Piszę o sztuce i okolicach. Tu – wyłącznie z wewnętrznej potrzeby i dla przyjemności. Komentuję, szybko recenzuję i zamieszczam linki do moich tekstów. Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowych postach mailem, kliknij w "Obserwuj" w prawym dolnym rogu ekranu i podaj swój adres. Pozdrawiam. Karol – ktsienkiewicz@gmail.com, instagram.com/sienkiewicz.karol.ok, twitter.com/krlsienkiewicz
Przy każdym nowym tekście o kolejnej wystawie „…w sztuce” w Mocaku powtarzam sobie, że to już ostatni raz. Bo muszę powtarzać te same argumenty: przyjęta przez Mocak i dyrektorkę Potocką formuła nie ma po prostu większego sensu. Ale taki już los recenzenta. Jest wystawa – jest reakcja. Nowy mocakowy twór, „Ojczyznę w sztucę”, komentuję na łamach „Gazety Wyborczej”.
„Ojczyznę w sztuce” odbierać można jako echo szeroko dyskutowanych zeszłorocznych wystaw w Warszawie: „Późnej polskości” w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie oraz „Historiofilii”, zorganizowanej przez Narodowe Centrum Kultury. Pierwsza opowiadała o „formach narodowej tożsamości po 1989 roku”, w gruncie rzeczy dekonstruując oficjalną wersję polskości oraz włączając do niej perspektywę grup niemieszczących się w jej sztywnych ramach, np. środowiska LGBTQ.
Druga wystawa, „Historiofilia” kuratorowana przez Piotra Bernatowicza, oferowała spojrzenie konserwatywnych „artystów wyklętych”, utożsamiających się z „dobrą zmianą” i uważających się za wyrzuconych z obiegu przez liberalną większość decydentów świata sztuki. Nie zabrakło tu akcentów homofobicznych, mizoginicznych czy antyniemieckich (plakaty Wojciecha Korkucia).
Chociaż tak od siebie odległe, obie ekspozycje tonęły jednak w biało-czerwonej ikonografii, momentami dusznej. Jakby nie dało się opowiadać o Polsce inaczej niż przez nasze barwy narodowe.
„Ojczyzna w sztuce” proponuje szersze, międzynarodowe spojrzenie, ale jest tu właściwie podobnie. Znowu królują tu narodowe symbole poddawane różnorodnym przeróbkom, trzy czwarte wystawy to „flaga w sztuce”. Najsilniejszy symbol narodowy artyści rozkładają na czynniki pierwsze i składają z powrotem w czasem intrygujące asamblaże. Od głośnego obrazu „Polacy formują flagę narodową” Włodzimierza Pawlaka po wielkoformatowy rysunek Roberta Longo, który symbolicznie rozdziera flagę USA na dwie osobne ramy.
Jimm Lasser, Stany Zjednoczone vs Ameryka, 2018
Dominuje punkt widzenia większości, standardowy, nawet jeśli poddawany krytyce. Z jednej strony mamy więc globalizację z jej niebezpieczeństwami, z drugiej – ostrzeżenia przed nacjonalizmem. Łączy je w sobie praca Jarosława Kozłowskiego „Zjednoczony świat – wersja totalitarna”, rodzaj twierdzy-barykady zbudowanej z metalowej siatki i mebli, oznaczonej flagami wielu państw.
Justin Trudeau twierdzi, że Kanada to państwo postnarodowe. Chce, by mogły się z nią utożsamiać zarówno kanadyjskie Pierwsze Narody, jak i imigranci z różnych stron świata. Tej lekcji kuratorki z MOCAK-u nie odrobiły. Nie zauważyły napięcia między ojczyzną i państwowością. Dominuje tu spojrzenie europocentryczne. Dlatego odpowiedzią na nacjonalizm może być tylko globalizacja i odwrotnie. Tylko Damir Muratov w serii przerobionych flag oraz Nikita Shalenny w instalacji przypominającej las, a w rzeczywistości ułożonej z zielonych chińskich ręczników, nawiązują do historii niepodległościowych ambicji mieszkańców Syberii.
Vancouver to miasto o krótkiej i mało burzliwej historii. Ale i tu zdarzały się momenty w jakiś sposób przełomowe i dramatyczne, które zapisały się w zbiorowej pamięci miasta. Takim wydarzeniem były zamieszki w Gastown latem 1971 roku. Dziś przypomina o nich wielki fotomural Stana Douglasa z 2009 roku nad wejściem do budynku Woodward’s.
To ogromne zdjęcie (8 na 13 metrów) nadrukowano na szklane tafle, dzięki czemu można je oglądać z obu stron. W słoneczny dzień lepiej prezentuje się od wewnątrz, z zewnątrz najlepiej go podziwiać wieczorem.
W pracach, które bezpośrednio nawiązują do najnowszej historii Vancouveru, celuje zwłaszcza Ken Lum (pisałem o jego „Vancouver Especially” oraz „Od Shangri-La do Shangri-La”). O drugim pokoleniu Szkoły Vancouver (por. wpis o sztuce w Kolumbii Brytyjskiej), które debiutowało w latach 80. i do którego zaliczani są i Lum, i Douglas, mówi się, że ich sztuka była silnie zakorzeniona w samym mieście. W przypadku Douglasa taką kanonicznie vancouverską pracą bardzo szybko stał się właśnie fotomural „Abbott & Cordova, 7 August 1971”.
Wszystko zaczęło się od smoke-in, typowego festiwalu hipisowskiego zorganizowanego przez alternatywną gazetę „Georgia Straight” na Maple Tree Square w Gastown, części Vancouver Eastside. Jak długo hipisi gromadzili się na plażach w oddalonym od centrum Kitsilano, nie rzucali się zbytnio w oczy i nie przeszkadzali służbom miejskim. Problem pojawił się, gdy zaczęli pojawiać się w centrum miasta. Dramatyczne wydarzenia rozegrały się wieczorem 7 sierpnia 1971 roku. W odpowiedzi na pokojowe zgromadzenie palaczy marihuany policja zareagowała brutalnie i w mało przemyślany sposób. Rozpędzony przez policję protest stał się punktem zwrotnym w polityce miasta i rysą na pamięci miasta.
Zdjęcia z zamieszek w Gastown zreprodukowane w książce „Stan Douglas. Abbott & Cordova, 7 August 1971”, Arsenal Pulp Press, Vancouver 2011.
To policja odpowiadała za zamieszanie. Najpierw zaatakowała pokojowy protest, a potem, zamiast uspokoić sytuację, jeszcze ją zaogniała. Policjanci na koniach natarli na tłum. Po obu stronach wybuchła panika. Do ogólnej dezorientacji dokładał się fakt, że część policjantów wcześniej wtopiła się w tłum w przebraniu dzieci-kwiatów. W ruch poszły policyjne pałki, część demonstrantów aresztowano.
Róg ulic Abbott i Cordova, przy którym stoi Woodward’s i który sportretował Douglas, znajdował się przecznicę od epicentrum wydarzeń. Jego praca ilustruje kilka z wielu mikro-wydarzeń tego wieczoru w Gastown.
Na dobrą sprawę protest dotyczył rzeczy dosyć błahej – palenia marihuany, ale brutalną reakcję policji odbierano jako reakcję władz na podnoszenie kwestii wolności obywatelskich. Nad zamieszkami w Gastown i nieadekwatną reakcją policji unosił się więc duch protestów antywojennych czy Civil Rights Movement z lat 60.
Można powiedzieć, że walka o legalizację marihuany ma w Vancouverze długą tradycję. Ale mieszkając tutaj, ma się raczej wrażenie, że marihuana już jest praktycznie legalna. Za jej palenie właściwie nikt nikogo nie ściga. Działają sklepy z medyczną marihuaną, a jej produkcja to jeden z najszybciej rozwijających się gałęzi przemysłu w Ameryce Północnej. Przed ostatnimi wyborami prezydenckimi opozycja straszyła, że Justin Trudeau zalegalizuje marihuanę (spoty telewizyjne „Justin Trudeau – he’s just not ready”), i najwyraźniej działało to bardziej na jego korzyść. Najlepsze zakupy robi się zaś w narodowe święto Kanady, Canada Day, gdy pod Vancouver Art Gallery rozkłada się spory jarmark z szerokim asortymentem, od dżointów po ciastka z haszyszem domowego wypieku w różnych smakach. Policja się tylko przygląda. Podobnie jest 20 kwietnia (420!).
O liberalnym stosunku vancouverczyków do marihuany może świadczyć chociażby fakt, że kupujący mieszkania w Woodward’s nie mieli nic przeciwko temu, by praca Douglasa zdobiła ich budynek. Wręcz przeciwnie, deweloper przyklasną temu pomysłowi.
Pierwotnie Woodward’s był najważniejszym domem towarowym w mieście. Powstał na początku XX wieku i działał do początku lat 90. Ogromna, obracająca się litera W na szczycie specjalnej kilkumetrowej konstrukcji przypominającej wieżę Eiffla stała się jedną z ikon Vancouveru. Zamknięcie sklepu przypieczętowało stopniowy upadek Downtown Eastside.
W 2002 roku opuszczony sklep okupowali bezdomni skłotersi i narkomani (Woodward’s Squat). Rok później działkę wykupiło miasto. Projekt przebudowy całego bloku, z cienkim wieżowcem typu flatiron, zakładał zróżnicowaną strukturę społeczną (200 mieszkań to lokale socjalne, 500 – zwykłe mieszkania na sprzedaż), część przestrzeni zajmuje Simon Fraser University, biura miejskie, organizacje non-profit, sklepy i restauracje.
Douglas dostał zlecenie od architekta odpowiedzialnego za przebudowę, Gregory’ego Henriqueza. W Vancouverze dzieło sztuki powstaje przy niemal każdej inwestycji budowlanej, obowiązuje tu prawo, zgodnie z którym 1 procent budżetu inwestycji przeznacza się na sztukę. Efekty bywają bardzo różne. „Abbott & Cordova, 7 August 1971” nie jest jednak typowym przykładem sztuki publicznej, jakich mnóstwo w mieście właśnie za sprawą owego procenta – większość z tych prac to rodzaj biżuterii dla architektury czy deweloperskiego trofeum.
Ten rodzaj finansowania pozwala na realizowanie dzieł wymagających dużych nakładów finansowych. Z pewnością fotomural Douglasa nie był dziełem tanim. Jego rodukcje przypominają profesjonalne zdjęcia filmowe (Douglas korzysta z rozwiniętego w Vancouverze przemysłu filmowego). Wszystko, co widać na fotomuralu, zostało zainscenizowane. Zdjęcie nie powstało nawet w oryginalnym miejscu – domy i ulica to specjalnie zbudowana w studiu filmowym scenografia. Na ostateczne dzieło złożyło się około pięćdziesięciu fotografii, zmontowanych komputerowo.
Stąd może wrażenie skondensowania wielu akcji w jednym kadrze. Praca Douglasa nie przypomina typowej fotografii reportażowej – całość ujęta jest z góry, a poszczególne sceny rozgrywają się wokół niemal pustego skrzyżowania pośrodku kompozycji.
Pojawienie się pracy Douglasa w nowym założeniu Woodward’s wywołało sporo dyskusji – o samych zamieszkach i pamięci miasta, ale też o roli sztuki w zmieniającym się krajobrazie miasta i procesach gentryfikacyjnych.
Nic więc dziwnego, że najciekawsze pytania zadał tej pracy nie krytyk sztuki, lecz specjalista od miejskiej geografii Vancouver Eastside, Jesse Proudfoot. W książce poświęconej „Abbott & Cordova, 7 August 1971” wydanej przez Arsenal Pulp Press (2011) Proudfoot zwrócił uwagę na różne napięcia społeczno-polityczne, silniej związane z tą okolicą i o mniej „rozrywkowym” charakterze niż palenie marihuany: protesty robotnicze w czasie Wielkiego Kryzysu, zwycięską walkę ruchów lokatorskich przeciwko rozbiórce tej części miasta i budowie autostrady w latach 60., no i mniej odległe czasowo protesty związane z Woodward’s Squat. Proudfoot podkreśla też fakt, że w czasie Gastown Riots to nie hipisi byli typowymi mieszkańcami tej dzielnicy. W tutejszych tanich hotelach (w Polsce powiedzielibyśmy – robotniczych) mieszkali przede wszystkim robotnicy, głównie mężczyźni, pracownicy portu i tartaków. Oni na zdjęciu Douglasa pozostają jednak na marginesie, jako gapie przyglądają się rozwojowi wypadków.
Proudfoot pytał też o o zatarcie różnic klasowych w reprezentacji protestu klasy średniej, jak klasyfikował smoke-in w Gastown: „Dlaczego w Woodward’s, w miejscu najbardziej zaciekłych sporów o gentryfikację, znajdujemy ilustrację zamieszek związanych nie z polityką redystrybucji, lecz z polityką konsumpcji (marihuany)?”; „Czy [praca Douglasa] w jakiś sposób przeprasza za gentryfikację Woodward’s przez dostarczenie obrazu protestu, z którym gentryfikujący mogą się utożsamiać?”
Zamieszkane przez klasę robotniczą Downtown Eastside niemal od zarania miasta miało reputację niebezpiecznej dzielnicy (przezywano ją skid row), ale też o silnie robotniczej tożsamości i dumie. Robotnicy, a w czasach Wielkiego Kryzysu bezrobotni, wielokrotnie ścierali się tu z policją. Zresztą do niektórych z tych wydarzeń Douglas powracał w innych fotograficznych rekonstrukcjach z cyklu „Crowds & Riots”, do którego należy też „Abbott & Cordova”.
Dziś jednak niektóre bloki w Gastown przypominają amerykańskie getta, i mogłyby uchodzić za najgorsze dzielnice Nowego Jorku w latach 80., chociaż nie jest tu niebezpiecznie. Tutejsi mieszkańcy są jeszcze radykalniej wykluczeni ze społeczeństwa – narkomani, bezdomni, drobni dilerzy, prostytutki. Gastown to dzielnica największych kontrastów w Kanadzie, przecznicę czy dwie dalej ciągną się już luksusowe butiki i kuszące turystów restauracje.
Co jakiś czas przez pisma artystyczne przewijają się dyskusje o polityczności sztuki – czy sztuka może być polityczna, a jeśli tak, to na ile; czy sztuka przynosi efekt, a jeśli tak, to jaki. Te dyskusje zazwyczaj podszyte są obawą, że instrumentalne wykorzystanie sztuki w politycznym sporze spowoduje, że sztuka sztuką być przestanie. Bo stanie się publicystyką lub narzędziem politycznej propagandy. Olaboga! Tego problemu nie mają zupełnie artyści Pierwszych Narodów (First Nations) – pisałem o tym przy okazji ostatniej wizyty w Muzeum Antropologii i rzeźby Joe’go Davida.
Nie mają tego problemu przede wszystkim dlatego, że sztuka stanowi ważny element określający ich tożsamość. Pozwala im się samookreślić jako narodom odrębnym od większości kanadyjskiego społeczeństwa, wciąż walczącym o możliwość samostanowienia, decydowania o sobie i swoim otoczeniu. Artystom w tych społecznościach przypada więc szczególna rola. Zdają sobie jednak sprawę z różnego statusu swych dzieł. Wielu z nich wyraźnie rozgranicza, co jest artystyczną produkcją na potrzeby galerii, kolekcjonerów, turystów, a co na potrzeby społeczności; co jest maską noszoną podczas tradycyjnych ceremonii, a co maską – obiektem do powieszenia na ścianie w muzeum.
Przy okazji ostatniej wizyty w Muzeum Antropologii wpadliśmy też z Marcinem do działającej na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej (UBC) galerii, Morris and Helen Belkin Gallery, gdzie dobiega końca wystawa „Lalakenis”. To wystawa stricte polityczna. Dotyczy postulatów Pierwszych Narodów kierowanych pod adresem byłego już rządu Stephena Harpera i lokalnego rządu Kolumbii Brytyjskiej, a także lekceważenia tych postulatów – większej samorządności, prawa do ziemi, sprzeciwu wobec budowy ropociągów.
Główną rolę odgrywa tu artysta i wódz z narodu Kwakwa̱ka̱’wakw, Beau Dick. Dick znany jest głównie jako rzeźbiarz – twórca ceremonialnych masek i masek – dzieł sztuki (jedną z nich pokazałem przy okazji wizyty w Audain Art Museum w Whistler). By wyrazić protest Pierwszych Narodów, Dick postanowił odnowić dawny rytuał złamania miedzianej tarczy.
Wystawa „Lalakenis” dokumentuje dwie podróże i dwie ceremonie złamania miedzianych tarcz. Pierwszą podróż („Awalaskenis”) Dick i m.in. jego dwie córki odbyli w lutym 2013 roku z rodzinnego Quatsino na wyspie Vancouver do Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej. Druga podróż („Awalaskenis II”) przenosiła protest na poziom federalny i trwała prawie miesiąc. Wyruszono z Vancouveru 2 lipca 2014 roku, ceremonia w Ottawie odbyła się 27 lipca. Tarczę złamaną przed budynkami parlamentu w Ottawie wykonał Giindajin Haawasti Guujaaw, rzeźbiarz i swego czasu prezydent narodu Haida. To on też przekonał Dicka, by ceremonię z Victorii powtórzył w stolicy Kanady.
Miedziane tarcze należą do tradycji Pierwszych Narodów z Kolumbii Brytyjskiej i nazywane są po angielsku po prostu coppers. Są częstym motywem przewijającym się w ich sztuce, od słupów totemowych po współczesną grafikę. Nigdy nie służyły do walki, są symbolem bogactwa i władzy, w XIX wieku były nieodzownym elementem potlaczy.
Każdy copper ma swoje imię i własną historię. Symboliczna wartość miedzianych tarcz wzrasta z czasem, zależy od statusu osób, które ją posiadały. Copper jest bowiem symbolem wszystkich wcześniejszych wymian. Dlatego tak ważny w „Awalaskenis” był aspekt podróży. Podczas licznych przystanków miedziana tarcza uczestniczyła w ceremoniach Pierwszych Narodów w różnych zakątkach Kanady, od Kolumbii Brytyjskiej, przez Albertę, Saskatchewan, Manitobę, po Ontario. Wyjaśnia to Beau Dick: „W pewnym sensie copper to żywa istota”. Podróż nadawała też całemu przedsięwzięciu pewien romantyczny rys – nie ma jak przejechać się z jednego krańca kontynentu na drugi. Nic bardziej kanadyjskiego (vide Terry Fox). Dokumentacja całego procesu przypomina trochę film drogi, a przez całą wystawę przebiega mapa z trasą podróży.
Co jednak oznacza złamanie miedzianej tarczy? To niezwykle rzadka ceremonia piętnowania, kompromitowania, zawstydzania – po angielsku nazywa się ją shaming ceremony. Dick tłumaczy, że „strach przed złamaniem miedzianej tarczy w dawnych czasach był tak wszechwładny, że potrafił cię zabić. Tak bardzo wierzyliśmy w jego siłę”. Odnowiona przez Dicka tradycja służy dziś za gest polityczny. Odrąbany kawałek miedzianej tarczy pozostawiono na schodach parlamentu jako sygnał dla rządu.
Imię nadane tej konkretnej tarczy, Taaw, nawiązuje do oleju z olakonów, ryb morskich. Indianie z Północnozachodniego Wybrzeża wykorzystywali go do oświetlania swych domów. Naturalny olej z olakonów w nazwie występuje jako przeciwieństwo dla ropy pozyskiwanej z piasków bitumicznych (oilsands), którą korporacje zamierzają transportować rurociągami. To przeciw nim protestują ekolodzy i Pierwsze Narody. „Łamiąc tę tarczę konfrontujemy się z tyranią i opresją rządu, który zaprzecza prawom człowieka i odwrócił się plecami od natury”, mówili przed parlamentem.
Dick przyznaje, że do wypraw i łamania miedzianych tarcz zainspirował go ruch Idle No More, swoisty odpowiednik ruchów Occupy wśród kanadyjskich Pierwszych Narodów, który narodził się pod koniec 2012 roku. To całkowicie oddolny, zapoczątkowany przez cztery kobiety ruch sprzeciwu wobec konserwatywnego rządu Stephena Harpera.
Od lata 2014 roku w Kanadzie zmienił się rząd. Premier Justin Trudeau ma inny stosunek do Pierwszych Narodów niż Harper. Nie ma kłopotów z przepraszaniem za błędy swego państwa z przeszłości (tak, tak, nawet Kanada ma ich sporo na sumieniu) i po objęciu swej funkcji zapowiedział nawet, że zamierza wywierać presję na Watykanie, by Kościół Katolicki również oficjalnie przeprosił za krzywdy wyrządzone rdzennym mieszkańcom Kanady. Księża katoliccy prowadzili większość tzw. szkół rezydencyjnych (residential schools), działających od końca XIX wieku, których celem była asymilacja i oduczenie młodych Indian ich kultury i języka, ale jak się ostatnio okazało, cechowała je też niezwykle wysoka śmiertelność wśród uczniów.
Ceremonie Pierwszych Narodów mają swoją powagę, ale sama wystawa, dokumentująca podróże i ukazująca zgromadzone po drodze artefakty, podobnie jak sztuka Pierwszych Narodów w ogóle, ma w sobie sporo humoru. Trasę z Vancouveru do Ottawy pokonywano m.in. czerwonym kabrioletem, a wystawę reklamuje zdjęcie, na którym w aucie siedzą indiańskie maski.
Tydzień temu wróciłem do Kanady i właśnie spędziliśmy z Marcinem weekend na Sunshine Coast, fragmencie wybrzeża na północny-zachód od Vancouveru. To stały ląd, ale można się tu dostać jedynie promem. W Sechelt, niewielkim miasteczku, niedaleko którego się zatrzymaliśmy, postanowiliśmy odwiedzić wszystkie totemy (chcąc używać ściślejszej terminologii, powiedziałbym: słupy totemowe). Ostatecznie nie zrealizowaliśmy tego postanowienia, ale widzieliśmy sporo.
Po polsku trudno pisać o Indianach – po prostu brakuje odpowiednich słów. W Stanach mówi się o nich Native Americans, co podkreśla, że przede wszystkim są Amerykanami, w Kanadzie już od wielu, wielu lat – First Nations, bo oni byli tu pierwsi, mają swoje kultury, języki, terytoria. Będę się trzymał kanadyjskiej terminologii i używał kategorii „narodu”, wszak Polacy przywiązują do niej tyle wagi.
Totemy żyją krótko, jakieś kilkadziesiąt lat. W Sechelt jest ich około trzydziestu i upamiętniają najważniejsze wydarzenia narodu shíshálh (od którego Sechelt wzięło swoją nazwę) w ostatnich dekadach.
W 1986 roku naród shíshálh jako pierwszy w Kanadzie uzyskał status samorządnej społeczności, co umożliwiły ówczesne zmiany w prawie. To wydarzenie upamiętniają totemy niedaleko budynków administracyjnych – do dziś zachowały się zaledwie trzy z oryginalnych siedmiu totemów wyrzeźbionych przez Jamiego Jeffriesa. Niektórym figurom Jeffries nie wyrzeźbił twarzy; w ten sposób chciał zaznaczyć utratę tożsamości przez Indian, zwłaszcza w czasie obowiązywania dyskryminacyjnego prawa (Federal Indian Act). Dwa większe totemy reprezentują nowe prawo, przyjęte na poziomie federalnym i na poziomie prowincji, umożliwiające samorządność pierwszych narodów. To świetny przykład, jak sztuka i tradycja łączą się z polityką.
Nad samym oceanem stoi pięć totemów ustawionych z okazji dziesiątej rocznicy samorządności shíshálh. Cztery reprezentują poszczególne klany narodu shíshálh (odpowiadają im cztery totemy – zwierzęta: Wilk, Niedźwiedź, Orka i Żaba). Środkowy totem upamiętania połączenie się tych czterech klanów w 1925 roku.
W 2007 roku grupa pięciu totemów stanęła też przed Tsain-Ko Village, należącego do indiańskiego samorządu centrum handlowego. Środkowy przedstawia od dołu: orkę, figurę witającego człowieka (zawsze z rozpostartymi ramionami) oraz Orła z rozpostartymi skrzydłami, czyli tzw. Ptaka Duchowego (Spiritual Bird). Drugi totem od prawej zwieńczony jest Krukiem wyzwalającym słońce. Indianie tych terenów wierzyli, że to właśnie Kruk umieścił Słońce i Księżyc na niebie – stąd często przedstawiany jest z czymś na kształt okrągłej tarczy w dziobie.
Jeden z ciekawszych słupów totemowych stoi przed byłą szkołą podstawową. Powstał w 1985 roku. Wyrzeźbił go nauczyciel Bradley Hunt przy pomocy uczniów. Orzeł, godło szkoły, stoi tu na figurze człowieka, reprezentującego właśnie nauczyciela. W postać nauczyciela wpisana jest mniejsza figura – dziecka (ucznia). Dziecko trzyma zaś miedzianą tarczę, która wśród Indian Północno-Zachodniego Wybrzeża uchodziła za symbol bogactwa (tu – bogactwa wiedzy).
Wycinek z „Globe and Mail” z 2010 roku
Prawdziwy skarb ukryty jest w prowadzonym przez shíshálh niewielkim muzeum – tems swiya Museum. Muzeum to właściwie jedna sala prezentująca odkrycia archeologiczne z okolicy. W jej centrum stoi jednak wysoka na 50 centymetrów kamienna rzeźba, którą w latach 20. odnalazły bawiące się nad rzeką dzieci. Wtedy sprzedano ją za 25 dolarów do Museum of Vancouver. Rzeźba, nazywana dziś „Sechelt Image”, szacowana jest na jakieś 3 tys. lat. Przedstawia kobietę trzymającą w ramionach dziecko. Shíshálh łączą tę rzeźbę ze znaną z ustnych przekazów opowieścią o kobiecie, która rozpaczając po śmierci syna, rzuciła się w nurt rzeki. Naród shíshálh starał się kamień odzyskać od lat 70. Udało się dopiero w 2010 roku – shíshálh znowu wytyczali szlaki, którymi poszły inne narody. Ale ta restytucja to wciąż rzadki przykład muzealnej przyzwoitości.
Oczywiście na tym wszystkim kładą się długim cieniem lata dyskryminacji i prób wyzbycia pierwszych narodów ich kultury i tożsamości, a nawet fizycznego unicestwienia. Kultura wizualna Indian została włączona do zestawu kanadyjskich motywów (stąd ich obecność w symbolach drużyn sportowych, na samochodach policyjnych, w sklepach z pamiątkami), jednocześnie nie traktowano jej jako kultury wciąż żywej.
Inna sprawa, że w Sechelt można odnieść wrażenie, że totemy należą do tradycyjnego repertuaru sztuki Indian tego regionu. Nic bardziej mylnego. Wcześniej ich tu po prostu nie było. Słupy totemowe stanowiły element kultury pierwszych narodów zamieszkujących bardziej na północ. Te, które stoją w Sechelt, zdradzają podobieństwo ze sztuką narodu Kwakwaka‚wakw. To spotyka się z krytyką. Oto bowiem jedne grupy powielają wzorce z kultur innych narodów indiańskich (słupy totemowe można dziś spotkać nawet na amerykańskiej prerii) na tej samej zasadzie, jak w ogólnym wyobrażeniu o „indiańskości” mieszają się elementy z kultur często sobie obcych i odległych terytorialnie, czy w podobny sposób, jak słupy totemowe zostały zawłaszczone jako symbole Kolumbii Brytyjskiej czy Kanady. Antropolożka Aldona Jonaitis pisze o wyzwaniu stojącym przed tymi narodami, by „odkryć na nowo własny unikalny styl, a nie kooptować bardziej ekspresyjny styl grup z Północy” (A. Jonaitis, A. Glass, The Totem Pole. An Intercultural History, University of Washington, Douglas & Mcintyre 2010).
Ostatnio pismo „Canadian Art” przyjrzało się nawet tatuażowi premiera Justina Trudeau. Trudeau na lewym ramieniu wytatuował sobie motyw z obrazu Roberta Davidsona, artysty z narodu Haida, „Kruk przynosi światło światu”. Tatuaż widać na zdjęciach premiera z siłowni. Davidson wprawdzie nie ma za złe Trudeau, mówi o tradycyjnej hojności Indian, podkreśla, że gdy ktoś sobie tatuuje jakiś motyw z jego sztuki, odbiera to jako komplement, ale jednocześnie – że woli być pytany o zdanie. Dodałbym, że zwłaszcza gdy czyni to jedna z najważniejszych osób w państwie. Coś jest na rzeczy. Podobnie jak robi ogromną różnicę, czy sztukę danego indiańskiego narodu ogląda się w muzeum w wielkim mieście, czy na jego własnym terytorium.
Trudeau to jednak nadzieja pierwszych narodów na zmiany. Jeszcze jako przewodniczący Partii Liberalnej obecny premier Kanady był gościem programu „Voices of Shishalh”, który prowadzi wódz Calvin Craigan.