Gliński – Możdżyński

IMG_4061
Jan Możdżyński, „Kurator własnej tożsamości”

Galeria lokal_30 rozmroziła się jako pierwsza w Warszawie. Tym sprytnym manewrem na chwilę wysunęła się na prowadzenie w instagramowym wyścigu o uwagę polskiego świata sztuki. Dzięki temu przez kilka dni żyliśmy niemal wyłącznie wystawą Jakuba Glińskiego i Janka Możdżyńskiego.

Podwójne wystawy powoli stają się nieznośne, jako swego rodzaju maniera warszawskich galerii prywatnych. Mamy oczywiście FoaF, który się w tym roku niestety, choć z oczywistych przyczyn, nie odbył, ale też wiele innych mniej lub bardziej przypadkowych duetów. Łączenie artystów w pary nie zawsze bywa dla mnie zrozumiałe, nie rozumiałem ani połączenia Jacka Sempolińskiego i Magdaleny Starskiej w galerii Monopol, ani Konrada Żukowskiego i Mateusza Sarzyńskiego w BWA Warszawa. Podejrzewam, że ta podwójność może się finansowo opłacać. Minusem jest jednak wrażenie braku decyzyjności, jakby galerzyści nie potrafili na danego artystę postawić i powiedzieć: to jest to.

IMG_4140

IMG_4131

Do tego w miesiącach poprzedzających wybuch pandemii właściwie niemal wszystkie galerie prywatne w stolicy wypełniły się malarstwem. Zagospodarowały cały potencjał krakowskiej Potencji, skapitalizowały wystawę „Farba znaczy krew” z MSN-u, ale przede wszystkim postawiły jednak na malarstwo chłopców-malarzy. Piszę „chłopców” bez przekąsu.

Może więc wystawie Glińskiego i Możdżyńskiego przerwa spowodowana reżimem epidemicznym zrobiła dobrze. Mogliśmy spojrzeć na ich twórczość bez naporu zbędnej malarskiej produkcji. Gdy szedłem do lokalu_30, o przedpandemicznych wystawach dawno zdążyłem zapomnieć.

Wystawa Możdżyński / Gliński wydaje się też mniej wydumana niż Żukowski / Sarzyński. Ci pierwsi rzeczywiście są kolegami. Chyba nawet jeden drugiemu coś gdzieś wytatuował, ale już nie pamiętam kto, co i gdzie. I chociaż wychodzą z podobnych korzeni, ich malarstwo operuje zupełnie odmiennymi poetykami. Dlatego w lokalu_30 ma się wrażenie może nie tyle dialogu, co wzajemnego dopełniania się. I ostatecznie nieokiełznane, intuicyjne obrazy Glińśkiego oraz bardziej wykalkulowane malarstwo Możdżyńskiego dobrze ze sobą grają.

IMG_4071

IMG_4096

W malarstwie Glińskiego jest rodzaj ożywczej bezpardonowości. Z pozoru mogłoby się wydawać, że jego obrazy ponuro zwiastują kolejny koniec świata. Może nawet tak twierdzi sam artysta, tego nie wiem. Mam jednak wrażenie, że ten apokaliptyczny ton pojawia się u Glińskiego jako pewien rodzaj notatki z otaczającego go świata. „Likwidacja ziemi! Wszystko do 100 złotych!” pisze na jednym z obrazów i obok podaje numer telefonu. Tanio. Ale to wszystko dociera do niego jak do ucznia, który słucha tylko jednym uchem, coś zapisuje, ale jego głowę zajmuje co innego. Wie, że wystarczy zapamiętać główne hasła i pojęcia, by potem coś z nich sklecić na tróję.

Nie twierdzę, że Gliński sięga po tematy ostateczne z wyrachowania, nie mówię, że podąża za modą na kryzysy. Jego postawa jest raczej ironiczna, a ta ironia wynika z potrzeby podważania każdej dochodzącej jego uszu informacji, wyśmiania wypowiadanych z powagą zdań, może nawet ostentacyjnego tomiwisizmu. To rzeźwiąca reakcja na nadmiar hipotez.

IMG_4116

IMG_4120

To właśnie dzieje się na jego płótnach – swego rodzaju zeszytowych palimpsestach. Estetyka obrazów Glińskiego przypomina mi rysunki mojego kolegi ze szkolnej ławki, wykonywane bezpośrednio na owej ławce. Farba w spreju na płótnach Glińskiego zachowuje się podobnie jak cienkopis na gładkiej meblarskiej politurze. Lekko rozmazane, mgliste powierzchnie pokrywają drżące rysunki – sam Gliński nazwał to kiedyś „efektem lewej ręki”. Bo maluje szybko, intuicyjnie, jakby w reakcji na proste bodźce z otoczenia. Trochę naiwnie, trochę dziecinnie, chłopięco, jakby poszukiwał w sobie atawizmów. Gdzieś docierają do niego jakieś słowa, które na wszelki wypadek notuje, choćby z błędem, często celowym. Trashumanism z jednego z obrazów mógłby posłużyć za nazwę kierunku, firmowanego przez Glińskiego.

Przy tej całej ironii i chyba pewnej pozie, Gliński jedną rzecz wydaje się traktować poważnie i jest nią po prostu malarstwo. Nawet jeśli maluje szybko, to każde płótno jest wynikiem nieustającej malarskiej pracy i potknięć, których nie unika ani nie ukrywa, tak jak długopisu nie da się zetrzeć gumką, chociaż można go spróbować zamalować.

kalibracja pożądania

bolesnyfeminatyw

U Możdżyńskiego radzę zwrócić uwagę na tytuły. Jego płótna wynikają z połączenia intelektualnych przemyśleń z popkulturowymi fascynacjami. Możdżyński przystępując do płótna, wydaje się doskonale wiedzieć, co zamierza namalować. Z jego nowych obrazów wyłania się cała menażeria genderowo niepokornych postaci, jakby wyjętych z kreskówek czy gier komputerowych, ale wcześniej zapełniającyh mazakowe rysunki z jego notatników.

W autokomentarzach i wywiadach Możdżyński wykreował rodzaj podmiotu lirycznego swego malarstwa – genderowo wrażliwego eksperta od BDSM (w teorii i praktyce) oraz romantyka. Przy silnej sugestii, że tym podmiotem jest on sam. Jedną z postaci z obrazu w lokalu_30 nazwał „Kuratorem własnej tożsamości”.

IMG_4090

Już wcześniej odnosiłem jednak wrażenie rozbieżności między tym, co Możdżynski opowiadał oraz tym, co się oglądałem na jego obrazach. Opowieści Możdzyńskiego były obietnicą wejścia do świata nieskrępowanych fantazji erotycznych i przekraczania granic. Ta obietnica jednak w samych obrazach nie spełniała się. Jak w sytuacji zbyt wcześnie wykrzyczanego safe word. To wrażenie może wynikać stąd, że Możdżyński posługuje się raczej kodami niż emocjami. „Bolesny feminatyw”, nazywa jeszcze nie rozwiniętą kreaturę.

Jego malarstwo opiera się bowiem na pewnej sprzeczności – przecież każde dziecko wie, że nasze pożądania rzadko zgadzają się z z naszymi poglądami i musimy sobie jakoś z tym rozkrokiem radzić. Pożądanie i intelekt nie idą w parze. W malarstwie i postawie Możdżyńskiego widzę próbę ich pogodzenia, skazaną oczywiście na niepowodzenie. Ale może właśnie to owa niemoc decyduje o atrakcyjności jego obrazów?

IMG_4092

IMG_4094

IMG_4124

Za symptomatyczny uznaję obraz „Równość partycypacji”, na który natykamy się wchodząc na wystawę w lokalu_30. Oto kilka kolorowych łapek kieruje swą uwagę ku żółtemu klejnotowi. Po chwili przychodzi olśnienie: te błyszczące fasety to nie żaden kamień szlachetny, lecz efekt umiejętnej lewatywy. Niewidoczni eksploratorzy są tak ciekawi, że nie obyło się bez kilku zadrapań. Wbrew tytułowi, nie ma tu miejsca na parytety, kto pierwszy, ten lepszy.

By jednak poznać rewolucyjną moc pożądania, trzeba by się dostać na drugą stronę tego płótna. Możdżyński zostawia nas w stanie oczekiwania.

IMG_4080

IMG_4114

Wspólna wystawa Glińskiego i Możdżyńskiego pokazuje więc pewną nieoczywistą przyjaźń, jakby kolegowali się ze sobą nastolatkowie z różnych subkultur. Łatwo dojść do wniosku, że pierwszy nie jest wcale tak nieobliczalny, za jakiego uchodzi, a drugi wcale nie jest tak grzeczny, jakim się wydaje na pierwszy rzut oka.

Obaj reprezentują popularną i atrakcyjną postawę wśród młodych malarzy. Roboczo nazywam ich tatuażystami. Nie tylko dlatego, że niektórzy z nich się tatuowaniem trudnią oraz że ich malarstwo się z powodzeniem na tatuaże tłumaczy (albo na odwrót: tatuaże łatwo przenoszą się na obrazy). Przede wszystkim dlatego, że tatuaż jest dla nich tym, czym dla ich protoplastów z lat 80. (jak Basquiat czy Haring) był street art i graffiti. To rodzaj street credibility, którą dysponuje i Gliński, i Możdżyński.

IMG_4112

Malarze-tatuażyści mają też swojego bohatera – jest nim nowojorski artysta Robert Nava. Co jakiś czas któryś z nich się na niego powołuje (chociaż w audycji Karoliny Plinty „Godzina Szumu” w Radiu Kapitał Sarzyński zdradził, że obok Navy lubi też malarstwo – tadam, tadam – Nachta-Samborskiego i Jana Cybisa, to się dopiero nazywa rozkrok).

Znakiem rozpoznawczym malarstwa Navy stał się długopisowy efekt, który daje cienka sprejowa ścieżka. Mówi się, że łączy mitologię, techno i estetykę flipperów. Jego obrazy są świadomie infantylne i niezwykle szybkie – w jednym z wywiadów chwalił się, że najszybszy obraz zabrał mu pół minuty. Gliński jedną ze swych wystaw namalował w trzy dni.

IMG_4139

IMG_4107

Paradoksalnie jednak wśród obrazów na wystawie w lokalu_30 najbliższe Navie jest płótno, które Gliński i Możdżyński namalowali razem. To – jak głosi napis – „deus”, efekt malarskich przesunięć i gry artystów w wybornego trupa. Osiłek w żółtym podkoszulku i czarnych spodenkach na naszych oczach przekształca się wieloramienną pokraczną istotę o głowie robota. W dwóch obrazach oraz kilku manekinowych głowach potraktowanych malarsko przez Glińskiego pojawia się jeszcze motyw złowrogo zwielokrotnionych par oczu – jak na plakacie Stalina z filmu Jerzego Skolimowskiego „Ręce do góry”. Jesteśmy obserwowani. Jezus jest wszędzie. Wróg nie śpi. Nieprzyjaciel podsłuchuje.

„Wypowiadam się jako nikt konkretny” głosi tytuł wystawy. Nie potrafię zaufać tej tytułowej konstatacji.

IMG_4103

Mural Haringa

IMG_9074

To miejsce, do którego chciałoby się trafić przypadkiem. Ja oczywiście wiedziałem, czego szukam, ale udało mi się zrobić niespodziankę Marcinowi, który od lat jest fanem Keitha Haringa. A oryginalny mural Haringa to rzecz rzadko spotykana.

Może okolica wygląda niepozornie, zwłaszcza w deszczowy dzień, ale dawno uległa gentryfikacji i już dwie przecznice dalej roi się od knajp i butików. Collingwood jest dziś jedną z modniejszych dzielnic Melbourne. Tymczasem w latach 80. była to wciąż dzielnica robotnicza. Swój mural Haring malował na ścianie szkoły zawodowej, przy czujniej asyście uczniów. Szkoła dawno się stąd wyniosła. Ale mural pozostał.

Tak czy owak spotkanie z oryginalnym muralem Keitha Haringa zrobiło na mnie większe wrażenie niż wspólna wystawa Haringa i Basquiata, która trwa właśnie w National Gallery of Victoria (NGV).

IMG_7383

Mural jest jedyną pozostałością po kilkutygodniowym pobycie Haringa w Australii w 1984 roku. Haring był u szczytu kariery, przyjechał do Australii jako gwiazdor nowojorskiego street artu i coraz bardziej uznany artysta galeryjny. W Sydney i Melbourne pracował zarówno z najważniejszymi galeriami, jak i w warunkach zupełnie nieinstytucjonalnych.

Spotkał się więc z Juanem Davilą, wyoutowanym australijskim malarzem; bawił się w klubie Hardware Club w Melbourne (we wspomnieniach właściciela klubu o wdzięcznym pseudonimie Pussy, Haring dopytywał się o blond surferów); brał udział w Sydney Gay Mardi Gras, którego hasło w 1984 roku brzmiało „We’ll dance if we want to” – jedna z platform została udekorowano zresztą w inspirowane jego stylem postacie.

Ale główny cel australijskiej podróży Haringa był inny. W Sydney namalował ogromny mural na ścianie holu Art Galery of New South Wales, zaś w Melbourne, w National Gallery of Victoria, pokrył swymi rysunkami water wall, przeszkloną fasadę, po której zewnętrznej stronie spływa woda. Tam prace Haringa przetrwały zaledwie kilka tygodni. I chociaż Haring spontanicznie pozostawił też swoje rysunki na kilku australijskich murach, do dziś zachował się tylko ten na ścianie Collingwood Technical School, od kilku lat wpisany na listę zabytków i dziedzictwa kulturalnego.

IMG_9076

W Collingwood Haring pracował krótko, zaledwie jeden dzień. Jego pracy towarzyszyli mu uczniowie szkoły oraz jego ogromny magnetofon, również pokryty przez niego rysunkami.

Bez większego przygotowania czy szkicu narysował na ścianie swoje charakterystyczne tańczące postaci, potem, zastanawiając się nad tym, co będzie w górnej partii muralu, kredą namalował na chodniku dżdżownicę z komputerem zamiast głowy, sfinksa ery cyfrowej. Potem, nie zwracając uwagę na szkic, wykonał podobny rysunek na ścianie.

Na początku lat 80. toczyła się dyskusja o przyszłości komputerów i ich wpływie na ludzi. W 1981 roku IBM wypuścił pierwszego peceta. W 1984 roku w czasie przerwy w Super Bowl Macintosh wypuścił reklamę odwołującą się bezpośrednio do Orwella, atakując swego konkurenta IBM. Obawy przed tym, jak komputeryzacja wpłynie na ludzi, mieszały się z nadzieją na rodzaj wyzwolenia, jakie niosły ze sobą komputery, w tym nowe kierunki w sztuce czy dizajnie.

U Haringa napór technologii wiązał się zawsze z potrzebą powrotu do rytuału, do korzeni duchowości, nieracjonalnych elementów ludzkiego doświadczenia.

IMG_7360

Nic nie wskazuje na to, by Haring zastanawiał się nad tym, jak długo przetrwają jego prace na murach. Ale jest w tym jednak jakaś ironia, że nad muralem w Collingwood pracował zaledwie jeden dzień, a potem dyskusje nad renowacją muralu toczyły się latami. Gdy kilka lat temu nagliła potrzeba konserwacji muralu, zderzyły się ze sobą koncepcje z jednej strony zachowania pracy w ówczesnym stanie, z drugiej – całkowitego przemalowania. Ostatecznie w 2013 roku z pomocą przyszedł włoski konserwator Antonio Rava, który miał już doświadczenie z muralem Haringa w Pizie. Metoda Ravy była rodzajem trzeciej drogi.

Nie tylko mural zyskał nowe życie; na swoje miejsce powróciły nawet drewniane drzwiczki, na których Haring umieścił swoją sygnaturę. Zostały skradzione już w latach 80., gdy mural zaczął powoli niszczeć. Przy okazji konserwacji odnaleziono sprawcę, który sam zdecydował się oddać brakujący element. Zresztą, dzięki kradzieży drzwiczki zachowały się w świetnym stanie.

Co też ważne, mural nigdy nie został przez nikogo zamalowany. Także dzisiaj tylko na dolnym marginesie muralu znalazło się kilka tagów. Ale już w latach 80. podobną estymą cieszyły się charakterystyczne rysunki Haringa w nowojorskim metrze.

IMG_9242

IMG_6112

Przy okazji wystawy Haringa i Basquiata w NGV na powierzchnię water wall powrócił też mural Haringa, tyle że nie oryginalny, lecz odtworzony na podstawie fotografii. Stąd pewnie jego sztywność (malując murale, Haring nie przejmował się specjalnie zaciekami). Oryginał Haring namalował w ciągu trzech dni, używając trzech kolorów: czerwieni, bieli i czerni, a także po raz pierwszy korzystając z podnośnika.

Rysunek na szkle przedstawiał wizję pierwotnego życia w perspektywie stechnicyzowanej i zglobalizowanej rzeczywistości lat 80. Pojawiały się więc na nim roboty, radioaktywne dziecko, delfiny, falliczno-wężowe formy, serca, zygzaki, fale i formy zwierzęt, symbole energii atomowej i komputery. Centralna postać wodnego muralu rodziła mniejszą figurkę między szeroko rozstawionymi nogami.

IMG_6299
Keith Haring, A Pile of Crowns for Jean-Michel Basquiat, 1988, obraz powstały po śmierci Basquiata
IMG_6227
Jean-Michel Basquiat, Ishtar, 1983
IMG_6401
Keith Haring, Prophets of Rage, 1988

IMG_6191

I chociaż wystawa „Crossing Lines” sprawiła mi dużo przyjemności, jak zresztą każde spotkanie z Haringiem czy Basquiatem, to w całości wydaje się zamierzeniem nie w pełni przemyślanym. Jakby nie potraktowano na niej artystów wystarczająco serio.

Nawet w australijskiej prasie pojawiały się głosy, że wystawa w Melbourne z powrotem wsadziła Haringa do szafy i zignorowała problem HIV/AIDS. Ciągle mam tymczase w pamięci wystawę Haringa „Political Line”, którą kilka lat temu oglądałem w San Francisco, a która świetnie wydobywała i podkreślałą polityczne zaangażowanie artysty. Wystawie „Crossing lines” w VAG brakuje myśli przewodniej. Samo spotkanie Haringa i Basquiata nie wystarcza.

Wystawa wydaje się tworem wakacyjnym, nastawionym na przyciągnięcie do galerii jak największej ilości widzów. Tym bardziej, że w NGV pendant do „Crossing Lines” stanowi wystawa Kawsa, byłego street artowca, który z zadziwiającą prędkością przeistoczył się w artystę-celebrytę. Może mniej znany w Europie, w Azji czy Ameryce nikt tak nie przyciąga widzów do muzeum jak Kaws. Nawet w NGV to on jest większą gwiazdą niż Basquiat czy Haring.

IMG_6812
Kaws, Gone, 2019, NGV
kaws
Rzeźba Kawsa „What Party” w galerii malarstwa europejskiego, NGV

Kariera Kawsa jest tylko pozornie podobna do Haringa czy Basquiata – wszyscy zaczynali bowiem na ulicy. Dziś Kaws działa we wszelkich możliwych mediach i materiałach, od niewielkich form, przez malarstwo, po kilkunastometrowe monumentalne rzeźby. W Melbourne miłośnicy Kawsa niemal masowo wykupują produkty ze sklepiku, traktując wszystko, od naklejek do puzzli, jako obiekty kolekcjonerskie, a swoimi zakupami chwalą się na filmikach w Internecie.

Przy okazji każdej wystawy Kawsa powtarzają się dawno zużyte argumenty, tłumaczące jego obecność w szacownych murach: że Rembrandt też pracował w rzeczywistości komercyjnej, a Kaws świetnie łączy ze sobą różne światy. Rzeczywiście, bardzo sprawnie się w różnych obiegach porusza, a jego produkty, i te do sklepiku, i te dla kolekcjonerów zabawek, i te powstałe z myślą o muzeach, charakteryzuje japońska perfekcja wykonania. Mucha nie siada. W centralnym holu galerii stanęła ogromna rzeźba Kawsa „Gone”, której mniejsze kopie, adresowane do kolekcjonerów zabawek, w muzealnym sklepiku kosztują około tysiąca dolarów za sztukę.

moi

Galerie zapraszające Kawsa, liczą przede wszystkim na skokowy wzrost frekwencji. I to też niestety rzutuje na wystawę „Crossing Lines”. Oczywiście i Basquiat, i Haring też są świetnym magnesem, i równie łatwo dają się dziś zmerkantylizować. Sklepik NGV pełen jest też haringowskich i basquiatowskich gadżetów, na które sam nie jestem odporny.

Na szczęśćie bezpretensjonalny mural na budynku byłej szkoły w Collingwood wydaje się wolny od podobnych trosk.

30 Amerykanów/ek

img_1831
Leonardo Drew, „Untitled #25”, 1992, detal

To niby nic wielkiego – wystawa o prostej konstrukcji, do jednej prywatnej kolekcji. Chociaż tytuł mówi o trzydziestu, prezentowane są tu prace trzydziestu jeden czarnoskórych amerykańskich artystów i artystek. Wszystkie pochodzą ze słynnej kolekcji rodziny Rubellów z Florydy. Tę podróżującą wystawę zainaugurowano w Miami dosyć dawno, w grudniu 2008 roku; później odwiedziła szereg amerykańskich miast, m.in. Waszyngton, Milwaukee, Nashville, Nowy Orlean, Detroit czy Ohio. We wrześniu trafiła też do Tacoma Art Museum (TAM).

W muzeum w Tacomie, od niedawna mieszczącym się w nowym budynku, często goszczą takie wędrujące wystawy – wystawy, które być może już medialnie przebrzmiały, ale wciąż warto je obejrzeć. Jakiś czas temu dzięki TAM mogłem zobaczyć świetną wystawę poświęconą AIDS, teraz – „30 Amerykanów”.

img_1843
Nina Chanel Abney, „Class of 2007”, 2007. Abney sportretowała swoją klasę w prestiżowej nowojorskiej Parsons The New School for Design, odwracając kolory skóry – w ten sposób została białą blondynką, strażniczką więzienia.

Tytuł jest zresztą ciekawy – bo celowo niedoprecyzowany. Zrezygnowano tu z określenia „Afroamerykanie” na rzecz po prostu Amerykanów i Amerykanek. Bo w Stanach niezależnie od tego, za kogo się uważasz, zawsze pozostaniesz Amerykaninem. Nawet Indian amerykańska poprawność polityczna przechrzciła na Native-Amerykanów, pozbawiając ich niejako osobnej tożsamości (wolę kanadyjskie określenie First Nations, czyli Pierwsze Narody – narody, które mieszkały tu przed kolonizacją i powstaniem Kanady).

W ten sposób już sam tytuł staje się manifestem i pytaniem o ciągłą potrzebę używania określeń rasowych. Czy czarnoskórzy artyści tworzą spójną kategorię? Czy artystów można określać przez kolor skóry? Czy da się takich kategorii uniknąć? Jean-Michel Basquiat miał powiedzieć: „Nie jestem czarnoskórym artystą. Jestem artystą”. Ale coś jest na rzeczy; zgrabnie ominięto kwestię w tytule, ale wystawa dotyka wciąż drażniących problemów, aktualnych osiem lat temu, u początku prezydentury Baracka Obamy, i chyba jeszcze bardziej aktualnych dzisiaj – w przeddzień prezydentury Donalda Trumpa. Bo nie jest to tylko kwestia historii. Chociaż sporo prac się tu do historii odnosi. Ameryka naznaczona jest piętnem niewolnictwa, KKK (Gary Simmons, Kerry James Marshall) czy plantacji bawełny (Leonardo Drew).

img_1835
Kehinde Wiley, „Sleep” 2008

Nie są to bynajmniej artyści, którzy wymagają specjalnej promocji czy reklamy. Wręcz przeciwnie – to ich nazwiska przyciągają dziś widownię do muzeum. To po prostu jedni z najlepszych twórców ostatnich trzech dekad w Stanach. Znaleźli się tu i Basquiat, i Glenn Ligon, i Kerry James Marshall, i oczywiście Kara Walker, i Kehinde Wiley, który – jak zwykle – skradł show swoimi gigantycznymi, dopracowanymi w każdym szczególe płótnami, przyciągającymi widzów jak muchy do miodu.

Jego ogromny, naładowany seksualnie obraz roznegliżowanego męskiego ciała to czyste piękno opakowane w nieco kiczowate, acz perfekcyjne opakowanie. Wiley podstawia swoich czarnoskórych modeli, często spotkanych na ulicy na Bronxie czy Brooklynie, pod postacie z malarstwa europejskiego, zarezerwowanego dla białych. Jakby zaklinał rzeczywistość. Z jego obrazem sąsiaduje ekspresyjno-streetartowy obraz Basquiata, ale też „Cotton Bale” Leonardo Drew – abstrakcyjna geometryczna rzeźba z budowana z surowej bawełny. Sama bawełna przywołuje ze zbiorowej pamięci szereg dramatycznych obrazów, od „Przeminęło z wiatrem” po „Django Unchained”.

img_1825
Rodney McMillian, bez tytułu, 2005

Parę metrów dalej – powieszony niczym filcowe rzeźby Roberta Morrisa kawałek wykładziny, który artysta Rodney McMillian znalazł porzucony przy ulicy i przywłaszczył jako dzieło sztuki. Odcisnęły się na nim lata użytkowania i ślady małych czy większych wypadków – plamy o niemożliwym już do ustalenia pochodzeniu. W efekcie mamy do czynienia z obiektem plasującym się między minimal artem, abstrakcją i jakąś zwykłą, brutalną codziennością.

W kolekcji Rubellów są też artyści o mniejszej sławie – na przykład queerowo-przebierankowe wideo Kelupa Linzy’ego oraz płótna przedwcześnie zmarłego Noaha Davisa (o którym pisałem przy okazji wystawy we Frye Art Museum w Seattle). No i można się na własne oczy przekonać, jak bardzo wyśrubowana jest kolekcja Rubellów. O każdej z pracy na „30 Amerykanach” można by powiedzieć, że nie powstydziłoby się jej żadne muzeum. Zaś jeśli kogoś tu brakuje, to na pewno Theastera Gatesa.

I choć wystawa jeździ od dobrych paru lat, potrafi wciąż budzić kontrowersje. Gdy rok temu pokazywano ją w Detroit Institute of Arts (DIA), krytycy podkreślali, że w końcu muzeum pokazuje wystawę odzwierciedlającą demografię miasta, w większości zamieszkanego przez czarnych, a więc też staje się bardziej otwarte na nową publiczność.

img_1853
Wangechi Mutu, „Non je ne regrette rien (No, I Regret Nothing)”, 2007, detal

Gdy wystawę pokazywano w Waszyngtonie, odwiedził ją oczywiście prezydent Obama z całą rodziną.  We wrześniu poprzedniego roku Obama otwierając Smithsonian National Museum of African American History and Culture (NMAAHC) w Waszyngtonie, pierwszą tego typu instytucję w Ameryce, w swoje przemówienie wplótł cytat z wiersza „I, Too” Langstona Hughesa: „I, too, am America” (Ja też jestem Ameryką). Na koniec przytoczę go w całości:

I, too, sing America.

I am the darker brother.
They send me to eat in the kitchen
When company comes,
But I laugh,
And eat well,
And grow strong.

Tomorrow,
I’ll be at the table
When company comes.
Nobody’ll dare
Say to me,
“Eat in the kitchen,”
Then.

Besides,
They’ll see how beautiful I am
And be ashamed—

I, too, am America.