedzieć. Stąd te moje domysły. Za mapę służyć może schemat na rozkładanej ulotce. Fuch połączyła na nim powracające na wystawie motywy: i lisa, i drzewo, i buddę, i źródło, i dłoń otwartą jak do wróżby, i góry, i kosmologię, i słoną wodę przefiltrowaną przez chmurę. Wszystko to powiązane kropkowanymi liniami i uzupełnione kilkoma sentencjami wykaligrafowanymi drobnym pismem. O tym, że czego nie można oddać słowami, należy zrozumieć przez ciszę. Że we wszystkich świecach płonie jeden płomień. O tym, że zmęczone tkwieniem w „ciszy uśpienia” góry wyciągają ramiona jeszcze wyżej. I że gdy pozbędziemy się wypełniającego nas balastu, przez nasze puste wnętrza jak przez flet czy naczynie przepłyną poezja i muzyka. Jak przez drobną figurkę śpiącego człowieka, leżącą na parapecie tuż przy wejściu, która tak zapomniała o swojej cielesnej odrębności, że jednym końcem wypuściła korzenie, a z drugiego coś jej wyrasta. Chyba że to denat, który rozkłada się w takiej poetyckiej manierze.

fuchs4.jpg

Nie trzeba być wielkim buddystą, by to zrozumieć i docenić. Przynajmniej do takiego ateusza jak ja filtrująca chmura przemawia bardziej niż opowieści o długowłosym czarodzieju dla kaprysu zmieniającym wodę w wino, którego mniej utalentowani następcy wyznają kult partii rządzącej i raz na jakiś czas wymodlą sobie atrakcyjną działkę w centrum miasta. Habima Fuchs oczyszcza siebie i nas z tych współczesnych naleciałości, cofając się do czasów bardziej mistycznych. Stąd te atawizmy, które jej wybaczam. Tworzy kulturowy zlepek, co raz budzący skojarzenia a to z Bliskim, a to z Dalekim Wschodem, a to z niby bardziej naszym judeochrześcijańskim zapleczem.

Wokół samej artystki osadza się specyficzna aura. Gdy spotkałem się z jej sztuką po raz pierwszy, zeszłej jesieni podczas „Silwohortiaromaterapii” w Otwocku, gdzie też przypominano, że człowiek to tylko drobny trybik większej maszyny, najbardziej wszystkim utkwiło, że Fuchs to nomadka. Że co jakiś czas wędruje sobie z miejsca w miejsce, wdychając na górskich szczytach mądrości o świecie. Ale kilka miesięcy później spotkałem ją i Magdę Kardasz, kuratorkę Miejsca Projektów Zachęty, na otwarciu wystawy w Polach Magnetycznych, więc bywa i w galeriach.

fuchs6

fuchs7.jpg

Wystawę Fuchs warto odwiedzić chociażby po to, by na własne oczy przekonać się, jak świetnie aranżuje przestrzeń. Wystawiający tu od kilku lat artyści nigdy do końca nie wiedzieli, co zrobić z pomieszczeniem w piwnicy, a tu, proszę bardzo, jak się potrafi, to i z piwnicy da się coś wyczarować. Ale całość przesiąknięta jest jakąś artystyczną szczerością, więc może z tym nomadyzmem jest coś na rzeczy – jak naiwnie nie brzmiałoby przebąkiwanie o szczerości w kontekście sztuki, galerii, miasta i dziewczyn z żółtymi parasolkami przechadzającymi się ulicą Foksal, które przełamując cielesne dystanse wróżą z dłoni niemieckim turystom w japonkach, zapewniając, że dla świętego spokoju powinni skorzystać z usług lokalu ze striptizem. No ale w końcu, jak przypomniał mi dosłownie przedwczoraj wspaniały pisarz i poeta Richard Brautigan, z każdą kroplą / deszczu / zaczyna się / ocean.

Zapytanie nr 34

zapytanie34.png

Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zawsze owiane było pewną aurą tajemnicy. Co tak naprawdę myśli minister? Co dzieje się za złoconą bramą na Krakowskim Przedmieściu? Co chce osiągnąć minister, dobrowolnie rezygnując z części i tak niewielkiego budżetu (Zdrojewski)? I co oznaczać będzie „dobra zmiana” w kulturze (Gliński)?

Zazwyczaj czytać trzeba między wierszami albo czekać na fakty dokonane. Informacje pochodzą z marginesów. Ostatnio – dzięki ZPAP.

Związek Polskich Artystów Plastyków miał w swojej historii karty wręcz heroiczne – na początku lat 80. poparł strajki na Wybrzeżu, przez co po wprowadzeniu stanu wojennego został ukarany rozwiązaniem. Wstał jak feniks z popiołów po zmianie ustrojowej w Polsce i szybko stał się instytucją marginalną, nie reprezentującą szerokiego środowiska sztuk wizualnych, konserwatywną (artystycznie i politycznie) oraz konformistyczną. Szkoda, bo artyści związku potrzebowali, tylko nie w takiej formie.

Nie trzeba było czekać, by ZPAP, organizacja niemrawa, która dla artystów nie zrobiła w ostatnich latach NIC, nie spróbował po wygranych przez PiS wyborach przypomnieć o sobie i swoich dawnych przywilejach. Oto pod koniec poprzedniego roku Oddział Warszawski ZPAP ustami posła PiS i zadeklarowanego wroga sztuki współczesnej Artura Górskiego (zmarł na początku kwietnia) skierował zapytanie do ministra Glińskiego, sugerując, by przywrócić coroczne wystawy związkowe w Zachęcie, jak za dawnych czasów. Jak pisał Górski, „będzie to powrót do dobrej tradycji, od której Zachęta odeszła, a dla której powstała w XIX w. tj. krzewienia i rozwoju sztuki polskiej”. Przeglądy takie mają trwać około półtora miesiąca i obywać się „bez jury”. Górski wsparł tu członkinię ZPAP Bognę Lewtak-Baczyńską, cytując jej list, w którym ta snuła fantazję o przeglądach w Zachęcie: „nie dopuszczane byłyby tylko prace obrażające uczucia narodowe, religijne i obyczaje”. Inne okręgi ZPAP „mogłyby podobne przeglądy organizować z pomocą mecenatu państwowego w najbardziej reprezentacyjnych galeriach swoich województw”.

Właśnie karierę na mediach społecznościowych robi odpowiedź ministra na „zapytanie nr 34” z 5 kwietnia. To jest właśnie ta notatka z marginesu, z której dowiedzieć się możemy o zamiarach MKiDN.

W odpowiedzi minister właściwie obiecuje Oddziałowi Warszawskiego ZPAP wystawy w Zachęcie, zapewniając, że propozycja ta „wpisuje się w kierunek myślenia MKiDN o zmianach w promocji polskich twórców”. Sprawa ruszyła z miejsca. Przedstawicielka związku Bogna Lewtak-Baczyńską podjęła już rozmowy z podsekretarzem stanu w ministerstwie Wandą Zwinogrodzką. Oczywiście nie ma mowy o pytaniu o zdanie dyrekcji Zachęty.

Dlaczego minister miałby pytać o zdanie dyrekcję Zachęty? Skoro, jak twierdzi w tym samym dokumencie, problemem jest „mafia kulturalna”, „zamknięta grupa kilkudziesięciu kuratorów, artystów, właścicieli i dyrektorów galerii, a także krytyków sztuki, dystrybuującej uznanie i pieniądze oraz udzielającej swojego poparcia jedynie wąskiej grupie związanych z nimi artystów poprzez uzyskanie kontroli nad wieloma mechanizmami funkcjonującymi w polskim świecie sztuk wizualnych”. Ministerstwo przygląda się więc statusom instytucji, w tym Zachęty, i je w najbliższej przyszłości zmieni.

To, że teza o wyimaginowanej „mafii bardzo kulturalnej” może stać się instrumentem politycznym w kulturze, wiadomo było już w momencie, gdy tekst Moniki Małkowskiej pojawił się na łamach „Rzeczpospolitej”. Wymysł środowiskowo urażonej krytyczki jest jak teza o zamachu i plotka o Amerykanach zrzucających z samolotów stonkę ziemniaczaną. Posłuży do uzależnienia instytucji od władzy politycznej, dokonywanego rękami paru frustratów.

To, co Gliński i Małkowska jednym głosem nazywają „mafią kulturalną”, to po prostu środowisko sztuk wizualnych, które dużym, wieloletnim wysiłkiem zmodernizowało instytucje sztuki, zaczęło budować kolekcje, stworzyło międzynarodowe relacje. Wszystkie te osiągnięcia są dziś zagrożone – próbuje się rozmontować program „Narodowych kolekcji sztuki współczesnej”, przez zwrot na prawo we wrocławskim ratuszu pracę straciła Dorota Monkiewicz. Dzisiaj partnerem do rozmów i „przedstawicielem środowiska” dla ministra Glińskiego jest ZPAP.

Czego dowiedzieliśmy się z „Odpowiedzi na zapytanie nr 34” o „dobrej zmianie” w kulturze? Kierunek – Zachęta!

O Warszawie w „Even Magazine”

12795334_999609190077475_4030204367066305644_nW trzecim numerze wychodzącego w Nowym Jorku „Even Magazine” reprezentuję Warszawę. Piszę o trzech wystawach z poprzedniego roku: „Sporze o odbudowę” w ramach festiwalu „Warszawa w budowie”, „Zaraz po wojnie” w Zachęcie oraz „Majątku” w Królikarni (tę ostatnią recenzowałem wcześniej na łamach „Dwutygodnika”: „Nasze dobra i majątki”); wszystko w kontekście obecnej sytuacji politycznej w Polsce i hasła „Polska w ruinie”. Niestety pismo wychodzi drukiem, więc tekst musiał powstać odpowiednio wcześnie, a sytuacja jest dynamiczna (samo hasło o zrujnowanym kraju zdążyliśmy już zapomnieć). Siłą rzeczy już w momencie druku artykuł jest nieco nieaktualny.

Fragmenty tekstu (początek i koniec) dostępne są na stronie internetowej pisma: evenmagazine.com/iii-warsaw.

Artyści-kuratorzy

DSC01627

Na „Dwutygodniku” piszę o trzech wystawach w Warszawie (dwóch w Zachęcie i jednej w Królikarni), w których artyści wychodzą w rolę kuratorów: Artysta + kurator = ?.

Najbardziej godna polecenia jest wystawa przygotowana przez Zbyszka Liberę w Królikarni – „To nie moja wina, że otarła się o mnie ta rzeźba”. Libera wybiera z kolekcji Królikarni prace tak, by opowiadały jakieś mikro-historie. Komentuje je własnymi rysunkami. Piszę na przykład:

„Libera ogłasza też ‚Mistrzostwo świata w rzeźbie kobiet’. Dokonania polskiego wunderteamu rzeźbiarek, od Aliny Szapocznikow po Zuzannę Janin, humorystycznie zestawia z osiągnięciami polskich biegaczek, rekordzistek świata, Ireny Szewińskiej i Ewy Kłobukowskiej. Największe wrażenie robi jednak kącik, w którym dwie matrony, rzeźby Xawerego Dunikowskiego, wzięły się pod boki i groźnie łypią na nagiego chłopca dłuta Alfonsa Karnego. Sam Libera często wspomina, że w młodości otaczały go silne kobiety, matka i babka. Może w tym zestawieniu jest coś autobiograficznego? A może Libera jako mężczyzna poczuł się dyskryminowany? Nie posądzałbym go o to. Nie zapominajmy, że odwrócenie męskiego spojrzenia dotyczy wyłącznie sztuki, a nawet w sztuce to ciągle pobożne życzenia, zwane z angielska wishful thinking. Nie dajmy się zwieść manipulacji, jakkolwiek byłaby kusząca”.

Wystawie towarzyszy świetny program spotkań „przy rzeźbach” – z Anką Ptaszkowską o Henryku Stażewskim, z Andrzejem Przywarą o Edwardzie Krasińskim, z Agatą Jakubowską o Alinie Szapocznikow.

 

Zwyciężczyni

izatarasewicz

Iza Tarasewicz z Nagrodą Spojrzenia Deutsche Banku! Chyba wszyscy się tego trochę spodziewali. Jury, w którym miałem przyjemność zasiadać, potwierdziło te przypuszczenia i sam jestem w stu procentach przekonany do tego werdyktu. Ostatnie lata przyniosły kilka świetnych realizacji i wystaw Izy, chociażby „Clinamen” w Królikarni. Z całej piątki finalistów Tarasewicz to z pewnością artystka najbardziej dojrzała, świadoma formy, materiału, wciąż poszukująca. Warto podążać za jej twórczością, za tym, jak ewoluuje, jak różne elementy łączą się w nowe konstelacje, ulegają przemianom, nabierają nowych znaczeń w różnych kontekstach.

Wreszcie twórczość Tarasewicz to nie pusty formalizm, którego ostatnio sporo, co zresztą widać na konkursowej wystawie. Tarasewicz, chociaż czasami – jak na wystawie w Zachęcie – zdradza swoje inspiracje, właściwie nie potrzebuje podpórek, wyjaśnień. Nic na siłę. Jej prace bronią się same i to jest pewnie ta dojrzałość. Można się nimi zachwycić, odbierać na poziomie zmysłowym, ale też – jeśli kogoś najdzie ochota – napisać o tym teoretyczny esej. Bo wiele się tu dzieje. Jest powrót do podstawowych procesów, fizycznego konkretu, kruchej materialności, a ostatnio coraz częściej pewne subtelne odniesienia do bliskich nam estetycznych wzorców, co czyni tę twórczość bardzo aktualną. Izo, jeszcze raz gratuluję!

Na marginesie warto też podkreślić ponadparytetową przewagę artystek nad artystami w tegorocznej edycji konkursu (w proporcji 4:1, drugą nagrodę, rezydencję we Włoszech, otrzymała Ada Karczmarczyk). Ostatni raz artystka wygrała Spojrzenia w 2003 roku, podczas pierwszej edycji konkursu, gdy tryumfowała Elżbieta Jabłońska. Potem dominowali już chłopcy – Kurak, Simon, Bąkowski, Smoleński, Jastrubczak. Skądinąd świetni artyści. Ale coś na pewno jest tu na rzeczy i te statystyki mówią nam dużo o polskim świecie sztuki. Tym bardziej cieszę się z tego przełamania męskiej passy.

Poza tym lubię Spojrzenia. Mimo że trzeba być na liście, że jest galowo, w kolorowych światłach, to jednak są w tym wciąż jakieś emocje. Gdy w Zachęcie kończy się wino, obok jest Eufemia.

Zaraz po

zarazpo3

To rzadka okazja i przyjemność obcować z wystawą tak dobrze zaplanowaną, zaprojektowaną i przygotowaną od strony merytorycznej. Mówię o wystawie „Zaraz po wojnie” w Zachęcie, przygotowanej przez Agnieszkę Szewczyk i Joannę Kordjak. Rzecz dotyczy II wojny światowej, a dokładniej – kilku pierwszych lat po wojnie. Chociaż nie dalej jak przedwczoraj, na wykładzie towarzyszącym wystawie profesor Marcin Zaremba, autor książki „Wielka trwoga”, udowadniał, że wojna się na dobrą sprawę nigdy nie skończyła. „W umysłach trwa do dzisiaj”, mówił. Odziedziczyliśmy po wojnie pewne nawyki kulturowe.

Zaremba opisywał specyficzny dualizm nastrojów po II wojnie światowej: z jednej strony pęd do życia (do zabawy, ale też do prokreacji), z drugiej zaś strony strachu. Sam specjalizuje się w badaniach tego drugiego. Mówił o ogromnej ilości siejących panikę plotek, o powojennej anomii, rozpadzie więzi, przestępczości, strachu przed Armią Czerwoną, ewentualną kolejną wojną światową, o niepewności granic.

Ten dualizm obecny jest w każdej sali wystawy, która zajmuje niemal całe piętro Zachęty. Rozpina się między fotografiami dokumentującymi rzeczywistość i dramatyczne wydarzenia tego okresu a propagandą wizualną, plakatami czy prasą, z których grafik Błażej Pindor wykleja ogromne ścienne kolaże. Gdzieś pomiędzy plasuje się sztuka.

Wchodzimy w dramat. W odkrywanie zbrodni hitlerowskich i całkiem świeże pogromy na Żydach, jak ten w Kielcach, na fotografiach Julii Pirotte. No i ruiny, morze ruin – na zdjęciach, obrazach, rysunkach. Narracja wystawy jest klasyczna. Zniszczenia – odbudowa, trauma – budowanie nowego, ruiny – rozczłonkowane ciała, zwalanie pomników starych – budowanie nowych. Gdy mowa o zniszczeniach i wysiłku budowlanym, „Zaraz po wojnie” pokrywa się ze „Sporem o odbudowę” otwartym w byłym liceum Hoffmanowej w ramach tegorocznej edycji festiwalu „Warszawa w budowie”, chociaż nie znajdziemy tu raczej odniesień do teraźniejszości, poza jedną fotografią Pindora dokumentującą „remont”, czy raczej rozbiórkę Smyka. Wystawa w Zachęcie rozgrywa się raczej na napięciu między ówczesną rzeczywistością a propagandą, rzeczywistością a metaforyką proponowaną przez artystów.

zarazpo2

Sporo tu ciekawych, wybitnych dzieł sztuki, przykładów nie zawsze książkowych. Jak odkryty na nowo Bronisław Linke ze wspaniałym obrazem „Balet” z cyklu „Kamienie krzyczą”. W interesującą dyskusję wchodzą ze sobą Andrzej Wróblewski i Władysław Strzemiński. „Ziemia” Wróblewskiego z 1948 roku, namalowana na białym tle kula składająca się z wielu kolorowych „kafelków”, zaskakująco koresponduje z mozaiką ułożoną z gruzów na podłodze w kolonii WSM na Żoliborzu przez Barbarę i Stanisława Brukalskich, i to dokładnie w tym samym roku. Takich smaczków jest więcej. Obrazy Mariana Bogusza, fotomontaże Stefana Rassalskiego, dokumentacja pierwszej ekspozycji w Muzeum Auschwitz-Birkenau czy odsłonięcia pomnika Żydów walczących w II wojnie światowej – niejedno można tu odkryć. W jednej sali rozbrzmiewa przemówienie Bieruta, w innej – „Nokturn na orkiestrę” Andrzeja Panufnika skomponowany w 1947 roku.

Skoro jesteśmy w latach 40., co jakiś czas słyszymy charakterystyczny tembr głosu lektora Polskiej Kroniki Filmowej. Tę naiwną propagandę dawno nauczyliśmy się brać w nawias, raczej nas śmieszy niż straszy. A jednocześnie wiemy, że wcale tak różowo nie było. Wystawie patronują zresztą dwie książki wydane w ostatnim czasie, właśnie „Wielka trwoga” Zaremby oraz „1945. Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej. Nie do końca jednak odnajdziemy tu dramatyczny klimat tych lektur. Złowroga, budząca trwogę rzeczywistość będzie raczej kontrapunktem dla propagandy. Naprzeciwko propagandy antyniemieckiej – zdjęcia z pogromu dokonanego przez Polaków. Obok prototypów powojennego wzornictwa, projektów tkanin i mebli Strzemińskiego – zdjęcia z warszawskich targów, ukazujące nędzę tego okresu. Mam jednak wrażenie, że propaganda dominuje, podkręcona w dodatku przez fotokolaże Pindora.

Gdy już opuszczamy sale bliższe doświadczenia wojny, to napięcie rozpływa się. Fajny dizajn, kino, pocieszne komentarze lektora PKF i robiąca wrażenie Wystawa Ziem Odzyskanych z wieżą z wiader i nowoczesnymi pawilonami projektowanymi m.in. przez Stanisława Zamecznika. „Zaraz po…” przyjmuje perspektywę ku lepszemu, nowemu, chociaż wiemy, że za chwilę nastanie socrealizm. No i wciąż dotyczy tylko Polski i Polaków. Stąd ciągle mamy tu Ziemie Odzyskane oglądane z perspektywy propagandy, ale nie Ziemie Utracone, czy „Dziki Zachód”, o którym czytamy chociażby u Grzebałkowskiej.

zarazpo4

Dzięki tym lekturom oglądamy tę wystawę z inną wiedzą i inną świadomością niż oglądalibyśmy jeszcze kilka lat temu. Odnoszę wręcz wrażenie, że sztuka to za mało. Przypomniało mi się, jak na 7. Biennale w Berlinie Artur Żmijewski zaprosił do współpracy Centrum Przeciwko Wypędzeniom, które zorganizowało w Deutschlandhaus mini-wystawę pamiątek Niemców uciekających przed nadciągają Armią Czerwoną i porzucających swoje domy, by nigdy do nich nie powrócić. Miało to swoją siłę. Przypomniała mi się niedawna wystawa „Majątek” w Królikarni, gdzie m.in. za pomocą ruin i destruktów rzeźb z byłego niemieckiego majątku na Mazurach mogliśmy poczuć atmosferę „zaraz po” po obu stronach frontu.

Rodzaj dysonansu poznawczego w Zachęcie wynika też po części z faktu, że kuratorki zdecydowały się zrobić wystawę nieprzeładowaną informacjami, czytelną, na swój sposób lekką, a bardziej pogłębioną dyskusję przenieść do towarzyszącej ekspozycji publikacji; po części zaś z tego, że to jednak wystawa sztuki czy – nieco szerzej – dotycząca kultury wizualnej i życia intelektualnego, dla którego realia materialne i społeczne to tylko pewien kontekst. Z wystawy nie dowiemy się, jakie panowały nastroje społeczne. Ale poznamy, jaki przekaz otrzymywali Polacy przed seansem w kinie, a nawet, co mogli sobie w kinie obejrzeć (jedną ze ścian pokrywają plakaty filmowe). Taki obraz jest zawsze ułomny, a miejscami niemal nostalgiczny.

Dzikie pola

A
Zbigniew Makarewicz, Ernest Niemczyk, „Muzeum Archeologiczne Festung Breslau”, 1970 (detal)

Rzutem na taśmę, kilka słów o wystawie „Dzikie pola” w warszawskiej Zachęcie. Zanim się zamknie.

Wydaje mi się niesprawiedliwe sprowadzanie tej ogromnej, gęstej ekspozycji do roli promocji Wrocławia jako Europejskiej Stolicy Kultury czy Muzeum Współczesnego Wrocław, które wystawę przygotowało. To przede wszystkim wystawa historyczna. Wchodzimy w lata 60., wychodzimy – dzisiaj. Sporo tu ważnych, ciekawych prac. Jest się nad czym pochylić. Wrocławskie środowisko odegrało w przeszłości niebagatelną rolę w historii polskiej sztuki (podkreślę: w przeszłości). I to widać.

Zresztą należy wkład MWW docenić. Muzeum działa w okrągłym poniemieckim bunkrze nieco poza centrum Wrocławia. To siedziba tymczasowa, ale nic na razie nie wskazuje na to, by nowy budynek miał wkrótce powstać. Dyrektorka Dorota Monkiewicz i zespół kuratorów systematycznie badają jednak środowisko artystów, które zrodziło się w mieście po wojnie, organizują tematyczne wystawy i opracowują archiwa. Jest to więc nie tylko instytucja wystawiennicza, ale też badawcza. „Dzikie pola” podsumowują kilka lat tej aktywności. W Zachęcie wystarczyło ułożyć pokazywany wcześniej we Wrocławiu materiał w dłuższą narrację.

Od momentu otwarcia swej tymczasowej siedziby Muzeum wpisywało też swe działania i sztukę Wrocławia w szeroką perspektywę historyczną – Wrocław to największe miasto na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Pierwszym gestem nowej wrocławskiej instytucji było wydanie jednodniówki o Festung Breslau (otwarcie MWW komentowałem w „Dwutygodniku”). Przypomniano w niej moment, w którym Breslau stał się Wrocławiem. Potem przyjechali tu Polacy. Ten sam moment, z obu stron frontu, świetnie opisała w swojej najnowszej książce Magdalena Grzebałkowska.

Historyczny kontekst został też zaznaczony na wystawie w Zachęcie, chociaż uległ tu pewnemu rozproszeniu. Jedna z najciekawszych prac „Dzikich pól” dotyczy płytkiej archeologii – Zbigniew Makarewicz i Ernest Niemczyk podczas sympozjum Wrocław ’70 zaproponowali wykopki, sprawdzenie, co we Wrocławiu kryje się pod ziemią. Można się łatwo domyślić co. Widzimy zresztą próbkę takich poszukiwań. Artyści ujawniali więc to, co w tamtym latach było skrzętnie ukrywane – niemiecką przeszłość miasta. Gdyby udało się wtedy zrealizować ich pomysł, być może pewne rzeczy już dawno mielibyśmy przerobione.

B

Ale „Dzikie pola” to wystawa nierówna, pełna urywających się wątków. Jakby tych kilku lat prężnej działalności Muzeum nie potrafiono przełożyć na formułę dużej, przekrojowej wystawy o historycznym korzeniu. Rzeczy mniej ważne mieszają się z ważnymi, słabe z wybitnymi. Ambicja pokazania wszystkiego i okraszenia całości współczesnymi pracami spowodowała, że gdzieś po drodze gubi się myśl wiodąca, a czołowe postacie wrocławskiej sceny, jak Ludwiński, Grotowski, Jurkiewicz pozostają w cieniu. Najciekawsze momenty wystawy to poezja konkretna, Sympozjum Plastyczne Wrocław ’70 oraz sala, w której przypomniano zorganizowaną staraniem Natalii LL międzynarodową wystawę „Sztuka kobiet”.

Dla jasności należałoby chyba przesunąć granice – tym razem czasowe. Jeśli mowa o tym, że Wrocław po wojnie odradzał się jako nowe miasto, najlepiej uzmysłowiłoby to pokazanie, jak wyglądało tam niemieckie życie kulturalne przed wojną, a przynajmniej niemieckiej kultury materialnej, która przecież we Wrocławiu jest obecna (na czele ze wspomnianym bunkrem-muzeum). To byłby gest otwierający jakąś dyskusję. Znowu bowiem dowiadujemy się, że Wrocław leży na Ziemiach Odzyskanych, ale towarzyszy temu głównie narzekanie, że miasto było traktowane po macoszemu przez władze PRL (tradycyjne wywożenie cegły, opóźnienia w odbudowie), a nowi mieszkańcy długo nie czuli się gospodarzami z prawdziwego zdarzenia. Niemcy to wciąż nieobecne duchy.

Do tego trudny, nieprzepracowany jeszcze temat Ziem Odzyskanych pokazuje się tu w sposób zupełnie nieczytelny, pracami Allana Sekuli, który fotografował amerykańską bazę wojskową w Kiejkutach (Mazury), czy fotografią Rineke Dijkstry, która w 1992 roku sfotografowała polskie dzieci na plaży w Kołobrzegu (Pomorze Zachodnie). To świetne prace, ale do dyskusji o historycznym balaście Wrocławia nic nie wnoszą. Ich obecności widz nie potrafi sobie niczym wytłumaczyć, poza faktem, że pochodzą z kolekcji Muzeum Współczesnego.

Takie operacje stały się jednak kuratorską manierą, mało dziś historycznych wystaw bez „interwencji”. Kuratorzy nie zauważają, jak trudny do przeprowadzenia to zabieg, jak łatwo o banał. Na „Dzikich polach” chyba należałoby jednak zrezygnować z komentowania dzieł historycznych pracami współczesnych twórców. Te pierwsze same się świetnie obronią i nie potrzebują wątpliwych podpórek. A rezygnacja z tych drugich zwolniłaby nieco miejsca, by pełniej opisać niektóre zjawiska. Gdyby usunąć z wystawy prace Sekuli, Daniela Malone’a, Laury Paweli na niczym by „Dzikie pola” nie straciły, a zyskały na klarowności.

C
Przykład tego, jak nie pokazywać sztuki lat 80.

Być może należałoby też zamknąć narrację nieco wcześniej (naturalną cezurą jest rok 1989), zamiast ciągnąć ją do dnia dzisiejszego. Końcówka wystawy z pracami artystów współcześnie tworzących we Wrocławiu to najsłabszy punkt programu. Blado wypadają też lata 80. i nie pomogło wymalowanie poświęconych im sal czarną farbą. To, co było „dzikie”, zamknięto tu w ramkach. Nieproporcjonalnie dużo miejsca zajmuje zaś dokumentacja performatywnych koncertów zespołu Kormorany, który reprezentowany jest na wystawie obszerniej niż jakikolwiek artysta. W innym miejscu Jerzy Grotowski został ledwie liźnięty. Ale całkiem sporo miejsca poświęcono „wrocławskiej szkole plakatu”. To co ważne i wyjątkowe, gubi się w natłoku różnych zjawisk.

Wystawa zdradza ambicje ogarnięcia wszystkiego. Pierwsze skrzypce wiodą sztuki wizualne, ale jest i kącik architektury, i kącik teatru, korytarzyk poświęcony wytwórni filmowej. Każdy segment ma osobnego kuratora. Stąd wrażenie rozbicia wystawy na wiele części oraz opinia krytyków, że miasto napina się jak może, by się pochwalić – „Mamy!”.

Jest pewne stare polskie przysłowie o sześciu kucharkach. Jako wieloskładnikowa zupa „Dzikie pola” również trącą nadmiarem przypraw. Jakby na wystawie ścierały się różnego rodzaju ambicje. Jakby zbyt dużo chciano tu wygrać. I zaznaczyć różnorodność, i ciągłość, i historyczne konteksty, i (rzekomą) dynamikę współczesnej sceny. Prace historyczne pogodzić ze współczesnymi. Krótko mówiąc, wystawie zabrakło szerokiego, spajającego spojrzenia.

Spojrzenia

piksa
Agnieszka Piksa

Właśnie otworzyła się wystawa nowej edycji konkursu Spojrzenia, nagrody fundowanej przez Deutsche Bank. Chociaż to wciąż najważniejsza nagroda artystyczna przyznawana w Polsce, budzi coraz mniej emocji. A budzi coraz mniej emocji, gdyż w niewielkim stopniu odzwierciedla dynamikę naszej sceny. Wcześniej niezauważeni w Spojrzeniach pozostawali robiący gdzie indziej kariery malarze. Nigdy nominowany nie był Jakub Julian Ziółkowski, a neosurrealiści nie mogli stanąć w szranki ze sztuką bardziej zakorzenioną w rzeczywistości. Konkursowi brakuje nerwu.

Chodząc po nowej wystawie, też myślałem o nieobecnych. Efekty obrad jury, które nominowało piątkę kandydatów (głównie kandydatek) do nagrody, niezbyt pokrywają się z tym, co wzbudzało największe emocje w świecie sztuki w ostatnich dwóch latach. Konkurują ze sobą Alicja Bielawska, Ada Karczmarczyk, Piotr Łakomy, Agnieszka Piksa i Iza Tarasewicz. Brakuje mi tu najbardziej dwóch nazwisk: Honoraty Martin i Łukasza Surowca. To przecież o nich mówi się i dyskutuje (zwłaszcza o działaniach Martin, ale przypomnę też świetny śląski mural Surowca). Chyba nie jestem w tej opinii odosobniony.

Wiem, jak wyglądają nominacje, sam trzykrotnie uczestniczyłem w jury nominującym w poprzednich latach. Dziesięciu krytyków i kuratorów proponuje po dwa nazwiska, potem się głosuje, a potem wszyscy są nieco zdziwieni wynikami głosowania. Nie wiem, czy nikt nie wysunął kandydatury ani Martin, ani Surowca. Ale ich brak odbija się to na randze konkursu, któremu szczerze kibicuję. Spojrzenia mają już swoją tradycję i stałe miejsce w kalendarzu. Przydałoby się jeszcze trochę ożywczego napięcia.