Casa Susanna

Pierwszy raz Casa Susanna zaskoczyła mnie na wystawie „Jesteś w trybie incognito”, którą trzy lata temu w ramach Warsaw Gallery Weekend przygotowała w Instytucie Fotografii Fort Kasia Karwańska. Projekt dotyczył cross-dressingu i fotografii, obszarów, w których sztuka wchodzi w życie codzienne, ale genderowo nieoczywiste. Karwańska od dawna zajmowała się twórczością Tomasza Machcińskiego, która się w takie historie świetnie wpisuje. Całość była zaś dedykowana Rysi „Ryszardowi” Czubak. Pojawiły się tam też młode artystki życiowe, np. Filipka Rutkowska.

Gdy moja matka chciała kogoś skarcić za gówniarskie odszczekiwania, mówiła „ty aktorko ze spalonego teatru!”. Chodziło chyba o to, że ktoś aktorzy, niezależnie od tego, czy ma widownię, czy nie. Przypomina mi się to powiedzonko za każdym razem, gdy widzę Filipkę. Tyle że ja to aktorzenie, zwłaszcza w sytuacjach, które tego nie wymagają, lubię, więcej – podziwiam.

Na „Trybie incognito” Kasia przywołała też kilka historii genderowych outsiderów z innych krajów. Z nich najsilniej wybijała się właśnie Casa Susanna. Dlatego niedawno, będąc pierwszy raz w życiu w Art Gallery of Ontario (AGO) w Toronto, gdy wszedłem do jednej z sal, rzuciłem okiem po niewielkich fotografiach, od razu wiedziałem, z czym mam do czynienia i ponownie poczułem ten dreszcz. Bo początkowo trudno uwierzyć, że Casa Susanna w ogóle istniała.

Casa Susanna i związane z nią zdjęcia to bilet wstępu do środowiska amerykańskich crossdresserów w latach 50. i 60. XX wieku. Z dzisiejszej perspektywy wszystko stało na głowie. Zaczynając od języka, którym się posługiwały, który dziś, uznawany za niepoprawny, wymaga odpowiedniego wyjaśniającego przypisu, by nikt się nie obraził. Bo nazywały się po prostu transwestytami, w skrócie TVs.

Chociaż Casa Susanna mieściła się w stanie Nowy Jork, jej historia zaczyna się na Zachodnim Wybrzeżu i mieszkającej w Los Angeles Virginii Prince. Jako mężczyzna Charles pracował w przemyśle farmaceutycznym, jako kobieta Virginia była najbardziej wpływową postacią, integrującą środowisko TVs. (W swych działaniach wzorowała się na Louise Lawrence.)

To Virginia Prince przez ponad ćwierć wieku (od 1960 roku) wydawała magazyn „Transvestia”, który łączył ze sobą lubiących się przebierać za kobiety mężczyzn, kształtował środowisko i jego postawy. Oczywiście komunikowano się raczej przez skrytki pocztowe niż prywatne adresy, ujawnienie kogoś jako crossdressera mogło się łączyć z ciężkimi konsekwencjami, szpitale psychiatryczne leczyły z tej przypadłości elektrowstrząsami. Pojawienie się w miejscu publicznym w stroju płci przeciwnej było wykroczeniem i można było za to zostać aresztowanym (na te przepisy powoływała się amerykańska policja atakując gejowskie bary i tak doszło do zamieszek w Stonewall). Za zdjęciami z Casa Susanna kryje się strach przed szantażem, przed ujawnieniem, aresztowaniem, umieszczeniem w zakładzie.

 „Transvestia” była więc pismem wydawanym prywatnie, dostępnym tylko na drodze subskrypcji, Prince potajemnie wysyłała je pocztą (a i tak miewała z pocztą kłopoty). Większość treści tworzyli sami czytelnicy. Szczególnie ważną rolę odgrywały zaś fotografie. Numery pisma miały swoje cover girls. Z oczywistych powodów dużą popularnością cieszyły się polaroidy.

Od drugiego numeru swą własną kolumnę w „Transvestii” miała Susanna Valenti, mieszkająca w Nowym Jorku.

Za Susanną Valenti krył się Tito Arriagada, urodzony w Santiago w Chile w 1917 roku. Przyjechał do Ameryki w wieku 21 lat, pracował m.in. jako spiker hiszpańskojęzycznych audycji radiowych. Gdy Tito pojawił się w nowojorskim sklepie z perukami prowadzonym przez Marie Tornell, udawał, że chce kupić perukę dla rzekomej żony. Marie nie dała się nabrać, crossdresserzy stanowili sporą część jej klienteli. Maria nie tylko wyszła za Tito w 1958 roku (on miał wtedy 41 lat, ona – 57), ale poznała go też z innymi klientami swego sklepu i pomogła mu w ich wiejskiej posiadłości w górach Catskill w stanie Nowy Jork założyć weekendową oazę dla crossdresserów. Tak narodził się Le Chevalier d’Eon. Na posiadłości znajdowały się okazały dom, stodoła, zwana Wigwamem, w której organizowano imprezy i występy, oraz kilka domków letniskowych. Sama nazwa wzięła się od Chevaliera D’Eona – szpiega króla Ludwika XV, przebierającego się za kobietę. Drugą posiadłością Marii i Susanny była Casa Susanna i to ta zgrabna nazwa zapisała się dziś w zbiorowej świadomości.

W Chevalier D’Eon odbywały się weekendowe przyjęcia, na które zjeżdżali crossdresserzy nawet z odległych stanów. Wśród bywalców były m.in. Gloria (milioner z Michigan), Lee (weteran wojny w Korei), Felicity (właściwie John Miller, brat fotografki Lee Miller, pilot, bohater II wojny światowej) czy Doris (pisarz science fiction Donald Wollheim). Gail, bardzo aktywna w Nowym Jorku miała w swoim mieszkaniu dwie sypialnie – męską i damską, jako mężczyzna (David Wilde) był krytykiem filmowym. Anita (cover girl dziewiątego numeru „Transvestii”) ukrywała swą kobiecą tożsamość przed rodziną, w domu był ojcem trójki dzieci; by móc choć przez chwilę pobyć kobietą, wynajmował pokoje motelowe. O większości z bohaterek fotografii niewiele da się jednak powiedzieć i zostały po nich tylko szczątki wspomnień. Jak to o Jody z New Jersey, która jeździła na łyżwach po zamarzniętym stawie przy Casa Susanna, ale niewiele więcej o niej wiadomo.

Przez dekady historia sieci TVs z Casa Susanna była znana niemal wyłącznie crossdressingowemu kręgu osób tworzących fenomen tego miejsca w latach 50. i 60. XX wieku. Wypłynęła na światło dzienne w 2005 roku, gdy dwóch handlarzy meblami kupiło zbiór fotografii na targu staroci w Nowym Jorku. Zawierał 340 zdjęć, czarno-białych i kolorowych, część luzem, część zebranych w albumy. Wszystkie przedstawiały mężczyzn przebranych za kobiety.

Zbiór należał do samej Susanny Valenti, o czym świadczyła wizytówka dołączona do jednego z albumów: „Susanna Valenti, female impersonator”. Cześć zdjęć była dedykowana Susannie i jej żonie Marie. Dziś cały ten zbiór należy do zbiorów AGO w Toronto i można go tam aktualnie oglądać (ale tylko do połowy czerwca).

W międzyczasie wypłynęły też inne zestawy fotografii TVs skupionych wokół Susanny i Virginii, większość których trafiła do Louise Lawrence Transgender Archive (LLTA) w Vallejo w Kalifornii. Inny zbiór 214 zdjęć należący pierwotnie do Susanny kupiła też Cindy Sherman, która pokazała go po raz pierwszy w ramach Biennale w Wenecji w 2013 roku. Ostatnio powstał zaś film dokumentalny, zatytułowany oczywiście „Casa Susanna” (2022).

Dzisiaj zdjęcia i wspomnienia z Casa Susanna mogą budził konfuzję. Pozornie wydają się rodzajem poprzedników RuPaula, ale wiadomo, że Virginia Prince i Susanna Valenti były politycznie konserwatywne. Casa Susanna służyła jednej określonej wersji bycia trans – transwestytyzmu heteroseksualnych mężczyzn z klasy średniej, w większości białych.

Trudno to początkowo przetrawić mentalnie. Poglądy Susanny, wyrażane explicite na łamach „Transvestii” są dzisiaj absolutnie nieakceptowalne. Jej eseje spływają homofobią i transfobią. Susanna twierdziła, że cross-dressing dotyczy wyłącznie mężczyzn hetero i sprzeciwiała się operacjom korektywnym, które zresztą wtedy były dostępne nielicznym. Virginia operowała własną definicją „prawdziwego transwestyty”: heteroseksualnego mężczyzny, który pozwala czasem wyjść swej „wewnętrznej kobiecie” na wierzch. Ukrywała erotyczne czy seksualne aspekty cross-dressingu, odrzucała fetyszyzm. I hołdowała sloganowi: „Let’s keep our skirts clean!”.

Prince krytykowała homoseksualizm jako „nienaturalne zboczenie”, ostracyzowała trans kobiety (jak Christine Jorgensen). Chociaż samo środowisko, jak pisze Isabelle Bonnet w swoim eseju w książce „Casa Susanna” wydanej przez AGO, „nie było ani tak homogeniczne, ani tak skonsolidowane jak mogłoby się wydawać”. Bonnet podaje przykład wspomnianej już przeze mnie Glorii, która korzystając ze swego majątku pomagała innym sfinansować zagraniczne operacje korekty płci, czym zyskała sobie przezwisko „girls factory”.

Przypomniało mi się, ile zamieszania wniosła do workroomu „Ru Paul’s Drag Race” (RPDR) Maddy Morphosis, pierwsza hetero drag queen w programie (polecam jej youtube’owy talk show „Give It to Me Straight”). Inne drag queeny unosiły brwi ze zdziwieniem, gdy Maddy się przed nimi wyoutowała jako hetero, chociaż – będąc pierwszą w programie – nie była przecież pierwszą hetero drag queen w Ameryce. Świat dragu jest przecież o wiele bardziej zróżnicowany, niż wynikałoby to z RPDR. W samym programie od pierwszych sezonów także następowały konieczne korekty, m.in. szlify językowe (nie ma już „you got she-mail” z wczesnych sezonów). Dziś nikogo już nie dziwi trans mężczyzna przebierający się za kobietę na scenie – to oczywiście casus Gottmik (w dragu she/her, poza dragiem he/him), której kibicuję w obecnym sezonie „RPDR All Stars” (pojawiła się już na wybiegu z obciętymi cyckami w foliowej torebce). A z Maddy problemem ostatecznie nie była jej orientacja seksualna, lecz jej buty (płaski obcas w RPDR nie przejdzie).

Jestem pewien, że gdyby w tamtej epoce pojawił się RPDR, nie przypadłby do gustu pań z Casa Susanna. Tu obowiązywały amerykańskie standardy kobiecości z lat 40. czy 50., gdy wielu z nich dorastało. „Transvestia” owe standardy na bieżąco przypominała. W piśmie dominował jeden wzorzec kobiecości – porządnej, stereotypowej housewife. To wyidealizowana reprezentacja kobiecości tamtych czasów, z New Look Christiana Diora i talią osy, podkreślającą seksualny dymorfizm.

Jest taka strona w „Transvestii”, reprodukowana w książce, na której jedna z TVs prasuje i zamiata chodnik – „A WOMAN’S WORK IS NEVER DONE”, zagląda do piekarnika – „LET’S SEE NOW — WHAT’S FOR DINNER?”, i wraca do domu obładowana zakupami – „BACK FROM THE STORE HOPE I DIDN’T FORGET ANYTHING”. Virginia Prince pisała wprost: „Learn to be socially passive”. Wbrew pozorom nie było to prześmiewcze.

W latach 60. ten patriarchalny wzorzec kobiecości nie był już tak powszechnie akceptowany, zwłaszcza przez same kobiety. Susanna i jej koleżanki nie rozumiały feministycznej rewolucji, odrzucały też nową modę, nie akceptowały bikini, naturalnego makijażu ani nieufryzowanych włosów. W szczególności zaś nie znosiły noszenia przez kobiety spodni (spodnie na wybiegu stanowiły też tabu w pierwszych sezonach RPDR).

Jak w swoim eseju twierdzi Isabelle Bonnet, bywalczynie Casa Susanna nie rozumiały społecznej pozycji kobiety, zwłaszcza z mniejszości seksualnych czy etnicznych, bo nie przypominały ich własnej sytuacji – na co dzień (heteroseksualnych) mężczyzn. Jako crossdresserzy doświadczali stygmatyzacji, ale ich status socjoekonomiczny pozostawał zakorzeniony w tożsamości białego mężczyzny z wyższej klasy średniej.

Zbyt łatwo zapomnieć, ze zdjęcia z Casa Susanna i „Transvestii” nie powstały dla naszej rozrywki, nawet jeśli zazwyczaj dokumentowały zabawę. Może dlatego wciąż przywołuję RuPaula. Ale nawet dla wielu uczestniczek RPDR drag jest nie tylko scenicznym kostiumem, ale jednym z kroków w procesie odkrywania własnej tożsamości płciowej i – często – pierwszy krok w procesie tranzycji (nawet jeśli one same nie mówiły o tym otwarcie w programie). Już w drugim sezonie RPDR Kylie Sonique Love we wzruszającej scenie wyznała: „I just have to be honest with myself. I’m a woman. I’m not a boy who dresses up”. Dziś lista trans uczestniczek RPDR jest długa, a RuPaul przestał mówić „Let’s make the best woman win” i zmienił tę formułkę na „best drag queen”.

Dlatego też na zobaczeniu wystawy, oglądaniu zdjęć TVs sprzed lat czy przeglądaniu „Transvestii” nie można się zatrzymać. Studiując te fotografie można niechcący wpaść w pułapkę ich zabawnej czy wręcz kuriozalnej strony. Bo mężczyźni przebierający się za kury domowe są dziś śmieszni, jak w RPDR. Do tego to hetero mężczyźni, zanurzeni we właściwych epoce oparach homofobii i transfobii.

Właściwe światło rzuca na Casa Susanna film dokumentalny (reż. Sébastien Lifshitz), nakręcony dwa lata temu. Bezpośrednim łącznikiem z Susanną Valenti jest w nim wnuk jej żony Marii (tej od sklepu z perukami), który jako dziecko podglądał występy w Wigwamie oraz – co jeszcze ciekawsze – znał obie strony życia drugiego męża swojej babci – i jako Susanny, i jako Tito.

Gdy wystawa pokazuje przede wszystkim, jak było kiedyś, film ujawnia, że nikt nie zatrzymał się w czasie i poglądy reprezentowane niegdyś przez Susannę i Virginię nie mają już większego znaczenia. W filmie pojawiają się dwie bohaterki, które stanowiły elementy sieci TVs. Obie są po tranzycji i opowiadają o innych bywalczyniach Casa Susanna, które – chociaż zarzekały się, że nigdy się na tranzycję nie zdecydują, niedługo potem przechodziły terapie hormonalne i operacje.

O Donaldzie Wollheimie, autorze książek science fiction, opowiada jego córka, która o tej części życia swoich rodziców dowiedziała się bardzo późno, opowiedziała jej o niej umierająca matka. Jako dziecko była wysyłana na obozy letnie, by jej matka mogła każdego weekendu wozić jej ojca do Casa Susanna. Jej ojciec pod pseudonimem Darrell G. Raynor, wydał w 1962 roku książkę „A Year Among the Girls”, opisującą doświadczenia amerykańskich crossdresserów w połowie XX wieku. Pisał w niej między innymi: „Nie ma żadnego departamentu policji w tym kraju, który zbierałby dane o młodych mężczyznach, którzy popełnili samobójstwo, będąc ubrani w stroje płci przeciwnej”.

Także Susanna ostatnie lata życia spędziła żyjąc jako kobieta 24 godzin na dobę. Głoszona przez nie wersja transwestycyzmu, która wtedy służyła jako rodzaj obrony, nie mogła przetrwać. Zresztą nie ma się co za bardzo skupiać na poglądach Susanny czy Virginii sprzed wielu dekad. Liczyła się ich odwaga i fakt, że potrafiły na łamach pisma czy w wiejskiej posiadłości stworzyć bezpieczną przestrzeń dla nienormatywnych osób, która wówczas była na wagę złota.

Filipka zauroczona historią Casa Susanna też przy okazji jakiegoś prestiżowego zagranicznego projektu założyła swoją „Casa Filipka”. Więc koncept casa, wspólnotowego performowania płci,jest nadal atrakcyjny i potrzebny.

Codziennie powtarzam też sobie jak mantrę słwoa, które rzekomo wypowiedziała Katya Zamolodchikova: „Remember kids, just be yourself! And if nobody likes that, change!”.

Patriota wszechświata

patriota3.jpg

Jak tam książka? – pytają się mnie ostatnio. I nie udało mi się jeszcze przygotować na to pytanie jakieś sensownej, gotowej odpowiedzi. Książka jest. Pracowałem nad nią od czasu wydania „Zatańczą ci, co drżeli”. Głównym bohaterem, tytułowym „Patriotą wszechświata” jest oczywiście Paweł Althamer. „Patriotę…” można już od jakiegoś czasu nabyć w księgarniach. Ma mnóstwo ilustracji i w sumie ponad 400 stron.

Po kilku latach pracy, chciałbym się już od „Patrioty…” wyzwolić. Zostało mi tylko z pokorą wysłuchać cudzych opinii, co często jest bardzo przyjemne, ale nie zawsze… Taki los autora.

Wydawnictwo Karakter pisze, że to reportaż. I pewnie mają rację. Chociaż nigdy chyba tak o „Patriocie wszechświata” nie myślałem. Nie myślałem w kategoriach gatunkowych. Wiedziałem, że mam wspaniałego bohatera, do tego otacza go cała gromadka innych bohaterów. Wiedziałem, że kryją się tam jakieś fascynujące historie. Czekają, aż ktoś je wysłucha i spisze. Dobrze pamiętam spotkanie z Pawłem, gdy opowiedziałem mu o swoim pomyśle, z nadzieją, że nie powie nie. To spotkanie też opisałem w książce. Chociaż dzisiaj znajduje się pod koniec rozdziału o nowojorskich „Sąsiadach”, od tego fragmentu zacząłem pisanie:

Gdy spotkałem się z Althamerem, by opowiedzieć mu o pomyślę na tę książkę, wyjaśniłem, że nie chcę pisać wyłącznie o jego sztuce i o nim samym. Że zamierzam też opowiedzieć o ludziach, którzy go otaczają, o osobach, z którymi współpracuje, o artystach i kuratorach, o rodzinie i przyjaciołach. Powiedziałem, że książka, tak jak jego sztuka, będzie miała wielu bohaterów.

Pawłowi na dźwięk słowa „bohater” zapaliły się źrenice. Bohater to przecież ktoś, kto robi coś nadzwyczajnego, wyrasta ponad przeciętność, wykazuje się odwagą. Albo taki superbohater o nadprzyrodzonych mocach, mityczny heros, śmiałek, kozak, zuch. Pawła najwyraźniej cieszyła myśl, że ma do czynienia z bohaterami. Nie klarowałem tej kwestii. Żegnając się ze mną na warszawskiej ulicy, powiedział jeszcze, że ma nadzieje wkrótce poznać nowych bohaterów. Jakby za rogiem czekała na niego kolejna przygoda.

 

Praca nad „Patriotą…” była więc dla mnie okazją, by poznać całe grono osób, które z Pawłem współpracuje, a które – miałem wrażenie – mi szczerze kibicowało i mnie wspierało. Stąd postanowiłem przekleić tu podziękowania z końca książki:

Paweł Althamer jest wymarzonym bohaterem. Pomysł na tę książkę zrodził się z przekonania o wyjątkowości nie tylko jego sztuki, ale też osoby. Przez dwa lata miałem możliwość uczestniczenia w świecie jego i otaczających go przyjaciół i artystów. Nie byłoby to możliwe bez hojności Pawła. Paweł każdego dnia dzieli się sobą. Ja też z tej hojności czerpałem garściami, z bliska obserwując jego przedsię­wzięcia i towarzysząc im. Mogłem się osobiście przekonać, że moim bohaterem jest prawdziwy patriota wszechświata. Za tę szczodrość jestem Ci, Pawle, niezwykle wdzięczny.

Moim niezastąpionym przewodnikiem po Althamerowym świe­cie okazał się Rafał Żwirek. Entuzjazm Żwirka dla mojego projektu wielokrotnie przewyższał mój własny i dawał mi energię do pracy. Bez Żwirka ta książka pewnie by nie powstała.

Chciałbym też wyrazić specjalne podziękowania rodzinie Pawła, która często jest kluczem do jego sztuki. W szczególności dziękuję żonie Pawła, Matei Petelskiej-Althamer, oraz jego bratu, Marcino­wi Althamerowi.

Dzięki pracy nad tą książką miałem też okazję poznać wyjątko­we osoby, które współpracują z Pawłem, i zaprzyjaźnić się z nimi. Niezwykle miło będę wspominał spotkania z artystami z Grupy No­wolipie, zarówno w ognisku plastycznym na Nowolipiu, jak i pod­czas wyjazdów. Nieoceniona okazała się zwłaszcza pomoc Izy Sko­neckiej i Urszuli Dobrzyniec. Za wspólnie spędzony czas, rozmowy i przyjęcie mnie do swego grona dziękuję także Romanowi Stańcza­kowi, Jackowi Adamasowi, Joannie Świerczyńskiej, Darkowi Żukowskiemu, Adze Szreder, Brianowi Fernandes-Halloranowi, Jacobowi Cohenowi, Michałowi Slezkinowi, Natalii Żychskiej, Robertowi Brylewskiemu i innym ar­tystom i entuzjastom.

Swoimi doświadczeniami pracy z Pawłem podzielili się też ze mną młodzi artyści: członkowie Grupy Reaktor, Witek Nazarkie­wicz i Konrad Chmielewski, a także Michał Mioduszewski, Paulina Antoniewicz i Julia Bistuła.

Pomocy w badaniach udzielili mi Andrzej Przywara z Funda­cji Galerii Foksal w Warszawie, Burkhard Riemschneider z galerii neugerriemschneider w Berlinie, Massimiliano Gioni z New Mu­seum w Nowym Jorku, Joanna Mytkowska, Katarzyna Karwańska i Sebastian Cichocki z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Magdalena Materna z Fundacji Open Art Projects oraz Justyna Do­masłowska-Szulc z Fundacji Dom Kultury. Dziękuję tym osobom i instytucjom. Jak przy wielu innych moich projektach, wspierał mnie również profesor Grzegorz Kowalski.

Podczas badań korzystałem z obszernych archiwów Pawła Altha­mera i Artura Żmijewskiego, zdeponowanych w Fundacji Galerii Foksal. Za okazaną mi pomoc i udostępnione materiały dziękuję Aleksandrze Ściegiennej.

Wszyscy oni są bohaterami tej książki.

Pracując nad książką, przez rok korzystałem ze stypendium przyznanego mi przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Naro­dowego, które pozwoliło mi na komfort pracy i sfinansowanie nie­zbędnych wyjazdów.

Wreszcie za okazane mi zaufanie i cierpliwość dziękuję też moim wydawcom, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i Wydawni­ctwu Karakter. Za nieocenione uwagi i pracę włożoną w ostateczny kształt książki dziękuję w szczególności Katarzynie Szotkowskiej i Małgorzacie Szczurek.

Na co dzień wspieram się zaś na silnym ramieniu mego męża, Marcina Szurgota.

 

patriota2.jpg

Fragmenty książki można przeczytać na stronie „Szumu” (rozdział „Misja”) i „Gazety Wyborczej” („Jezus z wielkiej płyty”). Wspaniałą niespodziankę sprawiła mi też Fundacja Bęc Zmiana, która poświęciła moim książkom całą witrynę księgarni na Mokotowskiej (obok „Patrioty” można tam kupić „Zatańczą ci, co drżeli”, a nawet „Świadomość Neue Bieriemiennost”, książkę, którą napisaliśmy wspólnie z Kasią Redzisz). Pośrodku witryny stanęła makieta toguny, którą w Parku Rzeźby na Bródnie postawił przyjaciel Pawła, dogoński rzeźbiarz Youssouf Dara.

Dziś, we wtorek, 17 października o godz. 19.00 odbędzie się pierwsze spotkanie wokół „Patrioty…” w Faktycznym Domu Kultury (Gałczyńskiego 12, Warszawa), które poprowadzi Agata Diduszko-Zyglewska. Poza mną udział w nim weźmie również Joanna Mytkowska. Serdecznie zapraszam!

Nie jestem już psem

njjp3
Rękawica, którą Stanisław Garbarczuk rzucił polskim politykom

Na stronie „Gazety Wyborczej” polecam wystawę „Nie jestem już psem” przygotowaną w Muzeum Śląskim w Katowicach przez Katarzyne Karwańską i Zofię Czartoryską. To ich kolejna propozycja, po „Po co wojny są na świecie” w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej, proponująca nowe podejście do tzw. sztuki outsiderów. Piszę:

 

Kuratorki najlepiej ujęły sprawę w tytule: „Nie jestem już psem”. To słowa Radosława Perlaka odsiadującego wyrok dożywocia w Zakładzie Karnym w Rawiczu. W więzieniu Perlak napisał trzy książki i odkrył nowe powołanie – zaczął malować, a jego obrazy zazwyczaj silnie dotykają polityki.

To artyści, którzy nie martwią się o karierę, nie liczą na zyski ze sprzedaży prac. Tworzą z wewnętrznej potrzeby, z trzewi. Sztuka wyraża ich stosunek do polityki, ich duchowość, ich seksualność, ich fobie i natręctwa. Nie ma tu miejsca na cynizm czy wyrachowanie. Tworzenie nadaje sens życiu, jest jego siłą napędową, nadaje tożsamość.

Kuratorki zresztą najbardziej interesują postawy radykalne, antysystemowe, anarchizujące. Ryszard Kisiel z Trójmiasta, który na początku lat 80., w kontekście milicyjnej akcji Hiacynt inwigilującej środowisko homoseksualistów, tworzył inscenizowane zdjęcia, często łączące homoerotykę i humor, a nawet politykę. Jego zabawne „czołówki” nieistniejących filmów to napisy tworzone bezpośrednio na ciele. Na przykład: „Chcemy porno, a nie ORMO” na wypiętych pośladkach.

njjp2

Wystawa w Katowicach stawia nową, odważną tezę o wspólnocie między kulturą alternatywną rodem z lat 80. oraz innymi outsiderami. Stąd obecność Roberta Brylewskiego.

W latach 80. anarchiści i punkowcy, ale też wielu artystów wizualnych działających poza oficjalnym obiegiem, byli w podobnej pozycji co współcześni outsiderzy. Niektórzy, jak Zbigniew Libera, po 1989 roku weszli do galerii, innym się nie udało, jeszcze inni – w ogóle nie mieli takich ambicji.

Z kultury alternatywnej, która już dawno trafiła do muzeów oprawiona w zgrabne ramki, bliżej jednak do głównego obiegu sztuki niż z muzeów etnograficznych. Barykada jest wysoka. Z prezentowanych w Katowicach artystów najbliższy jej przekroczenia jest Tomasz Machciński, który od dziesięcioleci fotografuje siebie w różnych kobiecych stylizacjach. To projekt gotowy, by samodzielnie zaistnieć w galerii.

„Nie jestem już psem” zrywa z hierarchiami sztuki, ale wciąż sytuuje tych twórców na marginesie. Wystawa obarczona jest ryzykiem fetyszyzacji. To twórcy atrakcyjni, bo wciąż na swój sposób egzotyczni. Dlatego Xawery Stańczyk w tekście towarzyszącym wystawie proponuje rozróżnienie na tych artystów, którzy są outsiderami z przyczyn od nich niezależnych, i outsiderów z wyboru.

Teza o pokrewieństwie kultury alternatywnej i outsiderów sztuki będzie więc trudna do utrzymania. Ale każde takie naruszenie kanonu jest cenne. Pokazuje bowiem, że wolność twórcza, także ta zapisana w konstytucji, nie dotyczy tylko artystów przez duże „a”.