Terry

vancouver terry
Pomnik Terry’ego Foxa autorstwa Douglasa Couplanda, Vancouver

Gdy z warszawskiej Rotundy atakują mnie „żołnierze wyklęci”, sponsorowani przez PKO, gdy słucham kłótni o przeszłości Lecha Wałęsy, gdy czytam doniesienia o kolejnych pomnikach Lecha Kaczyńskiego lub gdy stykam się z coraz nowszymi przejawami pomnikomanii Jana Pawła II, przypominam sobie Terry’ego Foxa. To postać mało w Polsce znana, a w Kanadzie – jeden z największych narodowych bohaterów. Jaki kraj, tacy bohaterowie.

Jego historia jest krótka, ale potrafi zmiękczyć niejedno serce – wręcz przesadnie zmiękczyć. Terry mieszkał w Port Coquitlam, miasteczku na przedmieściach Vancouveru. W 1977 roku, gdy miał 19 lat wykryto u niego złośliwego raka. W wyniku choroby stracił nogę. Nie poddawał się. Dołączył do drużyny koszykarzy jeżdżących na wózkach, a gdy nauczył się używać sztucznej kończyny, zainspirowany historią Dicka Trauma, pierwszego beznogiego biegacza, który ukończył maraton w Nowym Jorku, sam zaczął biegać. Udało mu się przebiec maraton. Ale i tego było mu mało – w kwietniu 1980 roku przyjechał na wschodnie wybrzeże Kanady, do St. John’s w Nowej Fundlandii, gdzie zanurzył sztuczną nogę w Oceanie Atlantyckim, rozpoczynając Maraton Nadziei (Marathon of Hope). Zamierzał przebiec cała Kanadę, od wybrzeża do wybrzeża, wzdłuż autostrady transkanadyjskiej, w sumie 5300 mil (czyli około 200 maratonów), by po drodze zbierać pieniądze na poszukiwanie leku na raka.

Początkowo pomagał mu brat, miał niewielkie wsparcie organizacyjne. Niewielu wierzyło w powodzenie całego przedsięwzięcia. Jednak gdy pokonywał kolejne kilometry, zainteresowanie Maratonem Nadziei rosło. Rosły też ambicje Terry’ego – początkowo zamierzał zebrać milion dolarów, potem mówił już o 24 milionach, bo tyle mieszkańców liczyła na początku lat 80. Kanada. Spotykali się z nim burmistrzowie i słynni hokeiści. Na autostradzie towarzyszyły mu tłumy. W miastach i miasteczkach witano go jak gwiazdę. Gdy dotarł do Montrealu, Ottawy i Toronto, był już tak popularny, że w samym Toronto w ciągu jednego dnia zebrał 100 tys. dolarów. A ponieważ biegł ciągle w jednym kierunku, ze wschodu na zachód, miał spalony od słońca tylko lewy policzek.

 

terry2
Skarpeta Terry’ego w książce Douglasa Couplanda „Terry”

 

Jednak 1 września 1980 roku Terry Fox zszedł z trasy. Od jakiegoś czasu wiedział o nawrocie choroby, która coraz bardziej dawała mu się we znaki. Dalej nie dał rady. Przebiegł 3339 mil, czyli 5373 kilometrów. Porażka nie zmniejszyła jego sławy i nie przerwała zbiórki. Tylko podczas 48-godzinnego teletonu zebrano ponad 10 milionów dolarów. Sam Terry został uhonorowany Orderem Kanady, otrzymał tytuł sportowca 1980 roku. Miał nadzieję, że gdy wróci do zdrowia, dokończy bieg. Zmarł 28 czerwca 1981 roku. Dwudziestotrzylatka żegnano z honorami. Publiczna telewizja nadała bezpośrednią transmisję z pogrzebu, a nad cmentarzem przeleciały wojskowe samoloty.

Uff, od tej hagiografii można się zadławić. Trudno znaleźć jakąkolwiek rysę na jego życiorysie. Poza tym, że podobno łatwo wpadał w złość, zwłaszcza na nierzetelnych dziennikarzy i osoby podważające czystość jego intencji. No i – jeszcze ciekawsze – był dziwnie przywiązany to skarpety na swojej sztuczne nodze. Nie zmienił jej ani razu podczas samego biegu i przez kilka miesięcy po jego przerwaniu. Dosyć dziwny talizman.

Dzisiaj imię Terry’ego Foxa noszą liczne ulice i szkoły w całej Kanadzie, a nawet góra w Kolumbii Brytyjskiej. Co roku organizuje się biegi im. Terry’ego Foxa. Po śmierci trafił na znaczek pocztowy. Rod Stewart zainspirowany jego historią nagrał piosenkę „Never Give Up on a Dream”. Powstało kilka filmów na kanwie jego historii. W 2005 roku, w 25-rocznicę Maratonu Nadziei, wybito jednodolarówkę z Terrym Foxem – pierwszą monetę w kanadyjskim obiegu, na której znalazł się ktoś spoza brytyjskiej rodziny królewskiej. Chociaż miał naśladowców, beznogich i na wózkach, którzy przemierzyli całą Kanadę o własnych siłach, zbierając środki na zbożne cele, żaden nie zdobył takiej sławy i przychylności społeczeństwa jak on. Wiele osób podejrzewa, że to Terrym Foxem inspirowany był bieg przez Amerykę Forresta Gumpa.

Fox ma też oczywiście kilka pomników. Najsłynniejszy z nich – w pobliżu miejsca, w którym przerwał bieg. Ale Terry Fox stoi też w stołecznej Ottawie jako jeden z kanadyjskich bohaterów, no i w Vancouver – jego prawie rodzinnym mieście (Port Coquitlam należy do aglomeracji nazywanej Metro Vancouver).

Obecny vancouverski pomnik Terry’ego Foxa odsłonięto niecałe pięć lat temu, we wrześniu 2011 roku. Zaprojektował go Douglas Coupland, pisarz i artysta wizualny, autor głośnej książki „Pokolenie X”. Pomnik stoi przed stadionem w centrum miasta, BC Place – głównym stadionem olimpiady w 2010 roku, na którym ostatniego lata rozegrano finałowy mecz mistrzostw świata w piłce nożnej kobiet (w Kanadzie i Stanach piłka nożna to sport bardziej kobiecy niż męski).

noga
Buty na pomniku nie przypominają adidasów noszonych przez Terry’ego Foxa

 

Pomnik składa się z czterech figur Terry’ego, ukazujących jego charakterystyczny chód – jednemu krokowi sztucznej nogi odpowiadały dwa kroki naturalnej nogi, jakby próbującej nadążyć za pierwszą. Pomnikowy Terry wykonuje też tzw. Terry’s wave, czyli gest ręką, jakim pozdrawiał tłumy witające go wzdłuż autostrady. Całość założenia naśladuje perspektywę zbieżną – figury zwiększają się ku przodowi, najmniejsza jest naturalnej wielkości (trochę niższa ode mnie), największa – wyraźnie przerośnięta. Ponieważ Terry miał kręcone włosy, wszystkie brązowe figury, a przynajmniej ich głowy, trochę przypominają greckie posągi wyłowione z dna morza.

Pomnik zaprojektowany przez Couplanda zastąpił wcześniejszy, z początku lat 80. Był to naprawdę dziwny twór, skrzyżowanie łuku triumfalnego i chińskiej świątyni. I chociaż do obecnego pomnika też można by się czepiać (mam wrażenie, że nie wszystkie figury trzymają proporcje), to z pewnością jest to najbardziej udany z pomników Terry’ego Foxa – chociażby dlatego, że Couplandowi udało się go uchwycić w ruchu. BC Place znajduje się zaledwie jakieś dwa kilometry od Parku Stanley’a i samego Pacyfiku – to tam Fox zamierzał zakończyć swój bieg. Na pomniku zdaje się biec w tym kierunku. Jego prostszy pomnik stoi też jednak w Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej, w miejscu, w którym symbolicznie rozpoczyna się autostrada transkanadyjska (tzw. mile 0), ale by się tu dostać, Terry musiałby pokonać kilkadziesiąt kilometrów promem – wszak Victoria znajduje się na wyspie.

victoria terry fox.jpg
Pomnik Terry’ego Foxa w Victorii

Zanim zaprojektował pomnik Foxa, Coupland napisał poświęconą mu książkę i podczas pracy nad nią, zaprzyjaźnił się z rodziną Foxów (matka Terry’ego, Betty Fox była jedną z osób wnoszących olimpijską flagę na stadion podczas otwarcia igrzysk w Vancouverze w 2010 roku).

Jakby się bowiem nie starał, Coupland-pisarz wciąż przyćmiewa Couplanda-artystę. Produkuje sporo prac, inspirując się głównie pop-artem. Na vancouverskim nabrzeżu stoi jego „Digital Orca” z 2009 roku (tuż przed igrzyskami w mieście przybyło kilka dzieł sztuki w przestrzeni publicznej). To ogromna rzeźba, przedstawiająca orkę wyskakującą z wody, ale spikselizowaną, jakby zbudowaną z klocków (nieprzypadkowo jej potoczne nazwy to „Lego Orca” i „Pixel Whale”). Taka jest właśnie sztuka Couplanda – często dużej skali, do zabawy, odwołująca się do współczesnych technologii, często związana z lokalnymi, kanadyjskimi motywami (trudno o bardziej charakterystyczne zwierzę północno-zachodniego wybrzeża Ameryki niż orka). No i niestety jest to sztuka powierzchowna. Pomnik Foxa, obliczony na dłuższe trwanie, to najlepsza z realizacji pisarza.

Równie udana jest jego książka „Terry”. Coupland poza powieściami wydał kilka książek fotograficznych, w których tekst odgrywa często rolę drugorzędną, niemal podpisu. Znowu, dotyczą one bliskich mu, lokalnych tematów – samego Vancouveru („The Glass City”) czy poszukiwań stricte kanadyjskich motywów. „Terry” to właśnie taka książka – Coupland przekopał się przez liczne imponderabilia związane z Foxem: adresowane do niego listy (podobno otrzymał więcej korespondencji niż jakakolwiek osoba w historii Kanady), pamiątki, zdjęcia, wycinki prasowe. Najciekawsze trafiły do książki – jak obraz zachodu słońca nad jeziorem, który Terry namalował jako nastolatek, kamień w kształcie serca znaleziony niedaleko miejsca, w którym Terry przerwał bieg, kosz na papier, który kupił swojej matce w prezencie na ostatnie Boże Narodzenie (chociaż zebrał miliony dolarów na badania, sam pozostawał bez grosza), no i wspomniana już skarpeta.

terry1.jpg
„Terry” Douglasa Couplanda

W ankiecie przeprowadzonej w 2014 roku, w której pytano Kanadyjczyków o najważniejszych kanadyjskich bohaterów, Terry Fox znalazł się na drugim miejscu (jeszcze w 1999 roku w podobnym badaniu był pierwszy). Wyprzedził go tylko Pierre Trudeau, premier w latach 1968-1979 i 1980-1984, liberał, ojciec obecnego premiera Justina Trudeau. W pierwszej dziesiątce znaleźli się wprawdzie sami mężczyźni, ale oprócz paru polityków, trafili do niej też działacz ekologiczny David Suzuki, astronauta-gitarzysta Chris Hadfield czy hokeista Wayne Gretzky. Z czego są dumni Kanadyjczycy? Z powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, udziału Kanady w misjach pokojowych oraz Karty Praw i Wolności uchwalonej w 1982 roku, ale też z multikulturalizmu czy dwujęzyczności.

Badanie przeprowadzono w związku ze zbliżającą się 150-tą rocznicą państwowości Kanady, która przypada w 2017 roku. Za rządów konserwatystów rozważano nawet projekt wzniesienia z tej okazji ogromnej rzeźby nazywanej Mother Canada (Matka Kanada) na wyspie Cape Breton w Nowej Fundlandii. 24-metrowa figura kobiety z rozpostartymi ramionami na renderingach przypominała trochę świebodzińskiego Jezusa. Na szczęście po zmianie rządu projekt porzucono na dobre. Terry Fox, iście kanadyjski męczennik, wciąż bardziej tu pasuje.

Tak czy owak, śmierć jest niezbędna do pełni bohaterstwa. Piszę to wszystko w oczekiwaniu na pomnik smoleński, który pewnie niebawem stanie na Krakowskim Przedmieściu, oraz zapowiadany pomnik Lecha Kaczyńskiego „w częściach”.

Gander

gander3
Ryan Gander, „I is…”, 2013

Wróciłem na jakiś czas do Vancouveru i rzutem na taśmę zdążyłem zobaczyć wystawę Ryana Gandera w Contemporary Art Gallery. CAG to właściwie jedyne miejsce w mieście, gdzie co jakiś czas pokazuje się prace współczesnych europejskich artystów. W ostatnich latach byli to m.in. Monika Sosnowska, Ciprian Muresan czy Mike Nelson. Wystawy te to niewielkie objazdówki (przestrzeń wystawiennicza CAG też nie jest duża), zazwyczaj mini-pokazy przekrojowe przygotowywane we współpracy z innymi galeriami z Kanady czy Europy.

Taka jest też wystawa Ryana Gandera. To kilka prac, często wyjętych z większych serii, ułożonych w dosyć przypadkowym porządku. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Pamiętam wykład Gandera z cyklu „Loose Associations” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, gdy ku uciesze publiczności puszczał sztuczny dym jak na dyskotece i w końcu zadymił nas wszystkich. a także jego srebrną kulę złożoną z tysięcy elementów z nierdzewnej stali, ustawioną na trybunie honorowej przed Pałacem Kultury. W CAG jest mniej spektakularnie.

Większość prac Gandera operuje rodzajem slapstickowego humoru, czasami nawet zbyt prostego jak na mój gust. Gander potrafi przylepić do podłogi srebrną monetę amerykańską i nazwać to „We never had a lot of $ around here”. Przypomniało mi się, jak w ten sposób umilali sobie czas pracownicy punktu ksero przy BUW-ie. Niejeden student się schylił, by podnieść przytwierdzoną do płyty chodnikowej przed wejściem pięciozłotówkę, ku uciesze personelu i klientów. U Gandera to jednak moneta z przyszłości, z 2032 roku, do tego dwudziestopięciodolarowa. Artysta zakłada, że z uwagi na przewidywaną stopę inflacji nawet dwadzieścia pięć dolarów będzie w bilonie.

Oczywiście ma to inny wymiar, gdy Gander robi taki żart w Guggenheim Museum w Nowym Jorku. W CAG musiałem się dobrze rozejrzeć. Bo widzisz kartkę z podpisem i w pierwszym momencie wydaje ci się, że pracy po prostu nie ma. Jeszcze dłużej szukałem pracy „Two hundred and sixty six degrees below every kind of zero”. A wystarczyło zadrzeć głowę – był to czarny balon wiszący pod sufitem.

Moją uwagę przyciągały jednak głównie rzeźby z syntetycznego marmuru, na pierwszy rzut oka wyglądające jak meble okryte białymi prześcieradłami. Dopiero z bliska okazuje się, że to trwalszy materiał. W marmurze Gander odtworzył kryjówki, które miała w zwyczaju robić jego córeczka. Elegancja tych rzeźb miesza się z pierwotną potrzebą bezpieczeństwa, schronienia, własnego miejsca.

gander
Ryan Gander, „Please be patient – Penny Eve Gander smiling at Olive May Gander in the darkness” 2014

Obok wisi jedna ze szklanych palet, których Gander stworzył sporo, malując portrety siebie, swoich przyjaciół i rodziny. Zamiast portretów pokazuje jednak właśnie abstrakcyjne okrągłe szklane palety, atrakcyjnie poplamione kolorowymi farbami. Tu tylko jedną, pod tytułem: „Please be patient – Penny Eve Gander smiling at Olive May Gander in the darkness”. Najwyraźniej artysta próbował więc sportretować swoją córkę i żonę. Robi się wręcz rodzinnie. Na ścianie Gander powiesił też kalendarz z kartkami z jego notatnika, a w inną wmontowane zostały oczy, które reagują na ruch widzów w galerii. Ściana patrzy i stroi miny.

Za każdą pracą, nawet najbardziej abstrakcyjną, stoi więc jakaś historia. Jakby Gander zmagał się z chęcią jej opowiedzenia, świadomy niemożności oddania swych wrażeń w bardziej spójnej narracji. Kończy więc na prostym geście, obiekcie, abstrakcji. Ale im dłużej się przebywa w tej przestrzeni, tym bardziej staje się przyjazna, a początkowe uczucie obcości mija.

VAG

vag1
Projekt nowej siedziby VAG

Ponieważ od trzech lat jestem związany z dwoma miastami, Warszawą i Vancouverem, jedną nogą stojąc w Polsce, drugą na zachodnim wybrzeżu Kanady, mogę równolegle obserwować proces powstawania nowych budynków poświęconych sztuce współczesnej: Muzeum Sztuki Nowoczesnej (MSN) oraz Vancouver Art Gallery (VAG). Jest tu wiele podobieństw.

VAG to mało ruchliwa, ale jedyna duża instytucja poświęcona sztuce w Vancouverze i już przez to niezwykle istotna. Od lat 80. mieści się w budynku, który pierwotnie mieścił sąd, a po jego wyprowadzce został dostosowany na potrzeby wystawiennicze przez Arthura Ericksona, najbardziej znanego lokalnego architekta. VAG cierpi na brak miejsca. Nie ma gdzie prezentować swej kolekcji, a tym samym pochwalić się pracami twórców tzw. Vancouver School (Jeff Wall, Stan Douglas, Ken Lum, Rodney Graham). Nie ma nawet audytorium. Kwestię nowej siedziby podjęła dyrektorka VAG Kathleen Bartels.

Proces inwestycyjny jest w zasadzie podobny do tego w Warszawie. W pierwszym kroku VAG pozyskał działkę od miasta, niezbyt duży kwartał w Downtown, gdzie obecnie parkują samochody. Koszty inwestycji szacowane są na 350 milionów dolarów, z czego VAG jak dotąd ma zapewnione jedynie 73 milionów (50 milionów z budżetu prowincji). Pozostałą kwotę planuje pozyskać w najbliższym czasie, przy czym aż 150 milionów – od prywatnych sponsorów. Tak bowiem to zazwyczaj wygląda w Ameryce. Budowa ma ruszyć w 2017 roku, a ostateczne otwarcie nowej siedziby jest planowane na rok 2021 (daty pokrywają się z warszawskimi). Budynek będzie liczył około 29 tys. metrów kwadratowych (niemal dwukrotnie więcej niż MSN), przy czym sama przestrzeń wystawiennicza to niecałe 8 tys. metrów kwadratowych. Połowę z tego zajmie kolekcja. Biuro architektoniczne wybrano w zamkniętym konkursie. Postawiono na jedno z najbardziej znanych biur architektonicznych na świecie – szwajcarskie Herzog & de Meuron. To sprawdzony, zachowawczy wręcz wybór, wskazujący na ambicje i swoistą vancouverską prowincjonalność – ma być tak, jak już się sprawdziło na świecie (biuro projektowało m.in. Tate Modern).

Chociaż od bardzo dawna nie powstał w Vancouverze żaden ważny budynek użyteczności publicznej (nie licząc kilku inwestycji w infrastrukturę związanych z olimpiadą zimową), sam konkurs nie wzbudza tylu emocji co warszawskie MSN.

Kilka dni temu, dosłownie tydzień po upublicznieniu wstępnej koncepcji nowego Muzeum Sztuki Nowoczesnej na placu Defilad, podobna uroczystość odbyła się w Vancouverze.

vag2

Wstępny projekt nowej siedziby VAG zakłada budowanie wzwyż. Budynek ma mieć wysokość 70 metrów. Podobnie jak w Warszawie, jego formę ogranicza bowiem kształt działki, a dyrekcji VAG i architektom zależało też na stworzeniu łatwo dostępnej, przyjaznej przestrzeni publicznej, której w mieście brakuje. Projekt zakłada powstanie otwartego, ale zadaszonego placyku (Vancouver słynie z deszczy). Zaskakuje z jednej strony forma, z drugiej – nietypowy jak na budynek muzealny materiał fasady. Architekci zaprojektowali szereg nałożonych jedna na drugą pokrytych drewnem prostopadłościanów różnej wielkości.

Drewno to surowiec, którego w Kolumbii Brytyjskiej nie brakuje, ale raczej nie pojawia się w większych realizacjach architektonicznych. Jak głosi tytuł książki Douglasa Couplanda, vancouverczyka i autora „Pokolenia X”, Vancouver to „glass city”, miasto szkła. Niemal całe centrum zabudowane jest szklanymi wieżowcami (architektonicznie Vancouver naprawdę przynudza). Gdyby zaprojektowano niski budynek, argumentuje Bartels, prawdopodobnie zginąłby wśród okolicznej zabudowy. Nowa siedziba VAG będzie się więc wyraźnie odcinać od otoczenia, i formą, i użytymi materiałami. Na renderingach widać też sporo zieleni, wkomponowanej w sam projekt, co przypomina inne realizacje muzealne Herzog & de Meuron, na przykład muzeum De Young w San Francisco (tam budynek dodatkowo mieści się w parku).

Projekt vancouverski, chociaż absolutnie nie pasowałby do Warszawy, spełnia stawiane przez wielu warszawskich komentatorów warunek, by nowy budynek był „ikoną” (Kuba Banasiak pisał ostatnio o „mądrej ikonie”), to znaczy by się odznaczał, był inny, zaskakujący, by stał się nowym symbolem miasta. Wydaje mi się jednak, że Warszawa bardziej potrzebuje porządku przestrzennego. W Vancouver wszystkie ulice przecinają się pod kątem prostym. Jeśli zaś chodzi o spektakularną architekturę, Vancouver ma pewne kompleksy wobec do swego sąsiada po drugiej stronie granicy, Seattle, gdzie muzeum sztuki (SAM) projektował m.in. Robert Venturi, muzeum kultury popularnej (EMP) – Frank Gehry, a miejską bibliotekę – Rem Koolhas (ta ostatnia nie ma sobie równych). W Vancouverze nie ma żadnego budynku projektowanego przez tzw. starchitekta. Stąd też może wybór Herzog & de Meuron.

biblseattle
Biblioteka Publiczna w Seattle

Tuż po upublicznieniu projektu VAG, w Internecie posypały się kąśliwe uwagi: że przypomina grę w Jengę, klocki Lego albo ustawione jeden na drugim kontenery; że utrzymanie drewnianej fasady będzie kosztowało krocie; że szkolnictwo jest w niedofinansowane, a tu taka ekstrawagancja. Podobnie więc jak w Warszawie, tylko o wiele spokojniej. Inna jest tam bowiem kultura internetowa świata sztuki, po obu stronach – internautów i instytucji. Pierwsi dzielą się opiniami, ale trudno by je nazwać „hejtem”, a galeria nie podsyca tej mało konstruktywnej dyskusji. Czego nie można powiedzieć o MSN; muzeum po ogłoszeniu nowego projektu rozpropagowywało wszelkie pojawiające się w necie przeróbki nowego budynku (MSN jako Biedronka itd.), jednocześnie na wyrost nazywając je „hejtem”. VAG w ogóle nie odpowiada na facebookowe komentarze i lepiej na tym wychodzi. Dyrektorka VAG mówi tylko w wywiadzie, że ma nadzieję w najbliższej przyszłości przekonać wątpiących.

Jest też inna strona medalu. Dyskusja wokół VAG jest raczej płaska. Nie towarzyszy jej refleksja nad społeczną rolą muzeum. VAG realizuje model muzeum-rozrywki, punktu na mapie turystyki kulturalnej. Ma ambicje światowości. Chce je spełnić za pomocą spektakularnego budynku zaprojektowanego przez słynne biuro architektoniczne. Nie zauważa jednak własnego kryzysu tożsamościowego i słabości programowej, której nie pomoże nawet najlepsza kolekcja. MSN to muzeum młode, ze świetnym programem, ogromną ilością wydarzeń, z jeszcze niewielką, ale rosnącą kolekcją. Wkrótce utraci swą tymczasową siedzibę, co VAG, nawet jeśli budowa nowej siedziby nie dojdzie do skutku (zakładane koszty są ogromne nawet jak na kanadyjskie warunki), nie grozi.

W przeciwieństwie do MSN-u, VAG nie ujawnił też planów wnętrza budynku. Wiemy o nim niewiele, poza faktem, że na wystawy będzie się wjeżdżało windą. MSN i architekt nowego muzeum Thomas Phifer podkreślają, że to funkcjonalność była punktem wyjścia dla stworzeniu projektu. Komentatorom łatwiej skupiać się na fasadach.