30 Amerykanów/ek

img_1831
Leonardo Drew, „Untitled #25”, 1992, detal

To niby nic wielkiego – wystawa o prostej konstrukcji, do jednej prywatnej kolekcji. Chociaż tytuł mówi o trzydziestu, prezentowane są tu prace trzydziestu jeden czarnoskórych amerykańskich artystów i artystek. Wszystkie pochodzą ze słynnej kolekcji rodziny Rubellów z Florydy. Tę podróżującą wystawę zainaugurowano w Miami dosyć dawno, w grudniu 2008 roku; później odwiedziła szereg amerykańskich miast, m.in. Waszyngton, Milwaukee, Nashville, Nowy Orlean, Detroit czy Ohio. We wrześniu trafiła też do Tacoma Art Museum (TAM).

W muzeum w Tacomie, od niedawna mieszczącym się w nowym budynku, często goszczą takie wędrujące wystawy – wystawy, które być może już medialnie przebrzmiały, ale wciąż warto je obejrzeć. Jakiś czas temu dzięki TAM mogłem zobaczyć świetną wystawę poświęconą AIDS, teraz – „30 Amerykanów”.

img_1843
Nina Chanel Abney, „Class of 2007”, 2007. Abney sportretowała swoją klasę w prestiżowej nowojorskiej Parsons The New School for Design, odwracając kolory skóry – w ten sposób została białą blondynką, strażniczką więzienia.

Tytuł jest zresztą ciekawy – bo celowo niedoprecyzowany. Zrezygnowano tu z określenia „Afroamerykanie” na rzecz po prostu Amerykanów i Amerykanek. Bo w Stanach niezależnie od tego, za kogo się uważasz, zawsze pozostaniesz Amerykaninem. Nawet Indian amerykańska poprawność polityczna przechrzciła na Native-Amerykanów, pozbawiając ich niejako osobnej tożsamości (wolę kanadyjskie określenie First Nations, czyli Pierwsze Narody – narody, które mieszkały tu przed kolonizacją i powstaniem Kanady).

W ten sposób już sam tytuł staje się manifestem i pytaniem o ciągłą potrzebę używania określeń rasowych. Czy czarnoskórzy artyści tworzą spójną kategorię? Czy artystów można określać przez kolor skóry? Czy da się takich kategorii uniknąć? Jean-Michel Basquiat miał powiedzieć: „Nie jestem czarnoskórym artystą. Jestem artystą”. Ale coś jest na rzeczy; zgrabnie ominięto kwestię w tytule, ale wystawa dotyka wciąż drażniących problemów, aktualnych osiem lat temu, u początku prezydentury Baracka Obamy, i chyba jeszcze bardziej aktualnych dzisiaj – w przeddzień prezydentury Donalda Trumpa. Bo nie jest to tylko kwestia historii. Chociaż sporo prac się tu do historii odnosi. Ameryka naznaczona jest piętnem niewolnictwa, KKK (Gary Simmons, Kerry James Marshall) czy plantacji bawełny (Leonardo Drew).

img_1835
Kehinde Wiley, „Sleep” 2008

Nie są to bynajmniej artyści, którzy wymagają specjalnej promocji czy reklamy. Wręcz przeciwnie – to ich nazwiska przyciągają dziś widownię do muzeum. To po prostu jedni z najlepszych twórców ostatnich trzech dekad w Stanach. Znaleźli się tu i Basquiat, i Glenn Ligon, i Kerry James Marshall, i oczywiście Kara Walker, i Kehinde Wiley, który – jak zwykle – skradł show swoimi gigantycznymi, dopracowanymi w każdym szczególe płótnami, przyciągającymi widzów jak muchy do miodu.

Jego ogromny, naładowany seksualnie obraz roznegliżowanego męskiego ciała to czyste piękno opakowane w nieco kiczowate, acz perfekcyjne opakowanie. Wiley podstawia swoich czarnoskórych modeli, często spotkanych na ulicy na Bronxie czy Brooklynie, pod postacie z malarstwa europejskiego, zarezerwowanego dla białych. Jakby zaklinał rzeczywistość. Z jego obrazem sąsiaduje ekspresyjno-streetartowy obraz Basquiata, ale też „Cotton Bale” Leonardo Drew – abstrakcyjna geometryczna rzeźba z budowana z surowej bawełny. Sama bawełna przywołuje ze zbiorowej pamięci szereg dramatycznych obrazów, od „Przeminęło z wiatrem” po „Django Unchained”.

img_1825
Rodney McMillian, bez tytułu, 2005

Parę metrów dalej – powieszony niczym filcowe rzeźby Roberta Morrisa kawałek wykładziny, który artysta Rodney McMillian znalazł porzucony przy ulicy i przywłaszczył jako dzieło sztuki. Odcisnęły się na nim lata użytkowania i ślady małych czy większych wypadków – plamy o niemożliwym już do ustalenia pochodzeniu. W efekcie mamy do czynienia z obiektem plasującym się między minimal artem, abstrakcją i jakąś zwykłą, brutalną codziennością.

W kolekcji Rubellów są też artyści o mniejszej sławie – na przykład queerowo-przebierankowe wideo Kelupa Linzy’ego oraz płótna przedwcześnie zmarłego Noaha Davisa (o którym pisałem przy okazji wystawy we Frye Art Museum w Seattle). No i można się na własne oczy przekonać, jak bardzo wyśrubowana jest kolekcja Rubellów. O każdej z pracy na „30 Amerykanach” można by powiedzieć, że nie powstydziłoby się jej żadne muzeum. Zaś jeśli kogoś tu brakuje, to na pewno Theastera Gatesa.

I choć wystawa jeździ od dobrych paru lat, potrafi wciąż budzić kontrowersje. Gdy rok temu pokazywano ją w Detroit Institute of Arts (DIA), krytycy podkreślali, że w końcu muzeum pokazuje wystawę odzwierciedlającą demografię miasta, w większości zamieszkanego przez czarnych, a więc też staje się bardziej otwarte na nową publiczność.

img_1853
Wangechi Mutu, „Non je ne regrette rien (No, I Regret Nothing)”, 2007, detal

Gdy wystawę pokazywano w Waszyngtonie, odwiedził ją oczywiście prezydent Obama z całą rodziną.  We wrześniu poprzedniego roku Obama otwierając Smithsonian National Museum of African American History and Culture (NMAAHC) w Waszyngtonie, pierwszą tego typu instytucję w Ameryce, w swoje przemówienie wplótł cytat z wiersza „I, Too” Langstona Hughesa: „I, too, am America” (Ja też jestem Ameryką). Na koniec przytoczę go w całości:

I, too, sing America.

I am the darker brother.
They send me to eat in the kitchen
When company comes,
But I laugh,
And eat well,
And grow strong.

Tomorrow,
I’ll be at the table
When company comes.
Nobody’ll dare
Say to me,
“Eat in the kitchen,”
Then.

Besides,
They’ll see how beautiful I am
And be ashamed—

I, too, am America.

Rennie

baldessari 1
John Baldessari, „Camel (Albino) Contemplating Needle (Large)”, 2013

Pisałem już o kolekcji Michaela Audaina w jego nowym prywatnym muzeum w Whistler. Wczoraj odwiedziliśmy z Marcinem kolekcję Boba Renniego, drugiego słynnego kolekcjonera z Vancouveru. Wiele ich różni. Gdy kolekcja Audaina koncentruje się na sztuce z Kolumbii Brytyjskiej, zbiory Renniego mają profil międzynarodowy. Audain angażuje się głównie w działalność lokalnych instytucji, Rennie zasiada w radach muzeów w Stanach i Europie (przewodniczy Komitetowi Zakupów Ameryki Północnej przy Tate Modern – North America Acquisitions Committee). Audain jest honorowym przewodniczącym rady Vancouver Art Gallery, Rennie opuścił radę VAG krótko po tym, jak dyrektorką galerii została Kathleen Bartels (podobno nawet ze sobą nie rozmawiają). Audain to poważny autorytet, Rennie bywa kontrowersyjny, prowokacyjny i raczej nie owija w bawełnę. Poza tym Rennie znany jest nie tylko z kolekcjonowania sztuki, ale też mandatów za złe parkowanie. Obaj wzbogacili się na szybkim rozwojowi rynku nieruchomości w mieście.

rennie collection
Rennie Collection w Wing Sang, Chinatown

Od 2009 roku kolekcja Renniego pokazywana jest w Chinatown, w odremontowanym przez budynku Wing Sang. Nie jest to jednak muzeum z prawdziwego zdarzenia. To bardziej prywatne przestrzenie, do których kilka razy w tygodniu wpuszcza się publiczność. Nie można tu po prostu wejść z ulicy. Jedyny sposób, by obejrzeć wystawę, to zapisać się na grupowe oprowadzania. Kolekcja nie ma też wystawy stałej. Zazwyczaj pokazuje się tu indywidualne pokazy poszczególnych artystów ze zbiorów Renniego (budując kolekcję Rennie skupia się przede wszystkim na kilkudziesięciu ulubionych twórcach). Wystawy w Chinatown mieli do tej pory m.in. Mona Hatoum, Martin Creed, Damian Moppett, a ostatnio Rodney Graham czy Mircea Cantor.

motherfuckers2
Jota Castro, „Motherfuckers never die”, 2003 i 2008

Tej wiosny Rennie sam został kuratorem wystawy, wybierając kilkadziesiąt z kolekcji ponad tysiąca prac. Jako kuratorowi brak mu estetycznego wyczucia. Prace zgromadził według różnych kluczy tematycznych. Ale trudno mu odmówić szczerości.

Wystawę otwiera praca Johna Baldessariego – biały wielbłąd z włókna szklanego (materiału, z którego produkuje się jachty), ogromna igła i werset z biblii wypisany po arabsku na ścianie – o uchu igielnym, wielbłądzie i bogatych: „Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do Królestwa Niebieskiego”. Obok Rennie powiesił trzy prace Jota Castro z cyklu „Motherfuckers Never Die”. Tytułowi „motherfuckers” to na przykład dyrektorzy wielkich korporacji, terroryści, ale też kolekcjonerzy. Listę kolekcjonerów Castro wypisał na lustrze, by właściciel mógł się też w niej przejrzeć. Można powiedzieć, że Rennie gra w otwarte karty, ale jest w tym też nuta cynizmu.

stay black and die
Rashid Johnson, „Stay Black and Die”, 2006

Na piętrze, gdzie mieszczą się główne sale, wystawa skręca w stronę polityki i napięć społecznych. Na ogromnej pracy Tima Rollinsa „Animal Farm ’92 (after George Orwell)” jako koń pojawia się nawet Lech Wałęsa. Większa część ekspozycji poświęcona jest jednak kwestiom rasowym, głównie dyskryminacji czarnoskórych mieszkańców Ameryki. Do Stanów Zjednoczonych odnosi się większość artystów. Nawet obok krótkiego tekstu kuratorskiego na ścianie Rennie umieścił drzwi z napisem „white”, pochodzące z toalety w banku w Oklahoma City – pamiątkę po segregacji rasowej. Te drzwi to pozostałość po jednej z wystaw Kerry’ego Jamesa Marshalla i umieszczenia ich w kontekście prywatnej kolekcji jako osobnego artefaktu wydaje mi się wręcz niestosowne.

kacik szkolny
Robert Beck, „Thirteen Shooters”, 2001; Cathleen Lewis, „Naming”, 1998

Sama praca Marshalla „As Seen on TV” (1998-2000) pojawia się w kontekście czarnego neonu „America” Glenna Ligona („The Period” 2005), podwójnego krzyża Jonathana Horowitza („Crucifix for Two”, 2005/2010) oraz kaptura jak z Ku Klux Klanu, tyle że wykonanego z czarnych butów Nike, Briana Jungena (b.t., 2015). Dopełnia to monochromatyczny obraz grupy General Idea, czarny napis AIDS na czarnym tle, a przez to niemal niedostrzegalny. Gdzie indziej Hank Willis Thomas naśladuje reklamy „Priceless” MasterCard, nadając ceny pogrzebowi czarnoskórego nastolatka. Poza tym są tu też świetne fotografie kostnic Andresa Serrano, „Bomb” Gilberta i George’a (2006), portrety nastoletnich sprawców masakry w szkole w Columbine w serii „Thirteen Shooters” Roberta Becka (2001), kolorowe wazy Ai Weiwei’a, prace Mony Hatoum, Douglasa Gordona, Christiana Boltanskiego. W tekście kuratorskim Rennie mówi po prostu o „chaosie” na świecie.

Jaką więc wystawę robi Bob Rennie? Najpierw gra z faktem, że sam jest bogaty – bez odpowiedniego kapitału takie kolekcje nie powstają. Potem udowadnia, że jednak z tym wielbłądem i uchem igielnym to przesada. Pokazuje, jak sztuka, także ta w prywatnych kolekcjach, podejmuje istotne problemy społeczno-polityczne. Jednak większość z nich w niewielkim stopniu dotyczy Kanady czy Vancouveru, a nawet własnej pozycji Renniego. Rennie wyraźnie woli zajmować się problemami za południową granicą niż na swoim podwórku.

folwark 2
W „Polskim zoo” Lech Wałęsa był Lwem, u Tima Rollinsa jest koniem. Tim Rollins and K.O.S., „Animal Farm ’92 (after George Orwell)”, 1992, fragment

Robert Rennie to właściciel największej w Vancouver firmy zajmującej się marketingiem i sprzedażą nieruchomości, stąd nazywa się go królem apartamentów (condo king). Zajmował się m.in. marketingiem Wioski Olimpijskiej czy Shangri-La. Stąd utożsamia się go z procesami gentryfikacyjnymi w mieście. Jako specjalista od nieruchomości miał nawet swoją własną koncepcję tego, jak rozwiązać problemy lokalowe Vancouver Art Gallery. Proponował, by zamiast budować jeden duży i drogi budynek, należy rozproszyć działalność VAG w różnych punktach miasta. (Jego propozycja miała też rozruszać dosyć miałką dyskusję o przyszłości VAG.)

W Chinatown Rennie na potrzeby swego biura i swojej kolekcji połączył ze sobą trzy istniejące tu wcześniej budynki, w tym oryginalny budynek Wing Sang, najstarszy w Chinatown (1889). Pierwotny charakter budynku zachowała jedynie fasada, w środku galeria to po prostu white cube. Obecność Renniego w Chinatown wyraźnie wskazuje na kierunek zmian w dzielnicy. Rennie lubi podkreślać, że Chinatown nie może zachować swego charakteru, z małymi sklepikami i zakładami rzemieślniczymi. Pewnie ma rację, ale znowu pobrzmiewa w tym pewna nuta cynizmu. Chyba nie przypadkiem na samym szczycie jego budynku świeci się neon Martina Creeda „Everything Will Be Alright” – ni to optymistyczna, ni to cierpka wiadomość dla zmieniającej swe oblicze dzielnicy od jej nowego, a jednocześnie najbogatszego mieszkańca.