Hyon Gyon w Parasol Unit

hg1
„We Were Ugly”, 2017

Rok temu, czyli jeszcze w starym świecie, pojechaliśmy z Anką do Londynu na krótki, intensywny muzealno-galeryjny rekonesans. I prosto z lotniska trafiliśmy do Parasol Unit na wystawę Hyon Gyon. Hyon Gyon to imiona artystki, tak naprawdę – podobnie jak duża część Koreańczyków – nosi nazwisko Park. Od kilku miesięcy używa nowego pseudonimu Si On (już jako Si On miała ostatnio wystawę w galerii Hunt Kastner w Pradze), ale ponieważ piszę dziś o jej wystawie sprzed roku, będę się w tym tekście trzymał jej poprzedniej wersji jej imienia.

Hyon Gyon poznałem przy okazji jej wspólnej wystawy z Kubą Ziółkowskim, jej mężem, w CSW w Warszawie. Ponieważ wystawa była pierwotnie planowana jako indywidualna wystawa Kuby, równorzędność ich ról w jej przygotowaniu nie w pełni wybrzmiała, niestety także w moich tekstach (samo CSW uznało ją bowiem za wystawę Ziółkowskiego). To dla Kuby przeprowadziła się do Polski. Ale to właśnie wtedy polscy widzowie mogli zetknąć się po raz pierwszy z pracami Hyon Gyon i przekonać się o rozmachu i energii tej artystki, chociaż nie wszystkim przypadły do gustu wykorzystywane przez nią materiały, głównie pluszowe zwierzaki. Zauważona przez kuratorów, kilkukrotnie pokazywała już swoje rzeźby w Polsce (m.in. na wystawie o sarmatyzmie w BWA w Tarnowie czy na Krakowskim Salonie Sztuki). Do tego Hyon ma oko do ciuchów (co było widać w jej rzeźbach pokazywanych w CSW), a malowane przez nią kurtki to po prostu malarskie dzieła i mam nadzieję, że ich zbytnio nie niszczy.

kurtkahyon
Kurta Hyon Gyon, 2018

Ale na jej wystawę indywidualną trzeba się było wybrać do Londynu. W przeciwieństwie do wystawy w CSW, tu rzeźb było nieco mniej. Hyon Gyon to przecież przede wszystkim malarka. Malarstwo studiowała w Korei i w Japonii. Potem mieszkała jeszcze kilka lat w Nowym Jorku. A Kuba Ziółkowski zanim się w niej zakochał, najpierw docenił jej sztukę. Pamiętam jego zachwyty nad jej szalonym, dwudziestometrowym obrazem namalowanym na styropianie i częściowo w nim wypalanym, przygotowanym specjalnie na jej wystawę w Kioto w 2017 roku. I to właśnie ten obraz, zatytułowany „We Were Ugly” , zdominował też jej wystawę w londyńskim Parasol Unit.

To praca wyjątkowa nie tylko pod względem rozmiarów. Nie tylko oddaje specyficzną energię Hyon Gyon, ale to właśnie w niej widziałbym źródło jej najnowszych rzeźb. Bo – to należałoby podkreślić – nie ma właściwie dla niej materii, z którą nie miałaby się odwagi zmierzyć, może nią być i klasyczne płótno, drewniany kloc czy opona od kombajnu. To zmaganie, bardzo dosłowne, z materią widać w skończonych pracach. Wszystko się tu wylewa, przekształca, stawia opór.

hg5
„We Were Ugly”, 2017

hg3

hg4

hg2

Wróćmy do tego, że byliśmy brzydcy. Pierwszy rzut oka jest zwodniczy. Czy to kwietna łąka, nad którą wybuchła puszka różowej farby? Wystarczy zrobić krok, by ten kolorowy świat się dziwnie przekształcił. Wszystko tu się pali i topi. Dosłownie – Hyon Gyon z palnikiem w ręku topiła styropian, który był podłożem dla tego gigantycznego obrazu. To co brałem za łąkę okazuje się morzem czaszek (jak Sasnalowe bratki!) oraz przyglądających się nam wytrzeszczonych oczu. Gdy podejść jeszcze bliżej i przyjrzeć się temu obrazowi zupełnie z bliska, ukaże się nam niepokojąca pompejańsko-hiroshimska faktura spalonej skóry. Nie wiadomo, czy to wszystko wynik bomby czy innej katastrofy, ani ile właściwie ciał pochłonęła ta hekatomba. A może po prostu takie emocje miała właśnie w głowie artystka. Do tego tytuł – zdanie w czasie przeszłym – wydaje się sugerować, że może już „nas” nie ma? Byliśmy brzydcy.

hg9
„Turn Around, Turn Around”, 2011

hg91

hg92

Rzadko zdarza się, by potworności były tak atrakcyjne i wciągające jednocześnie. W tym może najbardziej odbija się dalekowschodnia tradycja tej twórczości (jeśli ktoś widział, jak Takashi Murakami zobrazował tsunami, to wie, o czym mówię). Ta feeria barw i materii najpierw nas urzeka, a dopiero później ujawnia swą potworowatą naturę, by po chwili ponownie nas uwieść. Sprzeczne emocje i doznania, podniecenie i obrzydzenie. Wielu z nas to przecież lubi.

hg6
„Flame”, 2010

hg8

hg7

I tak jest z każdym obrazem Hyon Gyon, także z tymi wcześniejszymi, wykonanymi w bardziej tradycyjnych i zdyscyplinowanych technikach. Jak „Płomień” („Flame”) z 2010 roku, będący znowu tęczowo-włochatą śmiercią pluszowych bogów, którzy zabierają ze sobą wszystkich pomniejszych wyznawców. Jakby nowa wersja „Piekła” Boscha. Te nieco starze prace na papierze naklejonym na płótno jeszcze bardziej wciągają bogactwem detali i różnorodnością zamieszkujących je stworów.

hg98
„The Last Man”, 2017
hg97
„Nobody Cares About Your Misery”, 2018

Rzeźbiarskie kreatury Hyon Gyon też przeżyły (lub nie) jakąś katastrofę, a jeszcze mają siłę, by wytrzeszczyć zęby lub postawić na sztorc członki. Wśród nich moją uwagę przykuła dziewczynka z dwoma kucykami zatytułowana „Nikogo nie obchodzi twoje cierpienie”. To Czarodziejka z Księżyca po przejściach. Bladymi rękoma dramatycznym gestem próbuje zasłonić szczerzące ze strachu zęby usta (a przecież nie dotykamy twarzy, wirus!). Z grubo ciosanej głowy wystają dwa nadpalone warkocze. Ale wciąż w wytrzeszczonych oczach ma symbole dolara. Nawet po katastrofie „Money makes the world go around”.

Niemal wszyscy piszący o sztuce Hyon Gyon, ale też ona sama zawsze powracają do koreańskiego szamanizmu, systemu eklektycznych wierzeń i praktyk. Dorastając w koreańskiej kulturze, miała nimi przesiąknąć. Ponieważ jestem w sprawach szamanizmu ignorantem, nie potrafię sobie nawet wyobrazić, o czym tak naprawdę mowa. Przeczytałem gdzieś tylko, że Hyon jako mała dziewczynka obserwowała wypuszczanie z jej rodzinnego domu duszy zmarłej babci.

hg93
„Hello Another Me”, 2011

hg96

hg94

Ale podobnie jak Hyon Gyon tworzy bardzo intuicyjnie, tak my również intuicyjnie możemy też odbierać jej sztukę. Ale nie tylko – bo o ile z perspektywy Europy, koreański szamanizm jawi się jako egzotyczny i być może najbardziej ciekawy, w pracach Hyon Gyon najbardziej fascynuje raczej wielość tradycji, do jakich się odnosi, emocje wspólne ludziom z bardzo odległych kultur. Hyon Gon potrafi łączyć świat mityczny z popkulturą, voodoo i malarstwo materii. Jej malarstwo rozciąga się między mięsistym wżeraniem się w styropian i bardzo wycyzelowanymi detalami. Jest groteskowe, seksualne, agresywne.

Gdy dziś wracam do tej wystawy, dziwię się trochę zrobionym przez siebie zdjęciom i sam siebie zaskakuję makabrycznymi opisami. Bo zapamiętałem tę wystawę jako pogodną i wyszliśmy z niej z Anką nie tyle przygnębieni, co podekscytowani.

hg95

#postyktorychnienapisalem Podobnie jak wielu freelancerom, początkowo wydawało mi się, że społeczna izolacja nie różni się bardzo od mojego normalnego stylu życia. Nie spodziewałem się nawet, jak szybko da mi się we znaki. To wracanie do starych wystaw jest być może próbą zachowania trzeźwości umysłu. Nie wychodźcie bez potrzeby i szanujcie zdrowie tych, którzy pracują w czasie, gdy chowacie się w domach. #zostanwdomu

Święte nic

swietenic2.jpg

Polecam mój tekst o wystawie Jakuba Ziółkowskiego i Hyon Gyon „Święte nic” w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej”.

„Święte nic” w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej to wystawa o duchowej przemianie i artystycznym spotkaniu. Spotyka się tu dwoje artystów: Jakub Julian Ziółkowski i Koreanka Hyon Gyon. On, znany do tej pory wyłącznie jako malarz, ukazuje nowe oblicze swojej twórczości, ona po raz pierwszy ma okazję zaprezentować się polskiej publiczności.

Najpierw Ziółkowski zakochał się w jej sztuce. By na własne oczy zobaczyć jej ogromną malarską instalację, poleciał do Kioto. Gdy poznali się osobiście, zakochali się w sobie. Dziś są już małżeństwem, mieszkają w Krakowie, dzielą pracownię i zdarza się, że razem tworzą. „Hyon jest największą artystką, jaką w życiu poznałem”, mówi Ziółkowski. Wspólne życie i praca owocują spontanicznymi artystycznymi kolaboracjami. Wystawa w CSW jest pierwszą manifestacją ich artystycznej relacji.

swietenic3.jpg
Jakub Julian Ziółkowski, Połączenie, 2017

Osobista historia, którą przy okazji wystawy opowiada Ziółkowski, może wydawać się nieco sztampowa. Oto cieszący się uznaniem, ale zmęczony malarstwem trzydziestoparolatek (wcześniej na wystawę „Imagorea” w BWA w Zielonej Górze namalował prawie dwieście obrazów), zanim jeszcze poznał Gyon, udaje się do Wietnamu. Tam pracuje w dość surowych warunkach, próbuje się na nowo odnaleźć i przełamać kryzys. Ośmiomiesięczny pobyt w Hanoi nazywa „duchowo-twórczą misją”.

Na wystawie można odnieść wrażenie, że Ian Moon, duchowy przewodnik, to postać tworzona przez oboje artystów wspólnie. O ile jednak prace Ziółkowskiego mają zazwyczaj silny pierwiastek malarski i malarskiej pracowitości, o tyle Gyon wydaje się tworzyć bardziej spontanicznie, intuicyjnie.

swietenic4.jpg
Rzeźba Hyon Gyon

Z myślą o warszawskiej wystawie stworzyła rzeźby i instalacje z różnych materiałów, ale w oczy rzucają się pluszowe zabawki. W jednej z sal stanęła „Miękka kaplica”, sporej wielkości namiot oblepiony pluszakami. Sama Gyon często się przeprowadzała: z Korei do Japonii, z Japonii do Nowego Jorku, z Nowego Jorku do Krakowa. Namiot odzwierciedla nomadyczność jej życia. W środku wyświetlany jest film Ziółkowskiego, na którym przebrany w wietnamski tradycyjny strój artysta niczym w transie tworzy szybkie rysunki, tylko po to, by po kolei je niszczyć.

Łatwo dać się nabrać na pozorną niewinność wypchanych zabawek. Szybko jednak zauważymy, że nastąpił tu rodzaj pluszowej masowej zbrodni. Wielki pluszowy tygrys w jednej z rzeźb jest dosłownie nabity na gałąź. Być może został złożony w ofierze w jakimś tajemniczym rytuale. Podobnie malarstwo Ziółkowskiego zawsze budziło sprzeczne uczucia; uwodząca widza bajkowość ukrywała rodzaj podskórnych histerii.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „WYBORCZEJ”.

Spojrzenia

piksa
Agnieszka Piksa

Właśnie otworzyła się wystawa nowej edycji konkursu Spojrzenia, nagrody fundowanej przez Deutsche Bank. Chociaż to wciąż najważniejsza nagroda artystyczna przyznawana w Polsce, budzi coraz mniej emocji. A budzi coraz mniej emocji, gdyż w niewielkim stopniu odzwierciedla dynamikę naszej sceny. Wcześniej niezauważeni w Spojrzeniach pozostawali robiący gdzie indziej kariery malarze. Nigdy nominowany nie był Jakub Julian Ziółkowski, a neosurrealiści nie mogli stanąć w szranki ze sztuką bardziej zakorzenioną w rzeczywistości. Konkursowi brakuje nerwu.

Chodząc po nowej wystawie, też myślałem o nieobecnych. Efekty obrad jury, które nominowało piątkę kandydatów (głównie kandydatek) do nagrody, niezbyt pokrywają się z tym, co wzbudzało największe emocje w świecie sztuki w ostatnich dwóch latach. Konkurują ze sobą Alicja Bielawska, Ada Karczmarczyk, Piotr Łakomy, Agnieszka Piksa i Iza Tarasewicz. Brakuje mi tu najbardziej dwóch nazwisk: Honoraty Martin i Łukasza Surowca. To przecież o nich mówi się i dyskutuje (zwłaszcza o działaniach Martin, ale przypomnę też świetny śląski mural Surowca). Chyba nie jestem w tej opinii odosobniony.

Wiem, jak wyglądają nominacje, sam trzykrotnie uczestniczyłem w jury nominującym w poprzednich latach. Dziesięciu krytyków i kuratorów proponuje po dwa nazwiska, potem się głosuje, a potem wszyscy są nieco zdziwieni wynikami głosowania. Nie wiem, czy nikt nie wysunął kandydatury ani Martin, ani Surowca. Ale ich brak odbija się to na randze konkursu, któremu szczerze kibicuję. Spojrzenia mają już swoją tradycję i stałe miejsce w kalendarzu. Przydałoby się jeszcze trochę ożywczego napięcia.